Geniusz. Najlepszy w historii. Skandalista, przynajmniej na miarę swojego sportu. Zagubiony i walczący ze swoimi demonami. Wiele można powiedzieć i napisać o Ronniem O’Sullivanie. Brytyjski snookerzysta, mistrz w swoim fachu, kończy dziś 50 lat. Z tej okazji cofamy się w czasie, by zrobić przegląd wydarzeń z jego życia i kariery. Od wielkich wygranych i tytułów, po skandale, kontrowersje i osobiste problemy. Oto O’Sa w dziesięciu scenach.

Ronnie O’Sullivan i jego kariera. 10 szczególnych momentów
Różnie bywało z Ronniem O’Sullivanem. W swojej karierze miewał momenty, gdy nic nie mogło mu przy stole przeszkodzić i zdawał się po prostu robotem, niezdolnym do popełnienia błędów. Miał też takie, kiedy przeszkadzało mu wszystko, a wtedy pokonać mógł go każdy. Przez lata walczył ze swoimi demonami, na czele z używkami, a sprawy z jego prywatnego życia regularnie nie pozwalały mu osiągnąć najlepszej formy.
A mimo tego i tak powszechnie uważany jest za najlepszego snookerzystę w historii. Dlatego właśnie jego karierze tak warto się przyjrzeć i przypomnieć sobie, jak wyglądała. Oto więc dziesięć wydarzeń, które w dużej mierze ją definiują. To nie opowieść o każdym mistrzostwie świata czy wygranym turnieju – choć i te się pojawią.
To (w kolejności chronologicznej) opowieść o Ronniem-zawodniku, Ronniem-mistrzu, ale i Ronniem-człowieku.
Spis treści
- Ronnie O’Sullivan i jego kariera. 10 szczególnych momentów
- Młodzieniaszek na wielkiej scenie… w cieniu dramatów
- Arogancja i geniusz. Typowe połączenie
- Najszybszy w historii
- Marihuana i inne przewiny
- Ronnie się poddaje. I mecze też
- Najpierw przerwa, potem mistrzostwo
- Nie ma kasy? Nie ma maksa
- Zdobyty tysięcznik
- Hit and hope
- Ronnie po raz siódmy. Ostatni?
- Czytaj więcej w Weszło Extra:
Młodzieniaszek na wielkiej scenie… w cieniu dramatów
Zaczął grać w snookera w wieku siedmiu lat i niedługo potem wielu niezłych zawodników zaczęło się mu uważnie przyglądać. Jako dziewięciolatek wygrał pierwszy lokalny turniej, a pierwszego stupunktowego breaka wbił rok później. Mistrzem Wielkiej Brytanii do lat 16 został, mając na karku 13 wiosen. W 1991 roku – trzy miesiące po 15. urodzinach – zbudował z kolei pierwszego breaka maksymalnego w turnieju. Kilka miesięcy później był już mistrzem świata do lat 21.
Na profesjonalizm Ronnie O’Sullivan przeszedł w 1992 roku. I kwestią czasu było, by zaczął wygrywać wielkie turnieje.
Równocześnie z tymi sukcesami przyszły jednak rodzinne dramaty. Też w 1992 roku ojciec Ronniego został skazany na karę więzienia za morderstwo (twierdził, że w obronie własnej). Niedługo potem za kratki – na rok – trafiła jego matka, oskarżona o malwersacje finansowe. Na Ronniego nagle spadła rola głowy rodziny, bo został sam z ośmioletnią siostrą, Danielle. Gdyby nie snooker, kto wie, jak to wszystko by się potoczyło.
A i gdy miał ten snooker, nie było wcale różowo. Pojawiły się bowiem w życiu Ronniego alkohol, narkotyki i regularne problemy z prawem. – Kiedy zabrano mojego ojca, było mi trudno zaakceptować, że nie będę go widzieć, bo spędzaliśmy mnóstwo czasu razem. Straciłem przez to swoją drogę, zboczyłem z niej – mówił sam Anglik.
