24 grudnia 2010. Zajmujący się wówczas zawodowo ściąganiem do Polski sportowych imigrantów Franciszek Smuda zajada się karpiem i pierogami, a USA zabiera mu sprzed nosa prawdziwą perełkę. Cris Wondolowski. Król strzelców MLS. Gość, który dzień konia ma… co tydzień. Czego się nie dotyka, to wpada do siatki. Do tego względnie młody, na pozycji napastnika, na którą w kadrze regularnie łapał się nawet Dawid Nowak. Wszystko to – argumenty sportowe, a i szeroko pojęta otwartość Smudy na przybyszów z dupy z innych krajów – mogłoby wskazywać na jedno: ten gość za chwilę zacznie biegać z orzełkiem na piersi.
Ale Wondolowskim Smuda… pogardził. Nie chciał go. Przygrubego Boenischa – owszem, czemu nie. Nic nie kumającego po polsku Pequisa – jak najbardziej. Kompletnie wziętego z czapy Arboledę – z pocałowaniem ręki (na szczęście do tego nie doszło). A Wondolowskiego, króla strzelców MLS, gościa, którego wartość sportową można było potwierdzić setką argumentów – eeee tam, po co.
No i git. Nam to pasuje, nie chcemy przebierańców w kadrze. Ale że nie chciał go też Smuda? Cuda na kiju. Długo zastanawialiśmy się: jak to jest w ogóle możliwe? Na szczęście naszą zagadkę rozwiązał sam “Franz”. – Ja nie wiem, z jakiej miejscowości on jest, gdzie kopie piłkę, a wy chcecie, żeby grał w kadrze? (…) Przecież ja nie będę przed Wondolowskim na kolanach klękał. Czyli innymi słowy: – Jakby zadzwonił, ładnie się przedstawił, poprosił, wtedy – oo! – wtedy moglibyśmy gadać. Ja mam ruszać tyłek i do niego latać?!
Czy Wondolowski (który przecież deklarował chęć gry dla nas) dziś płacze po nocach? Ani trochę. Nadal gra w MLS, nadal strzela tam jak na zawołanie. W reprezentacji USA nabił już od tamtego czasu ponad trzydzieści występów, strzelił dziesięć bramek. Zyskali wszyscy. On sportowo – bo w naszej reprezentacji przy Lewym i Miliku raczej by sobie za dużo nie pograł, no i my, bo im mniej lisków w kadrze, tym lepiej.