Był początek 2015 roku, gdy 34-letni wówczas Benjamin Köhler, skrzydłowy drugoligowego Unionu Berlin, usłyszał z ust lekarza słowa, które zabrzmiały jak wyrok. Rak węzłów chłonnych. Biorąc pod uwagę zaawansowany wiek skrzydłowego i fakt, że umowa z obecnym klubem wygasała za pięć miesięcy, niemal naturalną decyzją byłaby ta o zawieszeniu butów na kołku. Futbol futbolem, ale są w życiu chwile, kiedy listę priorytetów trzeba znacząco zmodyfikować. “Nigdy się nie poddam” – mówił wówczas w jednym z wywiadów. Dziś, po niemal roku przerwy, wraca na boisko i stanowi żywy dowód na to, że niemożliwe nie istnieje.
Wsparcie swojemu pracownikowi w mediach okazywali włodarze klubu, a na boisku koledzy z którymi dotychczas dzielił szatnię.
Z trybun te wzruszające sceny obserwował z gorzkim uśmiechem Köhler. Gdy cały stadion skandował jego nazwisko – nie szczędził łez. Już wtedy wiedział jak wyglądały będą jego najbliższe tygodnie. Stały kontakt z lekarzami, liczne chemioterapie i walka przede wszystkim o to by powrócić do normalnego życia. Jako zawodowy piłkarz rozegrał ponad 200 spotkań na pierwszoligowym poziomie. Skrzydłowy, który słynął z ogromnej wydolności i takiego piłkarskiego pazura, boiskowego zawadiactwa. Gość, który na boisku nie odstawiał nogi i bez skrupułów atakował rywali. Teraz to on przeszedł do defensywy i nie mógł być pewien, czy z tego ataku uda mu się wyjść obronną ręką.
Benjamin od lutego do lipca odbył aż sześć chemioterapii. Mimo tego, że z weekendu na weekend jego organizm coraz mocniej wyniszczony był przez podawane w szpitalu środki, w miarę możliwości starał się pojawiać na stadionie i z wysokości loży VIP dopingować kolegów. W końcu, po kilku wycieńczających tygodniach o ostatecznym rezultacie walki z nowotworem miał dowiedzieć się w połowi lipca.
– Miałem zostać poinformowany przez lekarzy w godzinach popołudniowych. Nie mogłem wytrzymać już jednak tego stresu i sam zadzwoniłem do godzinie 10. Pielęgniarka powiedziała mi, że nie znaleziono żadnych śladów komórek nowotworowych. Znów byłem zdrowy. Odłożyłem słuchawkę i przez kilkanaście minut wpatrywałem się w ścianę. Informacja, którą dostałem dopiero po czasie do mnie dotarła – wspomina.
Jak to w wielu takich przypadkach bywa, taka choroba wywraca człowiekowi nie tylko codzienny rytm życia, ale także sposób myślenia i patrzenia na świat. Niewierzący dotychczas Benjamin w jednej z pierwszych rozmów po przezwyciężeniu choroby przyznał, że teraz jest człowiekiem, który dzień zaczyna i kończy rozmową z Bogiem. W kilku wywiadach opowiadał również jak bardzo docenia te małe rzeczy, które składają się na codzienną radość z życia. Od wspólnego śniadania w towarzystwie rodziny aż po wyjście ze znajomymi na miasto.
Na uznanie zasługuje postawa klubu, który przedłużył zawodnikowi o rok wygasający latem ubiegłego roku kontrakt. Od sierpnia Köhler zaczął więc ciężko trenować o powrót na murawę i w ubiegłą niedzielę w końcu dopiął swego. W meczu sparingowym Unionu rozegrał 81 minut, a swój występ przypieczętował zdobyciem gola z rzutu karnego.
Nie wiemy jak potoczyłaby się walka z chorobą Benjamina, gdyby nie pełne determinacji dążenie do tego by powrócić na boisko. Ogromna niezłomność i upór w dążeniu do celu, a to wszystko przecież w wieku, kiedy mógłby już zakończyć karierę wyczynowego piłkarza. Köhler wciąż jednak podkreśla, że nie wie jaka czeka go przyszłość. Jego matka, podobnie jak on pokonała raka, ale po pięciu latach doszło do nawrotu choroby. Trzymamy zatem kciuki by piłkarska przygoda Köhlera trwała jak najdłużej – zdecydowanie na to zasłużył.