Mówiąc o jesiennych meczach Podbeskidzia Bielsko-Biała na własnym stadionie, nie da się nie używać słowa “frajerstwo”. Choćbyśmy starali się ze wszystkich sił, robili językowe wygibasy i uciekali w eufemizmy, prędzej czy później i tak paść by musiało. Oczywiście w kontekście gospodarzy, którzy potrafili wypuścić zwycięstwo z rąk, oddać punkty przeciwnikom w sposób niewytłumaczalny – a to prezentując im dziwaczne karne, a to pozwalając strzelić gola po aucie kilka sekund przed końcem. W rezultacie Podbeskidzie było jedyną drużyną w lidze, która u siebie w tym sezonie jeszcze nie wygrała. Do dziś, właśnie byliśmy świadkami wielkiego przełamania. Ale hasło znów paść musi. Tym razem jednak to Podbeskidzie ogoliło frajera.
Za mocne słowo? Można polemizować. Można się nawet obrażać. Ale jeśli – jako mistrz Polski i ekipa, która bardzo dobrze zaczęła wiosnę – jedziesz do drużyny, która:
a) jest ostatnia w tabeli,
b) u siebie nie wygrywa w ogóle,
c) jest rozbita psychicznie po mancie od Lechii,
i dostajesz od niej w cymbał 4-1, to jak inaczej to nazwać? No nie znajdujemy bardziej adekwatnego określenia. Lech zdecydowanie nie był dziś sobą. Piłkarze Kolejorza zagrali “późnego Skorżę”, idealna kalka.
Były tragiczne błędy w defensywie zarówno bramkarza, jak i obrony? Były.
Były proste straty w środku pola i masa przegranych pojedynków “na styku”? Były.
Był pomysł na grę w ofensywie (nie wliczając indywidualnych zrywów)? Nie było.
Była wiara we własne możliwości, później w odrobienie strat? Może przez chwilę, na początku drugiej połowy.
Tragedia. Brak Trałki i Linettego był widoczny jak łysina u Kojaka. Ale zawiedli właściwie wszyscy, nie tylko zastępcy wspomnianego duetu. Każdemu – od Burica do Kownackiego – można coś zarzucić. Bramkarz sprezentował przeciwnikom gola, Wilusz w niczym nie przypominał obrońcy, który odwalał świetną robotę w Kielcach, Gajos snuł się po boisku, Sisi zachowywał się jakby do tej pory uprawiał inną dyscyplinę. A idealnym podsumowaniem bezradności Lecha było padolino Pawłowskiego, chyba najbardziej żenujące w tym sezonie, Stevie Wonder nie dałby się na to nabrać.
Tyle o beznadziejnym Lechu. Podbeskidzie bezwzględnie wykorzystało dziś dyspozycję przeciwnika. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – pełna determinacja. A przy tym naprawdę sporo piłkarskiej jakości. Asysta Chmiela i wykończenie Demjana? Palce lizać. Stały fragment, po którym Sokołowski znów wyprowadził gospodarzy na prowadzenie? Podręcznik. Akcja dobijająca Lecha, po której Kowalski zapakował na 4-1? Pełna profeska. Mogło się to skończyć jeszcze wyższą wygraną? Oczywiście, że tak. Zupełnie jakby piłkarze chcieli zadośćuczynić kibicom za jesienne upokorzenia.
Albo inaczej – jakby chcieli wyładować całą złość po drugiej połowie w Gdańsku, gdzie niewiele mogli zrobić, grając “9”. Tak to wyglądało, potraktowali Lecha jak worek treningowy. Trochę w niego ponaparzali, teraz mogą z czystą głową bić się o utrzymanie.