Nieszczęsny pierwszy koszyk. Prawda jest taka, że na kogokolwiek byśmy nie trafili – no, może poza Portugalią – śmiało moglibyśmy od dziś zacząć nastawiać się na porażkę. Reprezentacja Niemiec. Drużyna, która we wszelkich ankietach dominowała po stronie „grupa śmierci”. W kategorii „grupa marzeń” – jeśli już się kiedykolwiek pojawiła – to tylko dla hecy albo dlatego, żeby podnieść jak najwyżej poprzeczkę, wyrazić chęć zobaczenia na tle Polaków jak najbardziej atrakcyjnego rywala – zarówno sportowo, jak i jeśli chodzi o wszelkie podteksty. Jakkolwiek się ten mecz rozstrzygnie, już dziś możemy to powiedzieć: pompka osiągnie rozmiary K2.
***
Rok 2014. W historii niemieckiego futbolu – jeden z najpiękniejszych. Manszaft sięga po czwarty tytuł mistrzostw świata, rozjeżdżając uprzednio gospodarzy i zarazem faworytów turnieju – Brazylijczyków. 7:1. Taki wynik, że aż po meczu… nie było euforii. Zamiast szampanów – skrępowanie. Poczucie popełnienia pewnego faux pas. Bo gospodarza zlać można – jasne – ale… to był bezlitosny wpierdol. Tak to trzeba nazwać. Nawet powiedzenie trenera Łazarka o pojedynku gołej dupy z batem było w tamtym momencie zbyt łagodnym określeniem.
Wszystko funkcjonowało wówczas w tej drużynie jak w zegarku. Nawet gra bez nominalnego napastnika, ale z fałszywą dziewiątką – czasem na placu gry pojawiał się będący u schyłku Miro Kose – szła jak po maśle. Neuer sprawiający momentami, że bramka czuła się samotna, Kroos przerzucający piłkę co do milimetra, Schweinsteiger regulujący tempo akcji z perfekcyjnym wyczuciem, Oezil, Goetze i Mueller zachowujący się na połowie przeciwnika jak kulki w maszynie losującej po zwolnieniu blokady… Totalne Weltklasse.
***
Czy dziś, po czasie, ta drużyna dalej jest na fali? I tak, i nie. To Niemcy, więc – uwaga, bo może zapachnieć sloganem – zawsze są mocni. Ale nikt za naszą zachodnią granicą nie jest zadowolony z eliminacji – owszem, wygranych, ale nikomu raczej nie przejdzie przez gardło, że manszaft zachwycił. Że zostawił swoich rywali w tyle, co przecież powinni byli zrobić. Nie, nic takiego nie miało miejsca. Wygrali grupę zasłużenie, ale nikomu szczęka po ich meczach nie opadła aż do podłogi.
Niedosyt w Niemczech był ogromny. „Jogi, co się z nami dzieje?” – pytał po jednym z meczów „Bild”. No bo skoro krwi mistrzom świata może napsuć Gruzja, to chyba coś jest nie tak, prawda? Skoro drużyna nie idzie przez grupę złożoną ze średniaków jak walec, ale przegrywa z Polską, przegrywa z Irlandią, o mało co nie przegrywa ze Szkocją, chyba można mówić o kryzysie, zadyszce, a nie o wypadku przy pracy?
Zachłyśnięcie sukcesem? Niekoniecznie. Przyczyn nieudanych eliminacji (ha, chcielibyśmy mieć takie nieudane eliminacje) można bardziej upatrywać w problemach kadrowych. Nieumiejętność w odnalezieniu się w rzeczywistości bez Lahma i Klosego to raz, kilka kontuzji, wskutek których wypadali kluczowi gracze – to dwa. Prawy obrońca w Niemczech to nadal wakat. Ani Can, ani Ginter nie gwarantują stabilności na tej stronie boiska. Kiedy ostatnio prasę obiegła wiadomość, że Rafinha otrzymał niemiecki paszport, wielu widziało w nim nadzieję dla zapełnienia tej newralgicznej luki. Ku ich rozczarowaniu – piłkarz Bayernu rozegrał dwa mecze w swojej macierzystej reprezentacji, ale z racji, że były to Igrzyska Olimpijskie, mógłby jeszcze zmienić drużynę narodową, gdyby tylko spełnił jeden warunek – jeśliby miał wówczas dwa paszporty. Miał jeden, więc dla naszych sąsiadów nie zagra. Poza tym, kuźwa, jest przecież Brazylijczykiem, ale dla nich chyba nie ma zbyt dużego znaczenia.
