Tu już dawno przestała się liczyć taktyka. To był jeden wielki grad akcji toczony na intensywności trudnej do wytrzymania nawet dla wyczynowych sportowców. Na Estadio Mestalla było dziś po prostu wszystko. Gole, fantastyczne akcje, rajdy, parady bramkarzy, niewykorzystane setki i czerwone kartki. Gdyby jakikolwiek reżyser zechciał napisać scenariusz do tego spotkania, to ani w połowie nie oddałby emocji, jakie targały dziś kibicami Realu i Valencii. Zakończyło się 2:2, ale zakończyć się mogło na kilka różnych sposobów.
Ta druga połowa, ta końcówka… To, co działo się przed bramkami Navasa i Domenecha, to był po prostu kosmos. Tam zwyczajnie nie ma sensu analizować, kto popełnił błąd przy której akcji, bo te toczyły się w tempie nieosiągalnym dla jakichkolwiek obrońców. Nawet jeżeli grają tam tacy fachowcy jak Pepe, Ramos czy po drugiej stronie Abdennour. Weźmy wymianę tercetu BBC, która dała prowadzenie. Przecież to była taka magia, jakiej kibice „Królewskich” nie mogą się doprosić Rafy Beniteza od początku sezonu. Z drugiej strony po pół godzinie błysnął Andre Gomes, na którym ma się opierać Valencia. Czwarty rajd Portugalczyka, faul Pepe, karny, spokój Parejo i 1:1.
Druga połowa? Też jazda bez trzymanki. Ronaldo pada w polu karnym po starciu z Domenechiem i Abdennourem, akcja błyskawicznie przenosi się na środek boiska, tam Kovacić w bandycki sposób demoluje Cancelo i Real gra w dziesiątkę. Czy cokolwiek to zmieniło? Nic z tych rzeczy. Raz dominowała Valencia, raz „Królewscy”, ale to rzut wolny tak krytykowanego Kroosa zamienił w fenomenalny sposób na gola Bale. Jak on wypieścił to uderzenie głową, jak zmieścił tę piłkę przy samym słupku. Maestria. Ale mija kilkadziesiąt sekund i już jesteśmy pod drugą bramką. De Paul do Rodrigo, ten do Alcacera i jest 2:2. Remontada. Mało? Po chwili setka Ronaldo i Bale’a po rzucie rożnym, ale obaj panowie sobie przeszkodzili, więc leci kontra, którą marnuje Negredo. Jeżeli ktoś robił relację LIVE z tego meczu, to w końcówce albo połamał sobie palce, albo rozsypała mu się klawiatura.
Dla Rafy Beniteza to spotkanie miało być kolejną – jak napisała „Marca” – piłką meczową. Testem, żeby udowodnić, że Real radzi sobie na tle poważnych przeciwników. Z Barceloną oblali. Z Sevillą podobnie. Atletico, Villarreal, teraz Valencia. „Królewscy” momentami mogą się podobać, niekiedy pozwalają sobie na show i spektakularną grę, ale przy takiej powtarzalności z silnymi rywalami pędzą po kolejny stracony sezon. W Valencii zresztą też jest kiepściutko – Dani Parejo i spółka ostatni ligowy mecz wygrali dopiero 7 listopada. Gary Neville w dalszym ciągu nie przełożył swojej filozofii na punkty, ale po dzisiejszej wymianie ciosów może wyciągnąć jeden pozytywny wniosek. Tę Valencię – często tak chimeryczną, przewidywalną i bezpłciową – stać na grę na maksymalnej intensywności z potentatem.
Uff… Co to był za mecz…