Jego odejście było dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Nikomu nie powiedział, że zamierza przenieść się do Lechii. Gdy szwagier powiedział mi, że Flavio poszedł do Gdańska, najpierw sądziłem, że pomieszał imiona, że myśli o Marco. Poczułem się oszukany. Flavio skorzystał z dni wolnych, by podpisać umowę z jednym z naszych najważniejszych rywali – mówi dziś w Przeglądzie Sportowym Mariusz Pawełek.
FAKT
Na początek tekst o tym, jak polskie kluby walczą o kibiców.
Informowanie kibiców esemesami o transferach, jeszcze zanim zostaną ogłoszone, udział w odprawie taktycznej trenera, możliwość udziału we wspólnej imprezie piknikowej z piłkarzami – tego typu unikalne atrakcje coraz częściej goszczą w ofercie klubów, które walczą o przyciągnięcie na stadion kibica. Najlepiej lojalnego, który kupi karnet. (…) Kibice, przychodząc na mecze Legii, zdobywają umowne szarże wojskowe. Biletowcy – maksymalnie do chorążego. Karnetowcy – do pułkownika. O ile stopnie żołnierskie i podoficerskie wiążą się ze skromniejszymi nagrodami, o tyle „korpus oficerski” ma dostęp do konkretnych przywilejów. Jego członkowie mogą liczyć na udział w odprawie, podczas której trener objaśni taktykę zespołu. Mogą przyjść na konferencję prasową, zaliczyć nocne zwiedzanie stadionu czy wejść na jego dach, by podziwiać panoramę Warszawy.
Dalej:
– Brożek z Ondraskiem znają się tylko z treningu
– Burliga od lipca w Jagiellonii
– Lechia wygrała próbę generalną z Zawiszą
– Lech potrzebuje paszportu dla Buricia
– Legia nauczyła się żyć bez Vrdoljaka
– Leverkusen to przeklęte miejsce dla Lewego
– Na mistrza Anglii idzie Leicester
Naszą siłą jest charakter – mówi Radoslav Latal.
Przyzna pan wreszcie, że gracie o mistrzostwo?
– Nie ma mowy, nikt mnie nie namówi na opowiadanie o mistrzostwie i pompowanie balonika oczekiwań. To nie w moim stylu. Mamy tyle punktów, które wystarczą na miejsce w pierwszej ósemce, i zobaczymy, co przyniosą poszczególne mecze. Nie ma co zwiększać presji ciążącej na chłopakach. To może ich zestresować i plątać nogi, a tego chcemy uniknąć. My nie musimy, ale możemy zdziałać coś fajnego w tej lidze.
(…)
Co jest największym atutem pana drużyny?
– Charakter i atmosfera. Stanowimy jedność, a to niezwykle ważne. Powiedziałem im w szatni, że liczę na każdego tak samo mocno i każdy jest dla mnie ważny.
RZECZPOSPOLITA
Warszawa w sercu – to tytuł rozmowy Stefana Szczepłka z Miroslavem Radoviciem.
Daleko nie szukać, miał pan wrócić do Legii a nic z tego nie wyszło…
– Kiedy podjąłem decyzję o opuszczeniu Chin, wiedziałem, że wracam do Warszawy. To był mój pierwszy wybór. Spędziłem tu dziesięć lat, mam polskie obywatelstwo. Ale nie wyszło. Legia ma inne plany, w których się nie mieszczę i nie mam o to do nikogo pretensji. Bardziej przykro było mi wtedy, kiedy wyjechałem z drużyną do Amsterdamu, wiedziałem, że zagram tam ostatni raz w barwach Legii, a na cztery czy pięć godzin przed meczem dowiedziałem się, że nie będę nawet rezerwowym. Trener Henning Berg wiedział, że przenoszę się do Chin, bo przecież nie robiłem z tego tajemnicy. Uznał, że jestem myślami w Azji a nie z Legią więc nie wystawił mnie. Gdyby mnie dobrze znał, to wiedziałby, że dla Legii włożyłbym nogę pod tramwaj.