Ale w 1993 roku trafił się też ogromny sukces. O’Sullivan – którego karierą zaczął opiekować się, na prośbę ojca Ronniego, Ray Reardon, były sześciokrotny mistrz świata – wygrał UK Championship, w finale pokonując wielkiego Stephena Hendry’ego. O’Sa był wtedy rozstawiony z numerem „57”, nie miał jeszcze 18 lat (urodziny świętował kilka dni po turnieju) i do dziś to rekord, nikt młodszy nie wygrał rankingowej imprezy. Po drodze Ronnie pokonał w dodatku takich zawodników jak Alan McManus, Ken Doherty, Steve Davis, Darren Morgan, no i Hendry właśnie.
Wszyscy oni byli w ścisłej światowej czołówce. I wszyscy przekonali się, że w tej czołówce doszło właśnie do trzęsienia ziemi. Snooker miał nową gwiazdę.
A ta gwiazda miała problemy.
Arogancja i geniusz. Typowe połączenie
Im dalej w karierę Ronniego, tym więcej przykładów na to, że O’Sullivan doskonale rozumiał, jak wybitnym jest zawodnikiem… i nieraz to go gubiło. Anglik szukał przy stole perfekcji, a ta jest tam przecież właściwie niemożliwa do osiągnięcia. Ronnie o tym wiedział, a i tak denerwowało go każde odstępstwo, choćby minimalnie nieidealne zagranie. Jeśli biała bila ustawiła się o centymetr obok miejsca, gdzie chciał ją posłać, był zły na siebie. Bo wiedział, że ma umiejętności, pozwalające mu zagrać ją lepiej.
Snooker nie sprzyjał jego głowie. Przy stole często przez wiele minut tylko obserwuje się rywala. Trzeba wtedy radzić sobie z własnymi myślami, nie dać się im pochłonąć.
A Ronnie miał o czym myśleć.
Ojciec w więzieniu, matka z problemami finansowymi, on sam powoli pochłaniany przez używki, z którymi zadawał się coraz częściej. Dochodziły i inne ekscesy – w 1996 roku starł się fizycznie z przedstawicielem prasy, przez który to incydent dostał 30 tysięcy funtów kary i dwa lata więzienia w zawieszeniu. O’Sullivan ewidentnie się staczał… wszędzie poza stołem. Tam nadal był wybitny.
Na tyle, że mecze wygrywał nawet grając lewą ręką. Tak było choćby w starciu z Alainem Robidoux. Wtedy O’Sa pierwszy raz pokazał światu, że nie ma dla niego znaczenia, w której ręce trzyma kij. Rywala pokonał 10:3, a ten oskarżył go o brak szacunku i nie podał mu ręki po zakończeniu meczu.
Co na to Ronnie?
– Jeśli chce się zachowywać jak dziecko, to jego sprawa. Publiczności się to podobało, to najważniejsze. Jestem lepszy, grając lewą ręką, niż on, gdy gra prawą. Nie okazałem mu szacunku, bo na żaden nie zasługuje. […] Wszyscy rywale próbują mnie naśladować, więc stwierdziłem, że zrobię coś innego – stwierdził. Władzom snookera takie słowa się do końca nie spodobały, wezwano go więc przed komisję dyscyplinarną, gdzie miał zagrać trzy frejmy z Rexem Williamsem, byłym wicemistrzem świata.
Grał lewą ręką i wygrał wszystkie trzy. W efekcie wszelkie zarzuty, jakie mu stawiano, wycofano. A Ronnie po latach mówił, że zaczął grać lewą ręką, bo… prawą mu nie szło. Był przekonany, że przegra mecz, więc uznał, że użyje słabszej ręki, by poczuć jakąkolwiek radość z gry. Choć trzy dekady temu za nic nie przyznałby, że tak było.
To był inny O’Sullivan. Piekielnie arogancki, ale tę arogancję potwierdzający przy stole. Ronnie nie tylko gadał, ale i robił to, o czym mówił.
Najszybszy w historii
Ciekawa była relacja Ronniego O’Sullivana z mistrzostwami świata. Od wejścia na największą scenę – czyli triumfu w UK Championship – niemal rokrocznie dokładał kolejny turniej, czasem kilka, do swojej kolekcji. Ale na mistrzostwach nie był w stanie dojść nawet do finału i mógł tylko obserwować, jak jego rówieśnicy – John Higgins i Mark Williams – zdobywają tytuły mistrzowskie w 1998 i 2000 roku.
