Jeśli Lechia szukała sposobu, za pomocą którego ściągnie większą widownie na stadion – dziś może powiedzieć, że znalazła rozwiązanie. Odpowiedź jest najprostsza z możliwych: dobra, efektowna i przyjemna dla oka gra. Podopieczni Piotra Nowaka z takimi występami, jak przeciwko Jagiellonii, mogliby grać o najwyższe cele w lidze. Pod jednym warunkiem: że taki sam futbol prezentowaliby na wyjazdach. Na razie nie potrafią.
5:0 z Podbeskidziem, ale dopiero przy grze jedenastu na dziewięciu. 3:1 z Piastem Gliwice, ówczesnym liderem Ekstraklasy. No i do tego zdecydowane 5:1 z Jagiellonią. Tak, kolejny już raz mamy okazję napisać, że Lechia nie tylko zwyciężyła zasłużenie, ale też oglądanie jej w akcji sprawiało nam przyjemność.
– Zagraliśmy fantastycznie i myślę, że dzisiaj zaczął się budzić mały potwór. Pierwsza połowa była absolutnie niesamowita, momentami wyglądaliśmy w niej jak Barcelona. Można się z tego śmiać, ale taka jest prawda – mówił po meczu z Piastem Marco Paixao. A dziś, zamiast pytać o opinię nieobecnego Portugalczyka, wystarczyłoby zrobić Ctrl+C i Ctrl+V. Lechia znów pokazywała piłkę, której nie musi się wstydzić. I jak dalecy jesteśmy od porównań do Barcelony, tak w budzącego się potwora jesteśmy w stanie uwierzyć. W roli głównej: Chrapek, mózg zespołu, bardzo dobry Krasić, obiecujący Haraslin i skuteczni Flavio Paixao z Kuświkiem.
Lechia weszła w mecz na wysokich obrotach, sam na sam z bramkarzem przegrał Kuświk, a chwilę potem – dośrodkowywał Wawrzyniak, Flavio wygrał główkę, Drągowski odbił z bliska strzał, jeszcze Stolarski przepchnął w polu karnym Cernycha i skutecznie dograł Portugalczykowi. Ciekawe w tej akcji było zachowanie Tarasovsa, który najpierw wszedł w pojedynek powietrzny z Flavio, a w momencie gola już go przy nim nie było. Ostatnio w tej masce znacząco obniżył loty, a dziś – widząc, z jaką łatwością ograł go w „szesnastce” Chrapek – stwierdzamy, że chyba faktycznie niezbyt dobrze w niej widzi.
Kiedy atrakcji nie dostarczał Tarasovs, wyręczali go inni. Po pół godzinie gry Drągowski przypomniał sobie, jak ostatnio piłkę wybijał Pawełek, i zrobił dokładnie to samo – zagranie pod nogi rywala i, gdy ten bardzo sprawnie wymienił podania, wyjmowanie piłki z siatki. Przed przerwą wyjął ją po raz trzeci, po kapitalnej akcji tercetu Krasić-Haraslin-Paixao, aż wreszcie zrobił to po raz czwarty.
Wróćmy jednak do początku drugiej połowy. Vassiljev posłał długą piłkę w kierunku Cernycha, mającego kilka metrów straty do Stolarskiego. Piłkarz Lechii zwolnił, wstrzymywał się z decyzją, chciał w spokoju podać futbolówkę, aż stracił ją na rzecz Litwina. Ha, to był naprawdę niezły rewanż za przepchnięcie w polu karnym przy pierwszej bramce. I kiedy spodziewaliśmy się, że Jaga wyprowadzi drugi cios, podejmie jeszcze walkę, albo szybko odda drugi celny strzał – z boiska wyleciał Góralski. A potem rozpoczął się kabaret:
1. W polu karnym Wawrzyniak zwiódł Burligę, który leżąc na murawie złapał rywala za nogę w polu karnym. I to mimo, że doskakiwał już do niego jeden z kolegów.
2. Bartłomiej Drągowski zobaczył, że jeden z idiotów na trybunach rzucił jakimś przedmiotem na boisko, więc uznał, że padnie jakby rażony piorunem. Gdy zastanawialiśmy się, czy bramkarz Jagiellonii w ogóle samodzielnie się podniesie, czy potrzebny będzie helikopter i najlepsi specjaliści z całego kraju – zasygnalizowano zmianę.
3. Baran już się przebierał, Drągowski w dalszym ciągu trzymając się za łokieć podszedł na słówko do Michała Probierza i… po kilku sekundach już podejmował normalną próbę interwencji przy jedenastce Krasicia.
No cóż, wyglądało to naprawdę słabo. Na szczęście strategii zaniżania poziomu widowiska nie podjęli piłkarze Lechii. Oni, jak gdyby nigdy nic, dalej atakowali, szukali okazji strzeleckich, a po świetnie wyprowadzonej kontrze Michał Mak dograł do Flavio Paixao na 5:1. Gdańsk ma dziś co świętować.