(…)
Jeszcze niedawno mówiło się, że Miro Radović pójdzie w ślady swojego rodaka Aleksandara Vukovicia i po zakończeniu kariery zostanie w Polsce. Ale po tym co się stało to chyba mało realne?
– Dlaczego? Legię mam w sercu, Warszawa jest moim miastem a Polska drugą ojczyzną. Zawsze chętnie będę tu wracał. Jako piłkarz, trener czy tylko kibic – tego nie wiem.
I jeszcze tekst dotyczący weekendowych wydarzeń z zagranicy.
Jeśli ktoś jeszcze wątpił, że piłkarzy Leicester stać na zdobycie mistrzostwa Anglii, w sobotnie popołudnie otrzymał najlepszy dowód. Przyjechali do Manchesteru, nie przestraszyli się milionerów z Etihad i wygrali 3:1. Nad najgroźniejszym przeciwnikiem mają już 6 punktów przewagi. Arsenal (2:0 z Bournemouth Artura Boruca), z którym spotkają się w niedzielę, wyprzedzają o 5. Mecz zapowiadany jako pojedynek Sergio Aguero z Jamiem Vardym, króla strzelców sezonu ubiegłego z zawodnikiem najskuteczniejszym obecnie, miał innych bohaterów: Robert Huth strzelił dwa gole, Riyad Mahrez – jednego, ale wielkiej urody. Obaj ogrywali obrońców gospodarzy jak dzieci. – Premier League jest szalona. A my każde spotkanie traktujemy tak, jakby było naszym ostatnim – mówił trener Ranieri. Klub myśli jednak o przyszłości i zabezpiecza się już przed zakusami bogatszych. Właśnie przedłużył kontrakt z Vardym do 2019 roku. – Czuję się tu doskonale i spełniam marzenia – mówi 29-letni napastnik.
GAZETA WYBORCZA
W Wyborczej tylko tematy zagraniczne, siła rzeczy więc do nich zaglądamy. Na początek felieton Wojciecha Kuczoka: Lisy na autostradzie.
Życzyłbym sobie tego, ba, mam nadzieję, że pozostaną sceptyczni do końca, albowiem pisać będę o Lisach często i miłośnie, a przekonywanie przekonanych jest słabą frajdą. Nawet jeśli w maju dokona się największa sensacja w historii Premiership i bodaj największa dziwność w europejskim futbolu od czasów mistrzostwa Europy zdobytego przez Greków, miłośnicy tradycyjnych hierarchii zamienią po prostu rzeczownik “lider” na “mistrz” i wciąż będą sukces Lisów składać na karb przypadku. Analitycy niech się zajmą fenomenologią nieprawdopodobieństwa, mnie wystarczy kolekcjonowanie zachwytów. Wszakże piszę błoga, między błogiem a prawdą ta zaś jest różnica, że kibic w błogostanie widzi tylko jasną stronę mocy, szkoda mu czasu na szukanie dziury w całym. Tym bardziej kiedy ledwie z zachwytami nadąża. Jeśli we wtorek nie uczynił tego Jamie Vardy, to reszta jego kolegów w sobotę zmusiła opieszałych fanów futbolu, by wreszcie sprawdzili, gdzie się mieści ta angielska dziura w mapie, zanosi się bowiem na pierwszą koronację w hrabstwie Leicestershire. Tak, drżyjcie prezesi Legii i Lecha, bo paralela jest aż nadto wyraźna – Lisy to taki angielski Piast, ekipa, która nigdy niczego nie wygrała, a jej sezony w najwyższej klasie rozgrywkowej policzyłby na palcach weteran himalaizmu zimowego. W dodatku zarówno Piast, jak i Leicester są liderami w tabeli wszech czasów drugiej ligi, a trenerzy obydwu ekip, którym się zgodnie przypisuje naczelne i niepodważalne zasługi w uczynieniu z odwiecznych słabeuszy sensacyjnych zwycięzców, też nigdy nie powąchali mistrzostwa. W przypadku Radka Latala, który karierę trenerską zaczął parę lat temu, nic w tym dziwnego, ale Claudio Ranieri to stary wyjadacz.