Ronnie, uważany za najlepszego z tej trójki, musiał na taki tytuł poczekać do 2001 roku. Dopiero wtedy przyszedł moment jego wielkiego triumfu, zresztą po pokonaniu Higginsa w finale.
Ale my musimy cofnąć się w czasie. Bo nawet jeśli nie wygrywał (zresztą w latach 90. królem MŚ był Stephen Hendry ze swoimi siedmioma triumfami), to na mistrzostwach regularnie zapisywał się w pamięci fanów. Jak nie tym, że grał lewą ręką, to breakiem maksymalnym. Najszybszym w historii. Nikt nie skonstruował maksa w lepszym czasie, niż Ronnie wówczas. Ani wcześniej, ani później. Dziś, gdy maksów jest znacznie więcej, a kieszenie na stole nierzadko poszerzone na tyle, że ułatwiają wbijanie, wydawałoby się, że ktoś powinien.
Ale z rzadka ktoś jest choćby blisko wyniku O’Sullivana. Ba, bywa, że w czasie pięciu minut i ośmiu sekund – pierwotnie zmierzono 5:20, po latach to zrewidowano – wielu zawodników uderzy bile ledwie kilkukrotnie. A Ronnie zrobił to – od pierwszego do ostatniego wbicia – 36 razy i to bezbłędnie. Średnio uderzał (i trafiał do kieszeni) raz na osiem i pół sekundy. To tempo sprintera, nie snookerzysty. Ba, momentami wydawało się, że sędzia – który szybko zrozumiał, że pisze się historia i starał się Ronniemu pomóc ją osiągnąć – i tak zbyt wolno przywracał czarną na stół.
O’Sullivan zaczął wtedy od wcale nie tak łatwej czerwonej przez pół stołu, a potem już poszło. Doskonała kontrola bili, kilka stosunkowo prostych czerwonych i czarnych. Świetne rozbicie czerwonych przy 56 punktach w breaku, poparte czerwoną do środkowej kieszeni. W tamtym momencie już wszystko zależało od niego – musiał tylko trafiać. I trafiał. W cztery minuty doszedł do setki, po drodze imponując choćby zagraniem przy 81 punktach – gdy wbił czarną, znakomicie przesunął sobie czerwoną, ułatwiając wbicie drugiej z nich. Chwilę później zagrał niemal identycznie.
Publika rozumiała, że obserwuje geniusza. Oklaski towarzyszyły od pewnego momentu niemal każdemu wbiciu. Ale Ronnie absolutnie nie zwracał na to uwagi, nie mogły go rozproszyć. Ostatnia czarna po czerwonej. Żółta. Zielona. Brązowa. Niebieska. Różowa. I jeszcze raz czarna. Popis, czysta maestria. I choć może jest to słowo nadużywane – geniusz. Po prostu geniusz.
Ale jako się rzekło – geniusz z problemami.
Marihuana i inne przewiny
To było w kolejnym roku – 1998. Ronnie wygrał wtedy Irish Masters, tytuł mniej prestiżowy od wielu innych, ale jednak kolejne trofeum w dorobku. Cieszył – choć trudno stwierdzić, czy to słowo oddawało jego ówczesny stan ducha – się nim jednak tylko przez jakiś czas. Później odebrano mu triumf w Irlandii, bo próbki pobrane przy okazji turnieju wykazały obecność marihuany w jego organizmie.
Po latach przyznawał, że nie był to odosobniony przypadek.
W tamtym okresie Ronnie regularnie zażywał narkotyki i nadużywał alkoholu. Stale bał się wykrycia tych pierwszych, a po drugim bywało, że wpadał na głupie pomysły. Kilkukrotnie trafiał na odwyk czy inne terapie. Ale do nałogów wracał. Sam mówił, że nie poradził sobie po pierwsze ze sławą, która spadła na niego w młodym wieku, a po drugie – z nieobecnością ojca, który był dla niego niezwykle ważny.
