Przychodził do Górnika w roli strażaka i od razu dostał w ręce węża, porządny wóz strażacki i kilka nowych rąk do pracy. Że początkowo wszystko wyglądało tak, jakby wspomnianego węża podłączono do ropy naftowej? Trudno, nie od razu Kraków zbudowano. Im dalej w las, tym pożar stawał się mniejszy, dochodzące z każdym tygodniem sygnały były coraz to bardziej pozytywne. Zimą przyszła kolejna możliwość reorganizacji załogi. Potrzeba napastnika? Kupmy napastnika. Do tego skrzydłowy? Niech będzie. Aha, jeszcze wahadłowi pod ustawienie 3-5-2? Da się zrobić. I kiedy wydawało się, że zabrzanie odbić się od dna zwyczajnie muszą, ktoś z dołu znowu złapał za kostki.
Marazm, kompletny marazm. Pomysł na grę w śladowych ilościach, walki tyle, co na popołudniowych zajęciach z medytacji. Górnik nie wygląda tak, jakby chciał umierać za Ojrzyńskiego, mamy wręcz spore wątpliwości, czy ktokolwiek z drużyny oddałby za niego choćby paznokcia. Jeżeli ktoś widzi dziś jakiś argument za tym, że Górnik jednak pozostanie w lidze – gratulujemy wizjonerstwa. My aż tak szerokiej wyobraźni niestety nie posiadamy.
Ale żebyście nie zarzucili nam, że tylko krytykujemy tego nieszczęsnego Górnika, rzeczywiście należy im się kilka ciepłych słów. Długimi fragmentami meczu imponowali celnością podań. Robiło wrażenie, jak sprawnie umieją znaleźć wolne przestrzenie, jak bezradni byli wobec nich przeciwnicy. Poczynali sobie z futbolówką przy nodze zupełnie bezkarnie. Klepka, przerzut, zwalnianie i przyśpieszanie akcji – to wszystko naprawdę się udawało.
A potem wychodzili ze swojej połowy.
Środek pola nie funkcjonował w ogóle. Masa podań na swojej połowie i laga do przodu, znowu bezradne wymiany piłek i znowu długa na Kante/Korzyma. Ze środka nieźle grał tylko Matuszek (najlepszy w Górniku, ale na bezrybiu i rak ryba), Kwiek bawił się w nową grę ni-chuja-nie-wyjdę-do-podania i… to by było na tyle, jeśli chodzi o centralną strefę boiska. Ojrzyński wystawił aż czterech skrzydłowych, Steblecki i Gergel pewnie mieli pomagać w środku (tak wnioskujemy), ale liczyć, że gość grający całe życie przy linii nagle zacznie biegać za Linettym może tylko niepoprawny optymista. Ojrzyński bezbłędnie odczytał w przerwie, że kompletnie przegrał środek pola i błyskawicznie zareagował wpuszczając skrzydłowego, napastnika i wahadłowego. Kunszt trenerski szybko doceniły trybuny – pod koniec spotkania Ojrzyński doczekał się nawet małego recitalu na swój temat. Nie będziemy przytaczać całych przyśpiewek, nadmienimy tylko, że wyczekiwane słowa „raus”, „won” i „walizki” jednak padły.
Co za ironia, że w swoim zapewne ostatnim meczu w Zabrzu Ojrzyński przegrał przez środek pola. Czyli przez to miejsce, gdzie królował (i pewnie królował będzie) Radosław Sobolewski, z którym poszedł na wymianę ciosów w szatni.
***
To jeszcze słówko o drużynie gości. „Kolejorz” spektakularnego meczu nie rozegrał – po prostu wykorzystał apatyczność rywala. O ile w Górniku środek pola istniał tylko teoretycznie, o tyle w Lechu był silnym punktem zespołu. Urban zastosował ciekawy manewr – przy wyprowadzaniu piłki Trałka/Tetteh schodzili na prawą obronę, a do przodu szedł Kędziora (to on zrobił akcję na drugą bramkę). Na plus bez wątpienia Kownacki (wiosną cztery bramki w 218 minut!), Pawłowski szalał na lewym skrzydle (w końcówce zderzył się głowami z Kopaczem, według pierwszych informacji złamał kość jarzmową, więc pewnie czeka go odpoczynek od futbolu), bardzo dobrze ataki rozbijała wspomniana dwójka defensywnych pomocników. Ale zbyt daleko idących wniosków nie ma sensu wyciągać. Górnik był dziś mniej więcej tak wymagającym rywalem jak Mezo w konkursie na rymy.
Fot. FotoPyk