Rzecz miała miejsce pod koniec maja, być może był to 27. dzień miesiąca, a może 28., nie wiadomo. Z relacji naocznych świadków wynika tylko, że z całą pewnością było już grubo po północy. We Wrocławiu panował iście grobowy nastrój, a piłkarze – znajdujący się w samym sercu wszechogarniającej beznadziei – postanowili zebrać się w szatni i przy kieliszku porozmawiać o problemach. A tych nie brakowało, bo Śląsk od początku roku zanotował pięć porażek, osiem remisów i ledwie dwa zwycięstwa, a jakby tego było mało, przegrał jeszcze ćwierćfinał Pucharu Polski. Przewaga w tabeli nad piątą Lechią i szóstą Wisłą stopniała ledwie do jednego punktu, a drużynę czekały jeszcze bezpośrednie starcia z obydwoma rywalami. Upragniony awans do europejskich pucharów zdawał się wymykać z rąk, a zgromadzeni nocą piłkarze zdawali się nie dowierzać, że w ostatnich trzech meczach fatalna karta miałaby się nagle odwrócić. I wtedy w szatni pojawił się diabeł.
Zaproponowany układ był niezwykle prosty. Diabeł, chichocząc ukradkiem, powiedział wprost: oddam wam to półrocze, a wy oddacie mi następne. Piłkarze Śląska mieli wygrać wszystkie trzy mecze do końca ligi i pewnie awansować do pucharów. A w zamian mieli podpisać cyrograf i w pozostałej części roku dobrowolnie poddać się klątwie. Jako że pora była już późna i nikomu nie chciało się myśleć długofalowo, wszyscy obecni zdecydowali się złożyć podpisy na dokumencie wypełnionym złowrogim i niezrozumiałym pismem. Warto dodać, że nawet, gdyby pora była wczesna, a umysły świeże, i tak nikt nie myślałby długofalowo, bo to zwyczajnie nie w stylu Śląska. Ale tym razem powiedzmy, że są usprawiedliwieni. W końcu nie co dzień diabeł oferuje awans do europejskich pucharów za marne pół roku klątwy. Szybko rozwinięto potrzebne papiery, piłkarze jak zwykle ich nie przeczytali, a w wyniku zamieszania nikt nie wpadł na pomysł, by zadzwonić po któregoś z menedżerów. Zamiast tego napełniono kałamarze inkaustem tradycyjnym dla takich transakcji – krwią.
Kilka godzin później, znajdujący się już w swoich łóżkach Marco Paixao i Robert Pich obudzili się w tym samym momencie. Obaj mieli przerażający sen i obaj za bardzo go nie pamiętali. Jak przez mgłę przywoływali sobie w pamięci tylko jeden szczegół – liczbę 133. Liczbę, która była ułożona z ludzkich kości.
Nazajutrz piłkarze Śląska zgodnie uznali, że po prostu za dużo wypili, a zakupiony na jednym z wrocławskich bazarków samogon musiał być jakiś Levy lewy. Żaden z uczestników nocnego spędu nie miał jednak kaca. Przeciwnie, wszyscy czuli się jak nowo narodzeni. O całej historii momentalnie zapomniano, bo przecież trzeba było skupić się na lidze i na ostatnich trzech kolejkach. Na meczach, które Śląsk pewnie wygrał, dzięki czemu z dużą przewagą awansował do europejskich pucharów. I były to takie zwycięstwa, po których prasa pisała o niesamowitej metamorfozie piłkarzy Tadeusza Pawłowskiego. A potem przyszedł czas urlopów.
Podczas gdy większość zawodników Śląska wygrzewała się na słonecznych plażach, kilku odczuwało dziwny niepokój. Byli to Karol Angielski, Andrei Ciolacu, Juanito, Milos Lacny, Bartosz Machaj oraz wspomniani Marco Paixao i Robert Pich. Im ciągle spokoju nie dawało mgliste wspomnienie pewnej majowej nocy. I wszyscy potraktowali sprawę na tyle poważnie, że ze strachu przed klątwą postanowili zmienić klub i uciec jak najdalej od Wrocławia. Uciec i nigdy nie wracać.
Finał tej historii jest niestety tragiczny. Większość ówczesnych piłkarzy Śląska zapomniało o klątwie, ale nie zapomniał o niej sam diabeł, który zaczął zbierać swoje okrutne żniwo. Okazało się też, że na każdego miał inną strategię. Piłkarzy, którzy zdecydowali się zostać w klubie, pozbawił umiejętności piłkarskich, przez co ci spadli na ostatnie miejsce w ligowej tabeli i mają nikłe szanse na opuszczenie strefy spadkowej jeszcze w tym roku. Na tym jednak nie koniec, bo diabeł nie zapomniał też o tych, którzy odeszli. Co im zrobił? Wyjaśnienie poniżej:
– Karol Angielski odszedł do Piasta, gdzie przez długą rundę jesienną rozegrał w lidze ledwie 25 minut. Na mecz do Wrocławia, zgodnie z daną samemu sobie obietnicą, nawet nie pojechał.
– Andrei Ciolacu rozwiązał kontrakt i pozostaje bez klubu. Jesienią nawet nie powąchał murawy.
– Juanito nabawił się poważnej kontuzji kolana i wciąż pozostaje bez klubu. Obecnie tylko trenuje z trzecioligowym hiszpańskim Cadiz.
– Milos Lacny odszedł do MFK Ruzomberok, gdzie w dziesięciu meczach w roli napastnika strzelił jednego gola. A potem został odesłany na ławkę rezerwowych.
– Bartosz Machaj odszedł do I-ligowego Chrobrego Głogów, gdzie przez całą jesień zaliczył 62 ligowe minuty.
– Marco Paixao odszedł do Sparty Praga, gdzie przez całą jesień rozegrał 133 ligowe minuty.
– Robert Pich odszedł do drugoligowego Kaiserslautern, gdzie przez całą jesień rozegrał 133 ligowe minuty.
Ci, którzy zostali, nie tylko musieli męczyć się z własną niemocą piłkarską, ale i pewnym dziwnym rudowłosym przybyszem, który z niewyjaśnionych przyczyn na stałe zadomowił się w składzie bezustannie sabotując wszystkie działania wrocławskiej drużyny. Według niepotwierdzonych legend krążących po Wrocławiu, to właśnie on miał krzyknąć Kiełbowi: “biegnij, Jacek, biegnij”, gdy Flavio Paixao wychodził sam na sam w meczu z Niecieczą. To właśnie ten gracz miał namawiać Tadeusza Pawłowskiego do ciągłych roszad w linii defensywnej. W magiczny sposób obawiali się go wszyscy – do tego stopnia, że nowy trener Śląska w rozmowie z Weszło bał się choćby wspomnieć jego nazwisko.
Na marginesie – wiecie że Marcel Gecov 13 razy otrzymywał od Weszło noty z przedziału 1-4, a jego całkowita średnia to dokładnie 3,00?
***
Jaki płynie wniosek z całej historii? Piłkarzu, nie podpisuj kontraktów, których nie rozumiesz…