Gdyby podsumować wszystkie głupie rzeczy, jakie zrobił w karierze i życiu przez używki, byłoby tego mnóstwo. Rozbijały się jego związki (stracił też kontakt z pierwszym dzieckiem, po latach próbował to zmienić), wielokrotnie jeździł pod wpływem, rozbił trzy różne BMW, oddawał mocz w miejscu publicznym, uderzał ludzi, w tym syna sędziego, łamanie kija (a w snookerze zawodnicy grają jednym kijem nawet po kilkadziesiąt lat, to najcenniejsze, co mają) i wiele innych.
Epizod z Irish Open był jednak o tyle znaczący, że była to wpadka na oczach snookerowego świata, która w dodatku miała swoje konsekwencje. O’Sullivanowi wiele bowiem wybaczano, dopóki grał i zachwycał. Ale tamtego – zgodnie z przepisami – odpuścić mu nikt nie mógł. Ronnie po raz pierwszy faktycznie dostał w tyłek za to, co zrobił. Stracił i puchar, i nagrodę finansową za zwycięstwo, a do tego wszyscy przekonali się, że złoty dzieciak zmienił się w faceta z problemami.
Ale wiadomo, jak to jest z nałogami – nawet jeśli zabolała go utrata pucharu za wygraną, to tak łatwo nie było się od nich uwolnić. Ba, miały go trapić jeszcze przez lata. Przecież nawet gdy w końcu został mistrzem świata, to wciąż walczył nie tylko z rywalami, ale i sam ze sobą.
Momentami tę walkę przegrywał.
Ronnie się poddaje. I mecze też
W 2005 roku Ronnie O’Sullivan był już powszechnie uważany za jednego z najlepszych zawodników w historii. Rok wcześniej zdobył drugie mistrzostwo świata – po finale z Graemem Dottem – i wydawał się być na fali wznoszącej. W 2005 triumfował jeszcze w Welsh Open i Irish Masters. Potem jednak wysoko przegrał w finale Grand Prix z Johnem Higginsem (2:9) i było widać, że zaczyna się u Anglika dziać coś niedobrego.
Zresztą on sam przesadnie tego nie ukrywał.
Nie to, że otwarcie mówił o swoich problemach – to przyszło po latach, wraz z terapią, wiekiem i życiowym doświadczeniem – zamiast tego okazywał to na sposoby sobie znane. Frustracją, zdenerwowaniem, czasem werbalną agresją (w tamtym okresie rzadko już sięgał po fizyczną, czy to wobec siebie, czy kogokolwiek innego). Doszedł jednak nowy czynnik – rezygnacja. Przy stole zdarzała mu się wtedy coraz częściej.
Jak wspomniano – O’Sullivan nie radził sobie z tym, że w snookerze perfekcyjnym można być tylko krótkimi chwilami, to w końcu częściej gra błędów niż gra czystych wbić i doskonałych uderzeń. Od błędów niemal wszystko przy stole zależy, rzadko zdarza się mecz, gdy ktoś gra na tyle dobrze, by w ogóle nie musieć polegać na pomyłkach rywala. Ronnie sam po latach wielokrotnie przyznawał, że gdyby mógł, wybrałby dla siebie jakikolwiek inny sport, mniej obciążający psychicznie. Ulgę zresztą – wraz z terapią – znalazł potem w bieganiu, które uwalniało jego myśli.
Wróćmy jednak do 2005 roku, gdy Ronnie zaczął się przy stole poddawać. A wraz ze sobą, poddawał też nie tylko frejmy (raz zdarzyło mu się to, gdy tracił 29 punktów, a na stole wciąż było 51 do wbicia, innym razem gdy we frejmie prowadził, ale spudłował łatwą bilę), ale i mecze. No, jeden mecz. Ale bardzo znaczący.
Grał wtedy ze Stephenem Hendrym w ćwierćfinale UK Championship. To był 2006 rok, kolejne starcie dwóch wielkich mistrzów. Zapowiadała się snookerowa uczta, bo choć Hendry powoli przemijał – w tym samym turnieju zaliczył ostatni rankingowy finał, przegrany z Peterem Ebdonem – to jednak nadal potrafił rozgrywać mecze fantastyczne. Ronnie tym bardziej. Tyle że nie wtedy, nie tamtego dnia, nie przy tamtym stole, nie w tej formie.