Rafał Stec jeszcze dogłębniej pochyla się nad Leicester, dlatego wybieramy tekst Dariusza Wołowskiego. Wszyscy kumple Petera Lima.
– Czy czuje się pan na siłach wyrwać zespół z zapaści i ocalić przed spadkiem? – pytanie dziennikarza z Walencji zabrzmiało dramatycznie. Trener Neville odpowiedział, że to dla niego jeden z najgorszych dni w futbolu, że czuje się zawstydzony i smutny. – Ale czy ma pan zamiar podać się do dymisji? – naciskał dziennikarz. Anglik odpowiedział stanowczo: “Nie”. Po klęsce z Barceloną w pierwszym półfinale Pucharu Króla 0:7 dwie setki fanów Valencii czekały do późnej nocy na piłkarzy, by wyzwać ich od najemników, pijaków i żądać dymisji szkoleniowca. W ankiecie ukazującego się w Walencji dziennika “Superdeporte” aż 89 proc. czytelników uznało, że Anglik powinien odejść z Mestalla. Neville to człowiek inteligentny, sympatyczny, kontaktowy. Doktor honoris causa Uniwersytetu Salford. Zagrał 85 meczów w reprezentacji Anglii i 602 w Manchesterze United, z którym na Camp Nou w 1999 r. zdobył Puchar Europy po jednym z najbardziej dramatycznych finałów w historii (przeciw Bayernowi). W środę ten sam stadion stał się miejscem dramatu starszego z braci Neville’ów – Valencia poniosła najwyższą porażkę w historii występów w Pucharze Króla. Poprzednio w tych rozgrywkach przegrała z Barceloną 0:5, ale to było 63 lat temu, gdy Katalończycy grali jeszcze na swoim starym obiekcie Les Corts, a ich gwiazdą był Ladislao Kubala.
W wydaniu stołecznym przeczytać jeszcze można o nowej drodze Dominika Furmana – chciała go zatrzymać Legia, ale on nie chciał być jedynie uzupełnieniem składu.
SUPER EXPRESS
Nigdy w siebie nie zwątpiłem – przyznaje w krótkiej rozmówce Łukasz Piszczek.
– Nigdy nie wątpiłem w swoje umiejętności i trener Thomas Tuchel chyba też nie, skoro mi zaufał – mówi “Super Expressowi” Piszczek. – Jestem zdrowy, przepracowałem cały okres przygotowawczy. Teraz znów mogę rywalizować z każdym o miejsce w składzie – dodaje.
To skąd był ten gorszy okres jesienią?
– Na początku sezonu podczas treningu niefortunnie zablokowałem strzał kolegi, przekrzywiło mi biodro i nogę, wskutek czego powstało zapalenie. Straciłem miejsce w składzie Borussii na rzecz Matthiasa Gintera i nie dziwię się temu, bo trener wolał postawić na piłkarza, który był w rytmie meczowym. Ja dochodziłem do siebie, dostawałem szansę w meczach Ligi Europejskiej. Po meczach kadry, choć nie były dla mnie w pełni udane, też poczułem się lepiej i trener Tuchel zaczął na mnie stawiać w lidze.
Stronę dalej nieco dłuższa rozmowa z Pawłem Wszołkiem, choć mniej niż połowa tego, co w sieci. O tym, jak odmieniła go dieta i joga.
Po dobrych występach w Weronie liczysz na powrót do kadry?
– Trener Nawałka cały czas interesuje się tym co u mnie słychać. Kiedy w poprzednim sezonie w Sampdorii praktycznie nie grałem, dzwonił, podtrzymywał mnie na duchu i doradzał, bym się nie poddawał i ciężko pracował, a efekty na pewno przyjdą. Zaciskałem zęby i harowałem na treningach. Ówczesny szkoleniowiec Sampdorii Sinisa Mihajlović brał mnie na bok i tłumaczył, że widzi we mnie prawego obrońcę, że muszę ćwiczyć taktykę, a na pewno dostanę szansę. To był trudny czas, ale naprawdę wiele się nauczyłem. Jestem zdecydowanie bardziej wszechstronnym zawodnikiem niż przed transferem do Italii. Oswoiłem się z krytyką. Każdy ma prawo do swojej opinii, szanuję zdanie innych ludzi. A krytyczne opinie ze strony najbliższych były dla mnie najlepszym bodźcem do pracy.
