Reklama

Listkiewicz: EURO kobiet? Sam wybrałbym Niemcy, a nie Polskę [WYWIAD]

Jakub Radomski

05 grudnia 2025, 13:25 • 8 min czytania 2 komentarze

W Polsce czekamy z napięciem na losowanie grup mistrzostw świata, mimo że nasza reprezentacja jest jeszcze o dwa mecze od awansu na turniej. Michał Listkiewicz przypomina, że na początku trzeba pokonać u siebie Albanię, co jego zdaniem nie będzie łatwe. Były prezes PZPN mówi też, na który zespół z Azji jego zdaniem lepiej nie trafić w mistrzostwach. W rozmowie z Weszło Listkiewicz zdradza również, dlaczego było raczej oczywiste, że EURO kobiet w 2029 roku dostaną Niemcy, a polska kandydatura przepadnie.

Listkiewicz: EURO kobiet? Sam wybrałbym Niemcy, a nie Polskę [WYWIAD]

Jakub Radomski: Tak sobie patrzę na możliwych grupowych rywali reprezentacji Polski w mistrzostwach świata i wydaje mi się, że np. z Kanadą, Iranem i RPA byłoby dużo łatwiej niż z Argentyną, Japonią i Norwegią. Jak duże znaczenie ma losowanie?

Reklama

Michał Listkiewicz: Zacznę od tego, że to trochę przypomina sytuację, w której zobaczyłbym, że siedzi pan z jakąś dziewczyną, pijecie kawę, a ja zapytałbym: „Kiedy ślub?”. Reprezentacja Polski nie awansowała na ten turniej, nie będzie to łatwe, a my już zastanawiamy się, z kim znajdziemy się w grupie. Śledzę w ostatnich dniach media w innych krajach, np. anglojęzyczne, i mam refleksję, że w kraju, który jeszcze nie wywalczył promocji na turniej, ekscytacja losowaniem jest większa niż w państwach, które mają już zaklepane miejsce na mundialu. Tam dominuje narracja w stylu: „Wywalczyliśmy awans, to był nasz obowiązek, a jak będzie? Zobaczy się już na miejscu”.

Zanim nawet zagramy w finale barażów z Ukrainą czy Szwecją, zacznijmy od pokonania Albanii. Przestrzegałbym przed zbytnim wybieganiem do przodu. Najpierw mamy Albanię i Jan Urban ma rację, akcentując, że musimy się w tej chwili skupić na przejściu tego rywala.

Uważa pan, że nie będzie łatwo?

Patrząc na statystykę, mamy z nią niezły bilans, ale w Tiranie ostatnio przegraliśmy, a ostatnie spotkania na własnym stadionie też nie były łatwe. W kontekście Albanii przypomina mi się też sytuacja z maja 1985 roku, kiedy Zbigniew Boniek, zmęczony i niewyspany, przyleciał do tego kraju specjalnym samolotem dzień po finale Pucharu Europy na Heysel, tym z tragicznymi zdarzeniami. Jednego dnia wywalczył z Juventusem trofeum, a kolejnego dał Polsce skromne zwycięstwo 1:0 na trudnym terenie. Gdyby nie on, nie wiadomo, czy byśmy wygrali. A tamto zwycięstwo zapewniło awans na mistrzostwa świata, rozgrywane w Meksyku. Teraz pokonanie Albanii może przyczynić się do pojechania na imprezę, która częściowo również odbywa się w tym kraju.

Ale pytał pan o dzisiejsze losowanie. W 1974 roku w mistrzostwach świata Polacy, tak się wydawało, trafili do piekielnej grupy. Byli w niej z Włochami i Argentyną, ale Kazimierz Górski, mówił tym swoim spokojnym głosem: „Panowie, ale jakie to ma znaczenie? Żeby iść dalej, trzeba wygrać przynajmniej dwa mecze w grupie. Rozważania zostawmy sobie na kolejne fazy”. I ta najlepsza polska reprezentacja w historii wygrała w grupie wszystkie trzy mecze, bo jeszcze ograła 7:0 Haiti. A później sięgnęła po trzecie miejsce na świecie.

Tamta kadra była najlepszą w historii. Obecnej, choć widać postęp, do takiego miana daleko.