Było 4:1 dla Hendry’ego (grali do dziewięciu wygranych frejmów), Ronnie zbudował breaka do 24 punktów, ale po tym spudłował czerwoną, zostawiając Hendry’emu niezły układ na wygranie frejma.
O’Sa nie czekał jednak na to, co zrobi jego starszy kolega po fachu. Zamiast tego z miejsca podziękował za grę skonsternowanemu rywalowi i sędziemu – który wręcz przepraszał po tym Stephena – i z miejsca opuścił arenę. Hendry’emu przyznano w tym meczu zwycięstwo 9:1, a O’Sullivana ukarano 20 tysiącami funtów kary. W tamtym momencie zebrałaby się już zresztą z jego grzywien solidna sumka.
Kasa wiele jednak dla Ronniego nie znaczyła. A poddanie takiego meczu w taki sposób świadczyło o tym, że nie jest u niego najlepiej.
Najpierw przerwa, potem mistrzostwo
Kariera O’Sullivana to jednak ciągłe falowanie. Raz w górę – tak wysoko, że nikt nie był w stanie go dosięgnąć – innym razem w dół, gdzie stawał się osiągalny dla wszystkich. Wielkie triumfy przeplatał sensacyjnymi porażkami. Rok po incydencie z poddaniem meczu, w wielkim stylu został mistrzem tego samego turnieju – UK Championship. Na koniec tego sezonu zdobył w dodatku trzecie mistrzostwo świata w karierze.
W kolejnych latach dołożył jeszcze trochę trofeów. Ale często też przy stole się męczył. Aż do 2012 roku, gdy wiele nie wygrywał, owszem, ale w najważniejszym momencie okazał się genialny.
Nikt nie był w stanie mu się wtedy przeciwstawić. Peter Ebdon ugrał cztery frejmy w meczu do dziesięciu wygranych. Mark Williams przegrał 6:13. W miarę blisko był Neil Robertson, który dobił do 10 partii, ale przegrał 13. Matthew Stevens w półfinale też wygrał 10 frejmów, tyle że w meczu rozgrywanym do 17. Ali Carter w finale ugrał ich 11, najwięcej z nich wszystkich.
Ale czy był blisko pokonania Ronniego? Nie, zdecydowanie nie. O’Sullivan grał świetnego snookera, nawet jeśli zaliczył tylko trzy setki. Wykorzystywał każde potknięcie Cartera, ten musiał grać wręcz perfekcyjnie, a o perfekcji już tu wiele napisano. Były frejmy, gdy Ali był w stanie to zrobić, ale były takie, gdy Ronnie zupełnie mu na to nie pozwalał. Trzy z czterech ostatnich O’Sullivan wygrał do zera. Zakończył to wszystko w wielkim stylu.
A potem przeżył coś cudownego. Uściskał syna (z drugiego związku), który oglądał ten mecz. W dodatku wcześniej przeżył walkę o prawo do opieki i widywania się z nim i jego siostrą. Ten tytuł był dla niego szczególny. – Dla mnie to był koniec. Nie miałem nic więcej do udowodnienia. Przeszedłem przez wiele, by móc go widywać. To, że był na finale… nie możecie wyobrazić sobie, jak się wtedy czułem.
Po tamtym mistrzostwie jakby faktycznie uznał, że to koniec, że wystarczy. Zrobił sobie przerwę. Przez cały sezon zagrał jeden (!) mecz. Ale wrócił na sam jego koniec, żeby spróbować obronić mistrzostwo świata. Eksperci byli zgodni: jeśli ktoś miał to zrobić, to właśnie Ronnie. Ale nawet jemu nie dawano wielkich szans, w końcu w snookerze niezwykle ważne jest wyczucie stołu, które ginie, gdy się nie gra. Ronnie, owszem, trenował, nie rozstał się ze snookerem całkiem, ale jednak swoją obecność przy stole mocno ograniczył.
Czy to coś zmieniło?