Czy obecna reprezentacja Niemiec jest słabsza niż ta, która wygrywała mundial? Jeśli tak, to nieznacznie. Przecież szkielet drużyny jest nadal ten sam, przecież ci piłkarze nie zapomnieli jak się gra w piłkę. OK, Goetze jest bez formy, podobnie jak Schweinsteiger po przenosinach do Manchesteru ma swój gorszy czas, cała drużyna ma swoje problemy. Największy – brak klasowej dziewiątki. To niesamowite, że wprowadzony przed kilkoma laty system szkolenia pomógł wychować armię wszechstronnie uzdolnionych piłkarzy ofensywnych – takich, co to mogą grać i na skrzydłach, i na ósemce, i na dziesiątce – a nie przyczynił się do pojawienia się snajpera z prawdziwego zdarzenia, takiego jak – nie szukajmy daleko – Robert Lewandowski. Nawet Manuel Neuer mówi otwarcie, że kogoś takiego jak „Lewy” potrzebuje jego reprezentacja. Joachim Loew próbował wielu opcji – a to granie z fałszywą dziewiątką (Goetze, Oezil, Mueller), a to stawianie na Kruse, o którym nie można powiedzieć, że to ta sama półka, co reszta kolegów. Ba, nawet ostatnio odkurzony został Mario Gomez, ale – umówmy się – przed napastnikiem Besiktasu raczej nikt nie narobi w majty.
***
Trzykrotni mistrzowie Europy, czterokrotni mistrzowie świata. Nasza zmora. To nasz piąty duży turniej na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat, a na Niemców trafialiśmy… trzy razy. Jak się skończyły ostatnie pojedynki, chyba nie musimy przypominać. Dwojący się i trojący Artur Boruc w 2008 roku – równie bohaterski, co bezradny. Załatwił nas wówczas Podolski, nie okazujący po dwóch zdobytych bramkach żadnej radości. Dwa lata wcześniej obrona Częstochowy i jedno wejście Odonkora, po którym po raz kolejny okazało się, że futbol to – miejmy to już za sobą – taka gra, w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy.
Gwiazda: Thomas Müller. Król goli z dupy. Człowiek, który wciska bramki kolanem, piszczelem, wsadza głowę tam, gdzie inni nie wsadzą nogi i jeszcze potrafi zrobić to tak, że piłka jakimś cudem leci do siatki. Przewiduje każdą lukę, która za chwilę powstanie, zna każdy ruch rywala szybciej od niego. To ta sama półka co Robert, bez dwóch zdań. Nasza nadzieja? Taka, że niestrzelanie bramek na mistrzostwach Europy stanie się dla niego regułą. O ile na mundialach trafia z taką prędkością, że za chwilę stanie się najlepszym strzelcem w całej historii mistrzostw, o tyle na Euro nie zapakował jeszcze bramki. Nadzieja osadzona na dość lichym gruncie, ale kto nam zabroni? Jeśli chcecie szerzej poczytać o gościu, który wyglądał, jakby nie umiał, a umie, kliknijcie TUTAJ.
Trener: Joachim Löw. Tuż po Euro wybije dziesięć lat jak jest selekcjonerem reprezentacji Niemiec, a jeszcze niedawno wielu widziało go na bruku. Wytykano mu, że nie jest w stanie poprowadzić drużyny do triumfu w dużym turnieju, ba, ledwie sześć procent Niemców wierzyło, że uda mu się ta sztuka w Brazylii. No, ale się udało i dziś jego stołek jest niepodważalny. Jaki to człowiek? Daleko mu do zamordystów, ludzi trzymających szatnię za uszy. Nie, on ma raczej charakter poczciwca, zresztą nawet jego ksywka – Jogi – może o tym świadczyć. To człowiek opanowany, z klasą, zawsze elegancki. Trochę jak Adam Nawałka – też próżno szukać w mediach jakichś jego spektakularnych wypowiedzi. Frazesy, formułki i to wszystko. Internety kochają go za słynne dłubanie w nosie podczas meczów.
Dlaczego to zły los: Bo – bierzemy pod uwagę pięć ostatnich dużych turniejów – Niemcy nie odpadają w fazie grupowej. Dwa razy demolowali wszystko, co stało na ich drodze i sięgali po dziewięć punktów (2006 i 2012). Łącznie przez te pięć lat przegrali ledwie dwa spotkania. Nasz wrześniowy mecz z nimi to była deklasacja. Nie mieliśmy żadnego podejścia. Jeśli nagle nie wypada im połowa składu, są dwa poziomy wyżej od nas.
Dlaczego to dobry los: Bo w meczu z Niemcami to my możemy, oni muszą. Z czystym sumieniem wkalkulujemy sobie porażkę z nimi w bilans strat, a każda zdobycz punktowa będzie dla nas zajebistą wartością dodatnią, sukcesem ponad plan. No i już raz pokazaliśmy, że ogranie ich to jednak nie jest mission impossible.
Czy ich rozklepiemy: Nie. Ale o tym meczu będzie się opowiadać przez długie lata.
Gdyby ten rywal był drużyną Ekstraklasy…: Byłby Legią Warszawa. Czyli drużyną, która obecnie znajduje się w lekkim kryzysie, ale w dłuższej perspektywie zdominowała całą stawkę.
Cóż, na koniec wypada tylko przestrzec przed zbyt wczesnym popadaniem w hurraoptymizm. Ukraina, Irlandia Północna – tak, te drużyny są do klepnięcia. Ale Niemcy… dajmy sobie spokój. Wierzmy w to, jasne, ale na nic się nie nastawiajmy. Dla dobra wszystkich.
Fot. FotoPyK