Dlatego grupa, którą wymienił pan jaką pierwszą, rzeczywiście wydaje się idealna. Ale z jednym zastrzeżeniem: nie chciałbym w niej Iranu, bo granie z nimi to nie byłaby bułka z masłem.

Dlaczego?

Zupełnie nieznany nam rywal. Poza tym według mnie średni poziom wyszkolenia technicznego jest tam lepszy niż u nas. W drugim koszyku są też zespoły z Ameryki Południowej i myślę, że paradoksalnie lepiej byłoby wpaść na któryś z nich.

Możliwy wydaje się scenariusz, w którym o miejscu w mistrzostwach świata zadecyduje mecz Polska – Ukraina. Czyli starcie dwóch narodów, które w ostatnich latach politycznie i społecznie raczej są blisko.

W wyczynowym sporcie nie ma sentymentów. Można kogoś lubić, pomagać mu, solidaryzować się z nim, ale na boisku to nie ma żadnego znaczenia. Jestem hungarystą, uwielbiam Węgrów i kiedy nasze drużyny narodowe grają ze sobą, mam rozdarte serce, ale tylko do pierwszego gwizdka. Co do meczów Ukraina – Polska, to od razu przypomina mi się pierwsze spotkanie w eliminacjach do mistrzostw świata w Japonii i Korei, za Jerzego Engela. Wygraliśmy w Kijowie 3:1 we wspaniałym stylu. To był taki akt założycielski odnowionej reprezentacji Polski, która później w świetnym stylu dostała się na turniej. Mam wielu przyjaciół na Ukrainie, ale cóż – los sprawił, że tylko jedna z tych czterech drużyn spełni swoje marzenie.

Pamiętam sprzed lat walki bokserskie między braćmi Skrzeczami, Pawłem i Grzegorzem. Bliźniacy, wyjątkowa więź, ale gdy się bili ze sobą, szły iskry. Nie było przebacz. Tak to w sporcie powinno wyglądać.

Michał Listkiewicz

Michał Listkiewicz

Gdy patrzy pan na obecną reprezentację Polski Jana Urbana, w jakich aspektach widzi pan największą różnicę w porównaniu do czasów poprzednika?

Wzajemne zaufanie i atmosfera. To przede wszystkim rzuca się w oczy, a to jest podstawą w budowaniu kadry narodowej. Lubię wracać do dawnych lat i gdy zastanawiam się nad tym, mam w głowie drużyny narodowe Kazimierza Górskiego i Jacka Gmocha. Wydawało się, że, przynajmniej na papierze, reprezentacja Polski tego drugiego jest jeszcze silniejsza, bo pozostały gwiazdy, a do kadry doszło nowsze pokolenie z Adamem Nawałką. Okazało się jednak, że zespół narodowy więcej osiągnął z Górskim, w którego drużynie panowała ojcowsko-synowska atmosfera. Gmoch był w tamtych czasach wybitnym trenerem, ale w jego ekipie trochę zabrakło tego pierwiastka ludzkiego.

Jaka jest prawda o dzisiejszej reprezentacji Polski? To bardziej zespół, który na PGE Narodowym potrafi zdominować Holandię i dwa razy z nią zremisować, czy drużyna, która na Malcie daje sobie wbić aż dwa gole?

Zdecydowanie uważam, że to bardziej drużyna, która urywała punkty Holandii. Spotkanie w Rotterdamie też mogło się podobać. A ten mecz na Malcie? Do zapomnienia, zwycięzców się nie sądzi. Oglądam teraz spotkania mistrzostw świata piłkarek ręcznych. Polki pokonały co prawda Tunezję i Argentynę, jednak nawet w tych wygranych meczach nie grały za dobrze. Ale są w kolejnej fazie, z całkiem niezłym bilansem. Tak już jest w sporcie.

Jeżeli od początku nie podchodzisz do meczu z właściwym nastawieniem, skupieniem, to potem są kłopoty. Poza tym przeciwnik, gdy widzi, że nie traktujesz go poważnie, jest zmotywowany i zarazem wkurzony. Nikt nie lubi być traktowany protekcjonalnie. Grzegorz Lato opowiadał kiedyś, jak pojechał na mecz do Rosji. Wychodzi na trening i słyszy, jak grupka miejscowych mówi prowokacyjnie: „Ogurcy prijechali!”. Wspominał, że to miało sporo wpływ na motywację drużyny. Zagrali dobry mecz. Podobnie było w spotkaniu z Anglią na Wembley, tym legendarnym. Kibice rywali skandowali w stronę Polaków: „Animals!” A nasi zareagowali tak, jak powinno się reagować. Dali z siebie jeszcze więcej.