Absolutnie nic. O’Sulliivan dokładnie tak, jak przed rokiem, tak i w 2013 nie dał konkurencji szans. Został pierwszym od Hendry’ego (z lat 1992-1995) snookerzystą, który obronił tytuł mistrzowski. I po raz kolejny udowodnił, jak wielkim jest zawodnikiem. Wielu już wtedy twierdziło, że największym w dziejach. Aczkolwiek ten status ugruntował niespełna dekadę później. Do tego zresztą jeszcze przejdziemy.
Nie ma kasy? Nie ma maksa
Tych wskaźników w wyborze największego jest zresztą sporo. Jednym z nich są brejki maksymalne, idealne 147. Ronnie zbieranie swoich zaczął tym ekspresowym, o którym pisaliśmy. Na dziś dobił do 17 (do niedawna miał ich 15, ale w czasie Saudi Arabia Snooker Masters władował dwa… w jednym spotkaniu), to absolutny rekord. Drugi na tej liście John Higgins ma ich 13, trzeci Hendry – 11.
Ronnie znów ich wszystkich przerasta. A powinien przerastać nawet bardziej.
Kilkukrotnie bowiem był bliski – albo faktycznie odmówił – wbicia maksa. W 2010 roku w meczu z Markiem Kingiem spytał sędziującego ten mecz Jana Verhaasa o to, jaka jest nagroda za maksa… po wbiciu dwóch z 36 bil. Verhaas nie był pewien, spytał kilku osób, ale odpowiedź przyszła dopiero z czasem, gdy okazało się, że to cztery tysiące funtów. Ronnie dobił więc do 140 oczek – czyli pytanie okazało się zasadne – po czym odłożył kij na stół, podziękował rywalowi i tylko Verhaas (do którego O’Sullivan miał spory szacunek) przekonał go, by jednak wbił czarną.
Innym razem Ronnie – który wielokrotnie twierdził, że nagrody za maksy powinny być spore – wiedząc, że za maksa może dostać tylko 10 tysięcy funtów, postanowił taką sumę oprotestować. I zrobił to w sposób, o którym mógł pomyśleć tylko on.
Mając układ idealny, gdy wszyscy widzieli już oczyma wyobraźni 147 na liczniku, O’Sullivan umyślnie wyszedł na różową zamiast czarnej. A potem stół i tak wyczyścił. Barry Hearn, zarządzający snookerowym światem, mówił, że to brak szacunku dla fanów. Ale ci się nie zgadzali, bo wszyscy rozumieli, że byli świadkami czegoś niezwykłego. – Musicie go kochać. Wszystko, co może uczynić nas nieszczęśliwymi, Ronnie to zrobi – powiedział, śmiejąc się, brytyjski komentator BBC.
Śmiał się, bo równocześnie wiedział, że 146 to break znacznie rzadszy niż 147 (w całej karierze O’Sullivan wbił tylko trzy takie), a do tego taki zagrany umyślnie, gdy można było zdobyć maksa? Ronnie zrobił coś ikonicznego. Kibice wręcz bardziej go za to pokochali. Hearn tę rozgrywkę PR-ową sromotnie wówczas przegrał.
Ale z O’Sullivanem przegrałby w tym rozdaniu chyba każdy.
Zdobyty tysięcznik
Hearn przegrał, bo O’Sullivan tym razem nie odszedł od stołu. Wręcz przeciwnie – został przy nim do samego końca, po prostu rozwiązał sytuację inaczej, niż zrobiłby to każdy inny zawodnik. Ale taki już wówczas był (a czasem jest nadal) – to jego świat i jego pomysły. Jednak Hearn przegrał również dlatego, że Ronnie niezmiennie dawał dowody wielkości. W jednym sezonie więcej, w drugim mniej, ale robił swoje. Kolekcjonował wygrane, tytuły i setki.
Z tymi ostatnimi wiążą się dwa wielkie wydarzenia.
Pierwsze było jeszcze przed przywoływanym chwilę wcześniej breakiem na 146 punktów. To był mecz z Rickym Waldenem, Masters w 2015 roku. O’Sullivan przed jego rozpoczęciem był o dwie setki od wyrównania rekordu takich breaków, należącego do (oczywiście) Stephena Hendry’ego. Jedną wbił szybko, drugą – w ostatnim frejmie meczu.