Trudno było cię chwalić, skoro w Sampdorii nie grałeś, a Hellas Werona wszystko przegrywał…
– Ktoś kto patrzy na suchy wynik pomyśli: eee słaba drużyna, słaby Wszołek. A tymczasem mieliśmy chyba największego pecha w historii futbolu. Jak z Genuą, gdy rywale strzelają, piłka odbija się od słupka, trafia w plecy naszego bramkarza i wpada do siatki. Albo z Lazio. Gramy jedenastu na dziesięciu. Rzymianie mają rzut wolny, to ich jedyna akcja na naszej połowie i trafiają. Nic tylko siąść i płakać. Ale naprawdę prezentowaliśmy się zdecydowanie lepiej, niż świadczyły o tym rezultaty.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Okładka potwierdza, że w tej chwili nie dzieje się w piłce nic specjalnego.
Kibica trzeba dopieścić. Wracamy do tekstu, który cytowaliśmy w Fakcie.
Kreatywność działów promocji jest coraz większa. Oficjalne dane Ekstraklasy SA wskazują, że mamy właśnie czwarty z rzędu sezon, na którym przeciętna liczba widzów na spotkaniu nie rośnie: 8,3-8,4 tysiąca na mecz. Problem w tym, że ci, którzy powinni być najbardziej zobowiązani do holowania jej w górę – czyli kluby z dużych miast – cierpią. Mają największy potencjał, by pozyskiwać nowych klientów, dostali od samorządów nowoczesne obiekty za setki milionów złotych, a od momentu oddaniach ich do użytku zwykle stopniowo ubywa im klientów. Poznaniacy, którzy mniej więcej w okresie EURO 2012 jako jedyni w lidze potrafili w całym sezonie mieć średnią ponad 20 tys. widzów, stracili do dziś 25 procent tej rekordowej frekwencji. Najbardziej spektakularną klęskę poniósł jednak Śląsk, który jeszcze w sezonie 2012/13 miał na meczu przeciętnie 15 tys., a teraz po 21 kolejkach rozgrywek 2015/16 została mu z tego tylko połowa.
Robert Błoński zastanawia się, czy to koniec Vrdoljaka w Legii.
Nigdy nie odejdę z Legii, pogram tu jeszcze maksymalnie cztery lata i skończę karierę – mówił w listopadowym wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” Ivica Vrdoljak. Życie brutalnie zweryfikowało plany chorwackiego kapitana warszawskiej drużyny. Dziś Vrdoljak wciąż nie wyleczył operowanego w sierpniu ubiegłego roku kolana, od którego zaczęło się całe nieszczęście. Od lipca do grudnia 2014 roku spędził na boisku prawie trzy tysiące minut. Na początku ubiegłego roku, w sparingu z Viktoria Pilzno, zszedł z murawy z uszkodzonym więzadłem rzepki w kolanie. Rezonans nie wykazał poważnego urazu, piłkarz dostał zastrzyk i trenował dalej. (…) Teraz jest przesunięty do III-ligowych rezerw. – Decyzja o przesunięciu Ivicy ma na celu umożliwienie mu powrotu do odpowiedniej formy sportowej po poważnej kontuzji, która spowodowała, że nie mógł ćwiczyć na obu zgrupowaniach na Malcie – tłumaczył dyrektor sportowy Michał Żewłakow. Piłkarz nie chce, a w zasadzie nie może się wypowiadać (decyzja klubu). Głos w sprawie zabrał jego agent Adrian Aljaj: – Nie zastanawialiśmy się, czy powody decyzji są sportowe czy pozasportowe. Wiadomo, że Ivica nie jest w tym momencie gotowy do gry. Akceptujemy decyzję klubu, być może wyjdzie na dobre obu stronom. Za półtora miesiąca wróci do gry – powiedział Aljaj w rozmowie z portalem sportowefakty.pl.