Co pan sobie pomyślał, gdy dowiedział się, że Polska nie dość, że nie zorganizuje kobiecego EURO w 2029 roku, to jeszcze otrzymała okrągłe zero głosów?

Szczerze? To było raczej oczywiste, że turniej zgarną Niemcy. Piłka kobieca w tym kraju to potęga. Już w 2011 roku odbyły się tam mistrzostwa świata i były dużym sukcesem. Nie będę ściemniał, sam bym tak głosował i na miejscu UEFA podjąłbym identyczną decyzję. Niemcy jako gospodarz dają 100 procent gwarancji, że to będzie wielkie wydarzenie. W Polsce w piłce kobiecej zrobiliśmy spory postęp, ale ciągle dzieli nas od niektórych państw duży dystans.

A że nasz kraj nie otrzymał ani jednego głosu? Trochę to przykre, ale widocznie w UEFA podeszli do tego realistycznie. To trochę jak z wyborami politycznymi. Zdarza się, że sympatyzujemy z kimś, ale jednocześnie mamy świadomość, że ta osoba albo partia nie wzniesie się ponad parę procent głosów i dociera do nas, że głos w pewnym sensie będzie stracony.

Musimy się z tym pogodzić, że na razie otrzymujemy spotkanie o Superpuchar Europy, finał Ligi Europy, finał Ligi Konferencji, czy młodzieżowe mistrzostwa Europy kobiet. Szkoda, że Stadion Narodowy zbudowano trochę za mały. Gdyby miał te 10 tysięcy miejsc więcej, a nie było to raczej problemem, kiedy obiekt powstawał, jestem przekonany, że gościłby już wielki finał Ligi Mistrzów.

W 2007 roku w Cardiff Polsce i Ukrainie przyznano organizację EURO 2012. To prawda, że przed głosowaniem spodziewał się pan naszego zwycięstwa, ale raczej w drugiej turze? Jest to w ten sposób opisane w książce „Lewandowski. Prawdziwy” Sebastiana Staszewskiego.

Tak było, założyłem się nawet z Hryhorijem Surkisem, wtedy szefem ukraińskiej federacji, o dobrą kolację. On był przekonany, że zwyciężymy już w pierwszej turze i miał rację. Jest urodzonym optymistą, albo wiedział więcej ode mnie (śmiech).

Michał Listkiewicz i Hryhorij Surkis

Michał Listkiewicz i Hryhorij Surkis

Na nasze zwycięstwo złożyło się wtedy kilka czynników. Po pierwsze, to się po prostu europejskiej federacji opłacało. Polska i Ukraina stanowiły ogromny potencjalny rynek dla sponsorów, m.in. ze względu na ok. 80 milionów mieszkańców. Włochom, którzy również ubiegali się o turniej, tak naprawdę chodziło wyłącznie o wyremontowanie sypiących się stadionów. To było egoistyczne podejście. A inni kandydujący nie przyłożyli się tak, jak my.

Mieliśmy też rewelacyjną prezentację, nad którą pracowały setki ludzi. Wspierał nas we wszystkim rząd, z ówczesnym premierem Markiem Belką. Jeżeli coś obiecywano, było to realizowane natychmiast. I pomogła nasza słowiańska fantazja, dzięki której poszliśmy po bandzie. Do Budapesztu zjechały dwa tiry żywności. Był bigos, sporo gorzałki, do tego pielmieni. Można się z tego śmiać, ale takie coś też podświadomie działa na odbiorców. Gdy przychodzisz do czyjegoś domu i zostajesz godnie podjęty, po staropolsku, to czujesz się bardziej dowartościowany. I ewentualnie mocniej chcesz pomóc.

ROZMAWIAŁ: JAKUB RADOMSKI 

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ O PIŁCE NA WESZŁO:

2 komentarze

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Mistrzostwa Świata 2026

Reklama
Reklama