Pomógł mu niesamowity fluke, szczęśliwe uderzenie, gdy żółta bila – uderzona przez niego na zasadzie „przywal i czekaj, co się stanie” – wpadła do środkowej kieszeni, brytyjski komentator krzyknął „You never know, there’s six pockets on the table… THERE’S SIX POCKETS ON THE TABLE”, a Walden, który już wstawał, by pogratulować Ronniemu, usiadł z powrotem.
Co najlepsze – wszystko wydarzyło się dokładnie w urodziny Hendry’ego. Świetna historia, ale ta jeszcze lepsza wydarzyła się kilka lat później. Ronnie dobił bowiem do tysiąca setek. Jako pierwszy w dziejach, rzecz jasna (dziś ma już ponad 1300, a 1000 przebili też Judd Trump, John Higgins i Neil Robertson). To też był ostatni break meczu (z Neilem Robertsonem), a do tego break w jego stylu, od pewnego momentu już bawił się z publiką, uśmiechnięty, rozradowany tym, co robi.
Gdy wbijał czerwoną na równe sto punktów, przyłożył kij do bili, wstał, spojrzał na publikę, uśmiechnął się i zmienił rękę na lewą. A potem wbijał dalej, w kompletnym niesnookerowym hałasie, bo fani nie uspokoili się już ani na moment. Do końca, do ostatniej bili towarzyszyły temu wszystkiemu ogromne emocje.
Ronnie po raz kolejny pisał historię. Choć do tego czasu chyba zdążył się do tego przyzwyczaić.
Hit and hope
To pisanie historii od pewnego momentu właściwie ograniczyło się do jednego – pytania czy dopadnie Hendry’ego i pod względem mistrzostw świata. Licznik tykał, wielki Szkot ostatni tytuł zdobywał, gdy miał 30 lat. Ronnie, Higgins i Williams i tak przeciągali kariery. Ten ostatni został przecież mistrzem świata po raz trzeci w roku 2018, mając 43 lata na karku. Na tamten moment Walijczyk został drugim najstarszym mistrzem – po Rayu Reardonie z 1978 roku – we nowoczesnej erze tego sportu.
Reardon był jednak fenomenem, ostatni tytuł rankingowy zgarnął 14 dni po 50. urodzinach. Inni snookerzyści, owszem, grali dobrze po czterdziestce, ale rzadko który wygrywał tak długo.
Jakie nadzieje miał więc mieć Ronnie na zdobycie szóstego, a potem i siódmego tytułu?
Czas pokazał, że spore. Turniej w 2020 roku, o którym trzeba teraz opowiedzieć, przypadł na niecodzienny termin – rozgrywany był na przełomie lipca i sierpnia. To, rzecz jasna, efekt pandemii. Grano przy tym bez kibiców, ci pojawili się – miało to związek z wprowadzonymi, a potem odwołanymi obostrzeniami w Wielkiej Brytanii – w czasie pierwszego dnia turnieju, a potem dopiero na finale.
Nie widzieli więc na żywo meczu, który przeszedł do historii mistrzostw. W półfinale Ronnie – który nie grał w tym turnieju najlepiej, ale wygrywał – spotkał się z Markiem Selbym, swoim nemezis. Selby i jego spokojny, defensywny styl gry, zawsze działały na O’Sullivana w meczach rozgrywanych na długim dystansie. Przed tamtym spotkaniem bilans ich spotkań wynosił co prawda 18:10 na korzyść Ronniego, ale w mistrzostwach świata dwukrotnie wygrywał Selby. W tym w finale w 2014 roku – jedynym finale MŚ, który O’Sa przegrał.
W półfinale z roku 2020 też był o krok od porażki. Selby – na dystansie do 17 frejmów, prowadził już 16:14. Ronnie potrzebował trzech frejmów z rzędu, by zagrać o szósty tytuł. Pierwszego zgarnął po znakomitym podejściu, gdy zbudował breaka na 138 punktów. Drugiego też wygrał do zera, konstruując podejście na 71 oczek. Ale to w ostatnim frejmie działy się prawdziwe snookerowe cuda.