Wyjdziemy z tego bagna – przekonuje Mariusz Pawełek, bramkarz Śląska.
Z Polski ktoś się odzywał?
– Dzwonili z Termaliki, czytałem w gazetach, że pojawił się temat mojego powrotu do Wisły Kraków. Były luźne rozmowy, ale bez konkretów, nikt oferty mi nie złożył.
Kontrakt z Legią obowiązujący od lata podpisał bramkarz Wisły Radosław Cierzniak. Wszystkie klocki w tej układance do siebie pasowały…
– Wszystko się tak łączyło, aż nawet ja zaczynałem w to wierzyć. Trener i władze klubu bali się, że będę mógł podpisać umowę z kimś innym, ale ja dałem przecież słowo.
Przykład Flavio Paixao pokazuje, że w piłce trudno bazować na zaufaniu.
– Jego odejście było dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Nikomu nie powiedział, że zamierza przenieść się do Lechii. Gdy szwagier powiedział mi, że Flavio poszedł do Gdańska, najpierw sądziłem, że pomieszał imiona, że myśli o Marco. Poczułem się oszukany. Flavio skorzystał z dni wolnych, by podpisać umowę z jednym z naszych najważniejszych rywali.
Został odesłany do rezerw. Rozumie pan decyzję trenera?
– Nie dziwię się, że taką podjął. Nie chodziło o fakt, ale sposób, w jaki Flavio postąpił.
I na koniec mocniejszy materiał. Grzegorz Król mówi: Do końca życia będę chorym człowiekiem.
Jak można przegrać 80 tysięcy złotych w cztery godziny?
– Najlepsze jest to, że ja wtedy nie byłem nawet w kasynie. Siedzieliśmy z Tomkiem Dawidowskim, z którym się znam od dziesiątego roku życia. Jacyś goście zaprosili nas do gry w pokera. Myśleliśmy, że jesteśmy mistrzami świata, więc wchodzimy w to. Tylko że oni, cwaniaki, usiedli koło siebie. Przekładali swoje karty. Teraz, po czasie, wiem, że po prostu mieli oszukiwanie we krwi. Przegrałem 80 tysięcy złotych, a „Dawid” 40. Załatwili nas na klawo.
Z Dawidowskim potrafił się pan też zakładać o najbardziej błahe rzeczy.
– Na przykład o to, który zespół po kilku kolejkach w lidze hiszpańskiej będzie zajmował określone miejsce. Kiedyś zeszło na napastnika Salvę Ballestę i ja sobie ubzdurałem, że występował w Rayo Vallecano. No to co? Dzwonimy do Matiego Borka, który był w takich sprawach chodzącą encyklopedią. No i Mati nam mówi, że bzdura, bo grał w Racingu Santander. Przegrałem wtedy stówkę albo browara.
(…)
Mówi pan teraz o żalu, ale pojęciem, które często przewija się w „Przegranym”, jest wstyd. Kiedy najbardziej było panu wstyd za samego siebie?
– Tak naprawdę… do dzisiaj to czuję. Gdy patrzę wstecz na swoje życie, wstyd mi cały czas. No, bo wyobraźcie sobie sytuację, że zawodnik dość bogatego i świetnie zarządzanego klubu przepuścił wszystkie pieniądze. Nie ma nic, a pensja jeszcze nie wpływa. Przyjeżdża do domu na Wielkanoc i nie może nigdzie zabrać zony na święta. Siedzicie w czterech ścianach, a w dodatku jecie tylko to, co macie w kuchni. W naszym przypadku skończyło się na chińskich zupkach.
Co jest najgorsze w hazardzie?
– To, że oszukujesz wszystkich dookoła. Kompletnie zapominasz, że masz przyjaciół, rodzinę, bliskich. I perfidnie oszukujesz ich wszystkich, byle tylko brnąć dalej w otchłań choroby. Wie pan, pieniądze to rzecz nabyta. Raz je masz, raz ich nie masz. Poznałem to dobrze, choć w moim przypadku o wiele szybciej następowało to drugie. Ale przyjaciół możesz stracić na zawsze. Ja wielu tak właśnie straciłem.