Ronnie, będąc w trudnej sytuacji, po dobrze ustawionym snookerze, skorzystał z hit and hope. Innymi słowy – przywalił w białą, kierując ją w stronę czerwonej i liczył, że wszystko pójdzie dobrze. Zresztą nie pierwszy raz, zrobił to już w tamtym turnieju kilkukrotnie, na przykład w meczu z Markiem Williamsem, też wtedy, gdy był w tarapatach (przegrywał 4:7 we frejmach, grano do 13), a także w 28. i 30. frejmie meczu z Selbym (w tym drugim dwukrotnie). Wtedy nie dało to spodziewanych efektów.
Cały ostatni frejm meczu O’Sullivana z Selbym. To, co najważniejsze – od 39:00.
A w tym jednym, decydującym momencie, zadziałało wprost idealnie. Biała poszła na górną bandę, czerwona ustawiła się za czarną, częściowo przez nią zakryta. Niedługo potem – po świetnej, taktycznej rozgrywce i dwóch genialnych snookerach z obu stron – Ronnie wygrał cały mecz, a potem bez litości ograł w finale debiutującego w meczu tej rangi Kyrena Wilsona.
Miał sześć tytułów. Został jeden.
Ronnie po raz siódmy. Ostatni?
W 2022 roku zabrakło takich historii i momentów. Owszem, Ronnie grał w półfinale z Johnem Higginsem, a w finale rywalizował z Juddem Trumpem – jednym wielkim, starym rywalem i drugim młodszym, ale też już jednym z najlepszych w dziejach. Tyle że ani jednemu, ani drugiemu nie dał zbyt wiele szans. Trump może i ugrał 13 frejmów, ale po drugiej sesji było 12:5 dla Ronniego i pogoń Judda, choć ambitna, była z góry skazana na porażkę (choć w nagrodę dostał najdłuższy uścisk świata od Ronniego, co potem stało się przedmiotem memów).
O’Sullivan na mistrzostwach świata 2022 był po prostu najlepszy.
To najkrótszy opis z tych wszystkich, ale tylko tak można to streścić. Ronnie, mając 46 lat na karku, został najstarszym mistrzem świata w dziejach i udowodnił, że – choć to wyświechtane powiedzenie – wiek to faktycznie tylko liczba. Przynajmniej przy snookerowym stole, przynajmniej wtedy, gdy jest się (powtórzmy po raz ostatni) geniuszem. Siódmy tytuł zgarnął znacznie później niż zrobił to Hendry, ale też znacznie dłużej wygrywał w ogóle.
I wygrywał na tyle, by faktycznie zostać największym snookerzystą w tej nowej historii snookera, w modern erze, jak to nazywają Anglicy. Dziś nikt nie ma co do tego wątpliwości. Do Ronniego należą niemal wszystkie rekordy. Przy stole zrobił, co tylko się dało. Ma najwięcej mistrzostw świata (nawet jeśli to osiągnięcie akurat współdzieli), najwięcej maksów, najwięcej setek (pewnie wyprzedzi go kiedyś Judd Trump), najwięcej turniejów rankingowych i najwięcej tak zwanej Potrójnej Korony (mistrzostwa świata, UK Championship i nierankingowy The Masters), bo 23.
Dziś każdy pyta właściwie o jedno: czy O’Sullivan zostawi Hendry’ego i samotnie będzie przewodzić liście mistrzów świata? Czy zdobędzie ósmy tytuł? Jeśli tak, dokona czegoś niebywałego, bo zrobi to jako 50-latek. W ostatnich miesiącach jego forma jest jednak chwiejna, potrafi zagrać mecz fantastyczny, by potem przegrać w łatwy sposób. Nie jest w stanie odszukać balansu, ale… zdaje się, że znalazł taki w życiu, bo niedawno wziął ślub, wreszcie się ustatkował. Od kilku dobrych lat unika też większych skandali.
Wydaje się, że akurat dla niego to znacznie ważniejsze od ósmego tytułu.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix