Reklama

Denilson: „Transfer do Betisu? Jedną nogą byłem już w Barcelonie” [FourFourTwo]

Wojciech Piela

21 października 2025, 16:34 • 14 min czytania 3 komentarze

Umiejętności Denilsona sprawiły, że stał się ulubieńcem kibiców, co przyniosło mu transfer do La Liga wart 21,5 miliona funtów. Własnymi słowami opowiada swoją historię dla FourFourTwo – przez spadek w Betisie, mistrzostwo świata z Brazylią i pewne przykre zdarzenie na parkingu w Boltonie…

Denilson: „Transfer do Betisu? Jedną nogą byłem już w Barcelonie” [FourFourTwo]

Miejsce, w którym zacząłem grać w piłkę nożną, to była zakurzona ulica – boisko nie było niczym więcej niż kawałkiem ziemi. Miałem siedem lat i to była jedyna rzecz, którą potrafiłem robić. Dorastałem w Jardim Paineiras, robotniczej dzielnicy na obrzeżach Diademy, miasta położonego tuż obok São Paulo.

Reklama

Denilson: „Nie spodziewałem się, że dołączę do Betisu. Jedną nogą byłem już w Barcelonie”

Mój starszy brat urodził się, gdy nasi rodzice mieszkali jeszcze w chacie. Kiedy przyszedłem na świat, sytuacja trochę się poprawiła – mieszkaliśmy w małym, murowanym domku, ale było to bardzo skromne lokum, ledwie wystarczające dla naszej piątki. Moja siostra spała w tym samym łóżku co mama i tata, a ja dzieliłem materac z bratem. O luksusie nie mogło być mowy.

Finansowo jakoś dawaliśmy radę. Nie mieliśmy zbyt wiele, ale nie mogę narzekać na swoje dzieciństwo. Moi rodzice nigdy nie pozwolili, by w domu zabrakło jedzenia. Pracowali bez wytchnienia, żebyśmy nigdy nie chodzili głodni.

Mama była sprzątaczką, a tata pracował w fabryce Forda. W ten sposób wychowali naszą trójkę. Tym, co najbardziej mnie fascynowało jako dziecko, była ulica i niekończące się mecze dwa na dwa, z bramkami wyznaczonymi przez parę klapek. Byłem lewonożny, więc ciągle błagałem, żeby ktoś pożyczył mi lewy but.

Rodzice nie mogli sobie pozwolić, by wciąż kupować mi nowe pary, a że grałem bez przerwy, buty szybko się zużywały. Czasami kończyło się na tym, że grałem z gołą prawą stopą i w pożyczonym lewym bucie. Poza ulicznymi meczami dorastałem też na varzea – szorstkich, nierównych, piaszczystych boiskach amatorskiej piłki nożnej w São Paulo. To właśnie tam nauczyłem się dwóch bezcennych rzeczy. Pierwsza to pozbycie się strachu.

Varzea mnie zahartowała – zawsze grałem przeciwko starszym i silniejszym chłopakom, więc na początku często się bałem. Z czasem jednak nabrałem odwagi. Drybling był moją naturalną bronią i im bardziej próbowali mnie przestraszyć, tym bardziej chciałem ich ograć, mając piłkę przy nodze.

Byłem kopany, wpychany w ściany i ogrodzenia, ciągle faulowany – ale nie przestawałem grać. Tam nabrałem odporności, więc gdy w końcu stajesz w derbowym meczu zawodowców pod presją, masz już za sobą setki takich bitew. W wieku zaledwie dziesięciu lat nauczyłem się, żeby się nie bać.

Drugim darem, jaki dała mi varzea, była kontrola nad piłką. Na tych nierównych, twardych boiskach trzeba było mieć błyskawiczny refleks i doskonałą koordynację, żeby w ogóle utrzymać akcję. Nie można było ufać podłożu, więc cały czas trzeba było improwizować. Ten chaos pomógł mi doszlifować technikę.

Wieść o moim talencie szybko się rozniosła. Ludzie ciągle mówili mojemu tacie, żeby zaprowadził mnie do jakiegoś klubu, ale on bardzo dużo pracował i ledwo miał na to czas. Weekendy były dla niego czymś wyjątkowym – jeśli tylko mógł, przychodził oglądać moje mecze.

Mój ojciec chrzestny, brat taty, był w lepszej sytuacji finansowej, a jego syn Ricardo grał już w lokalnej szkółce piłkarskiej Pauliceia, w Sao Bernardo, niedaleko Diademy. Pewnego dnia trener tamtego klubu, człowiek o imieniu Bene, zapytał mojego wuja, czy zna jakiegoś utalentowanego lewonożnego chłopaka urodzonego w 1977 roku. Wuj od razu pomyślał o mnie.

Zabrał mnie więc na testy. Jak później opowiadał, Bene powiedział:  Poprosiłem cię, żebyś przyprowadził chłopaka na sprawdzian, a ty przyprowadziłeś mi kogoś, kto już jest gotowy, żeby grać.

Wciąż miałem w sobie pasję do varzei, ale teraz trenowałem też z Pauliceią. Nagle zacząłem grać w bardziej zorganizowanych rozgrywkach w całym regionie ABCD – Santo André, São Bernardo, São Caetano i Diadema – reprezentując klub w każdym z tych miejsc. W pewnym momencie wybrano reprezentację złożoną z najlepszych zawodników z okolicy i pojechaliśmy do Argentyny, by zmierzyć się z Boca Juniors, River Plate i innymi znanymi drużynami.

Nie było nas stać na hotele, więc organizator załatwił nam noclegi u rodzin goszczących. I wtedy wydarzyło się coś zabawnego – rodzina, która mnie przyjęła, myślała, że jestem sierotą! Pod koniec wyjazdu chcieli mnie nawet adoptować. Oczywiście musiałem grzecznie odmówić, wyjaśnić, że mam rodzinę w Brazylii, i wrócić do domu.

Wkrótce potem zostaliśmy zaproszeni na turniej w Caraguatatubie, gdzie graliśmy przeciwko lokalnej drużynie i gigantom z São Paulo – Palmeiras, Corinthians, Santos i São Paulo FC. Wyróżniłem się na tle innych i właśnie wtedy ten ostatni klub się mną zainteresował.

Miałem zaledwie 12 lat, kiedy dołączyłem do akademii Sao Paulo, nawet bez wcześniejszych testów. Do dziś pamiętam mój pierwszy trening na Estádio do Morumbi – byłem ubrany od stóp do głów w klubowy strój, z prawdziwymi, porządnymi butami, które mi wręczyli. Dla chłopaka z Diademy to był czysty sen.

Przeprowadzka do Sao Paulo w wieku 12 lat miała też tę zaletę, że w domu zrobiło się więcej miejsca dla mojego rodzeństwa – ja mieszkałem w klubowym internacie pod trybunami Morumbi. Dziesiątki dzieciaków, które goniły za tym samym marzeniem, dzieliły wspólne pokoje z piętrowymi łóżkami. Klub zapewniał nam jedzenie, edukację i dach nad głową – to było jedno mniej do martwienia się dla moich rodziców.

Zawsze będę wdzięczny Sao Paulo, bo naprawdę dbali o swoich młodych zawodników.

Na szczęście nie dopadła mnie tęsknota za domem. Sekret tkwił w tym, że po prostu za bardzo kochałem grać w piłkę. Robiłem to codziennie w Diademie, a teraz mogłem robić to w wielkim klubie, w profesjonalnych warunkach. Jadłem dobrze, spałem we własnym łóżku – życie było cudowne.

Z wiekiem przychodziła też odpowiedzialność, naturalnie, w otoczeniu zwycięskiej kultury. Rywalizacja hartowała mnie krok po kroku. Moje wspomnienia z tamtego czasu to po prostu radość z gry w tygodniu i powroty do domu na weekendy, by spędzić czas z rodzicami.

Przełom nastąpił, gdy w wieku zaledwie 16 lat trafiłem prosto do pierwszej drużyny. Był rok 1994, mój ostatni rok w drużynie młodzieżowej, ale zamiast go dokończyć, przeskoczyłem tę kategorię, a wraz z nią jeszcze dwie lub trzy kolejne. W praktyce przyspieszono mój rozwój o jakieś cztery lata.

Czy było to trudne? Oczywiście. Ale też wspaniałe. Trafiłem do zespołu, który wygrał wszystko – mistrzostwo stanu, mistrzostwo Brazylii, dwie Copa Libertadores, a nawet dwa Puchary Interkontynentalne – z Barceloną Johana Cruyffa i Milanem Fabio Capello.

Panowała tam mentalność zwycięzców i musiałem bardzo szybko zasłużyć na swoje miejsce. Moja pensja wynosiła około 150 reali, ale premie meczowe – słynne bicho – sięgały od 1000 do 1500 reali.

To robiło ogromną różnicę. Wszystkie pieniądze przekazywałem tacie. Szczerze mówiąc, te premie prawdopodobnie przewyższały to, co on zarabiał przez cały miesiąc. Dzięki temu mógł szybciej dokończyć remont domu, nad którym pracował własnymi rękami – położył kafelki, otynkował i pomalował ściany, kupił szafę i większe łóżko.

To było niesamowite uczucie – móc pomóc. Zaczynałem jako rezerwowy, ale wkrótce zostałem zawodnikiem pierwszego składu podczas Copa CONMEBOL 1994 i zacząłem zwracać na siebie uwagę zarówno w Brazylii, jak i za granicą.

Im więcej São Paulo wygrywało, tym więcej mogłem pomóc w domu. Dzisiejsi piłkarze często narzekają na przeładowany terminarz, ale ja nie mogłem. Każde zwycięstwo oznaczało ulgę finansową dla mojej rodziny.

Zamiast kupować tylko litr mleka, mogliśmy pozwolić sobie na dwa. Zamiast czterech bułek – sześć. Takie drobne rzeczy, jak nowa koszula dla rodziców czy nowe klapki zamiast starych, zużytych, miały dla nas ogromne znaczenie.

Nawet dziś robi mi się wzruszająco, gdy o tym myślę. Pomagać rodzicom, którzy poświęcili wszystko dla nas – to było bezcenne. Gra w Sao Paulo sprawiła, że jeszcze bardziej doceniałem swoje osiągnięcia, ale wartości wyniesione z domu zawsze mi towarzyszyły.

Miałem szczęście – Bóg dał mi talent, a odpowiedni ludzie uwierzyli we mnie w odpowiednim momencie. Jednym z nich był trener pierwszej drużyny, Tele Santana. Zauważył mnie po raz pierwszy, gdy zastępowałem kogoś podczas treningu rezerw, i spodobało mu się to, co zobaczył.

Z perspektywy czasu wszystko wydarzyło się w idealnym momencie. Nie byłem nawet podstawowym zawodnikiem drużyn młodzieżowych, kiedy mnie awansowano. Chłopcy urodzeni w 1976 roku mieli pierwszeństwo, a trener niespecjalnie mnie cenił. W pewnym momencie chciał mnie nawet zwolnić, ale dyrektorzy klubu nalegali, żebym został.

Pamiętam, jak trzęsły mi się nogi, gdy po raz pierwszy dołączyłem do treningu z seniorami. Ale kiedy tylko piłka poszła w ruch, zapomniałem o nerwach i po prostu grałem z radością. Czy się denerwowałem? Oczywiście! Ale w miarę jak trening trwał, ten stres po prostu znikał.

Robiłem to, co zawsze: grałem w piłkę z uśmiechem na twarzy. Na szczęście Tele i jego asystent, Muricy Ramalho, polubili mnie. Tydzień później Tele znów mnie wezwał. Od tego momentu każdy trening był jak mecz – sztab szkoleniowy zaczął traktować mnie coraz poważniej i prowadzić bardziej indywidualnie.

Po zaledwie pięciu treningach zamieszkałem w ośrodku treningowym pierwszej drużyny. Wtedy wszystko się zmieniło. Z sypialni, w której spało czterdziestu chłopaków, przeniosłem się do pokoju dzielonego tylko z jednym kolegą, mieliśmy telewizor i jedzenie dostępne o każdej porze dnia.

Ten komfort był dla mnie czymś zupełnie nowym – i wiedziałem, że nie mogę zmarnować tej szansy. Wstawałem wcześniej niż wszyscy, jadłem śniadanie i już byłem przebrany w strój treningowy, zanim starsi zawodnicy zeszli na dół. Choć byłem chudy jak patyk w wieku 16 lat, byłem gotów chwycić tę okazję obiema rękami.

Tele mnie onieśmielał – i to bardzo. Emanował autorytetem, zawsze poważny, rzadko się uśmiechał. Wyobraź sobie – dzieciak z Diademy stoi obok człowieka, którego wcześniej obserwował, podając piłki podczas meczów Copa Libertadores. Czułem mieszaninę strachu, szacunku i podziwu. Ale był niezwykły w tym, jak uczył. Tele dbał o nas nie tylko na boisku, lecz także poza nim. Ostrzegał nas, młodych, żebyśmy nie wydawali pieniędzy na samochody, zanim nie kupimy domu dla rodziców. Jeśli chodzi o futbol, był perfekcjonistą. Zwracał uwagę na każdy detal – ustawienie ciała, technikę uderzenia, ruchy w określonych akcjach.

W czasie, gdy moja kariera nabierała tempa, on chciał mieć pewność, że nie odlecę. Taki właśnie był – surowy, dokładny i zdeterminowany, by sukces nie uderzył młodemu zawodnikowi do głowy.

Atmosfera zwycięstwa w São Paulo tylko mnie napędzała. Chciałem żyć tak jak Cafu, Leonardo, Müller i Zetti. Krok po kroku zaczynałem tego doświadczać. W wieku 17 lat zaczynałem błyszczeć. Zakończyłem rok 1994 występami w Copa CONMEBOL, miałem świetny rok 1995 i nagle ludzie zaczęli mnie rozpoznawać. W mojej dzielnicy nie mogli uwierzyć, że ten sam „jąkający się chłopak” – tak nazywali mnie w dzieciństwie – to właśnie ten Denílson, który teraz grał na Morumbi. Kiedy zobaczyli mnie w telewizji, to było nierealne.

1996 roku dostałem pierwsze powołanie do reprezentacji Brazylii. Nagle zaczęły się pojawiać plotki o zainteresowaniu europejskich klubów – łączono mnie z Milanem, Barceloną, Realem Madryt i Manchesterem United. Do 1998 roku sprawa stała się poważna.

Pewnego dnia prezydent São Paulo wezwał mnie i mojego ówczesnego agenta. Dla tak młodego chłopaka to było przerażające – kontakt z prezesem klubu należał do rzadkości. Powiedział, że klub otrzymał ofertę 12 milionów dolarów od Barcelony i zamierza ją przyjąć.

Nie miałem pojęcia, ile to właściwie jest w realach brazylijskich. W tamtym momencie zgodziłbym się na wszystko, co by powiedzieli. Wróciłem do domu i oznajmiłem rodzicom, że jadę do Barcelony.

Ale wtedy pojawił się Betis, oferując 32 miliony dolarów (21,5 miliona funtów). Zgodnie z brazylijskim prawem w tamtym czasie przysługiwało mi tylko 15% tej kwoty, ale mimo to była to życiowa zmiana – ponad dwa razy więcej niż oferta Barçy i szansa, by zabezpieczyć przyszłość mojej rodziny.

Dziś wszyscy mówią o planowaniu kariery. Wtedy czegoś takiego po prostu nie było. Pociąg stał na stacji – i trzeba było do niego wskoczyć. Moim pierwszym celem było ustawić rodziców na całe życie, reszta miała przyjść później. Dopiero później, gdy pisała o tym prasa, dowiedziałem się, że był to rekordowy transfer na świecie. Szczerze? Mało mnie to obchodziło. Liczyło się tylko jedno – by dać mojej rodzinie wygodne życie.

Między 1995 rokiem a finałem Mistrzostw Świata w 1998 roku moja kariera była jak bajka. Wszystko w São Paulo wydawało się snem. Zdobyliśmy mistrzostwo stanu tuż przed moim odejściem, a ja pojechałem na mój pierwszy mundial, pełen wiary i entuzjazmu. Zagrałem we wszystkich naszych meczach we Francji, nosząc etykietkę „najdroższego piłkarza świata”, i przyjechałem do Sewilli w życiowej formie.

Denilson podczas finału MŚ 1998

Denilson podczas finału Mistrzostw Świata w 1998 roku

Jedynym minusem było to, że nie zdobyliśmy tytułu mistrzów świata, ale nawet wtedy przeżywałem najlepszy moment swojej kariery. Przejście do Betisu było chwilą, w której stałem się prawdziwym zawodowcem i dorosłym człowiekiem. Nie wiedziałem zbyt wiele o Sewilli – powiedziano mi tylko, że dam sobie radę z językiem, zimy nie są surowe, a jedzenie będzie w porządku.

Moi rodzice przeprowadzili się ze mną, więc poza boiskiem wszystko było dobrze. Ale na boisku zacząłem się męczyć. Gra nie sprawiała już radości. Straciłem lekkość i bezczelność, z którą zawsze grałem. Zastąpiły je smutek, złość i presja. Myślałem, że adaptacja do hiszpańskiego futbolu pójdzie łatwo, po czterech znakomitych latach w Brazylii. Ale oczekiwania wobec mnie były ogromne, a prasa nieustannie pytała, jak ktoś mógł zapłacić za mnie taką sumę.

Dorastałem w trudny sposób. Moje pierwsze dwa sezony były fatalne i spadliśmy z La Liga. W sezonie 2000–2001 spędziłem część roku na wypożyczeniu w Flamengo, a drugą część w Betisie w drugiej lidze.

Latem wróciłem do domu z nadzieją na spokojne wakacje – ale nagle dostałem powołanie do reprezentacji Brazylii, po raz pierwszy od ponad roku. Nie mogłem w to uwierzyć. Grając w drugiej lidze, ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałem, było powołanie do Canarinhos. Ale nowym selekcjonerem został Luiz Felipe Scolari – zadzwonił do mnie, powiedział, że mnie obserwował i powołał na Copa América 2001. To właśnie wtedy powrócił dawny Denílson – ten radosny, spontaniczny, grający z uśmiechem chłopak.

Wisienką na torcie był rok 2002 – Mistrzostwa Świata w Japonii i Korei Południowej. Cztery lata wcześniej drżałem, czy w ogóle znajdę się w ostatecznej kadrze. W 2002 byłem już tego pewien – starszy, dojrzalszy, bardziej szanowany. Jeśli w 1998 roku byłem jeszcze dzieciakiem, to w 2002 tę rolę przejął Kaká.

Wspomnienie, które na zawsze pozostanie w mojej głowie, to ostatni gwizdek finału z Niemcami, gdy wygraliśmy w Jokohamie. Biegałem wtedy po boisku z brazylijską flagą owiniętą wokół siebie, patrząc w niebo i dziękując Bogu. Po wszystkich trudnych chwilach, które przeszedłem, być tam – jako mistrz świata – to było niesamowite uczucie.

Zdobycie tego trofeum zostawia po sobie dziedzictwo. Nawet długo po mojej śmierci ludzie będą wiedzieć, co osiągnąłem. Piłka nożna otworzyła mi drzwi do świata. Pozwoliła mi wejść do domów na całym globie – z piłką u stóp. Zostawić mojej rodzinie tytuł mistrza świata – to największy zaszczyt, jaki mogłem sobie wyobrazić.

Później w karierze byłem nawet blisko Premier League. Na początku 2009 roku prawie dołączyłem do Boltonu. Do dziś nie wiem dokładnie, dlaczego transfer nie doszedł do skutku – może przez wewnętrzne układy, może przez agentów z większymi wpływami.

Spędziłem tam tydzień na treningach. Zajęcia były fizycznie bardzo wymagające – tym bardziej, że byłem wtedy bez klubu – ale dałem radę.

Pewnego dnia pracownik pokazał mi moje miejsce parkingowe, wręczył pilot do bramy ośrodka treningowego i wskazał moją szafkę w szatni. Dla mnie to oznaczało jedno: sprawa załatwiona. Myślałem, że zostało już tylko podpisanie kontraktu. Następnego dnia jednak powiedzieli mi, że menedżer zdecydował się na innego zawodnika – napastnika Arizę Makukulę, który wcześniej grał w Sewilli. Pewnie zadziałały „mocniejsze kontakty”.

Moja kariera nie zakończyła się tak, jak marzyłem. Chciałem wrócić do Brazylii w wielkim stylu, jak Raí, który po udanych latach w PSG wrócił do São Paulo. Ale klub nie przyjął mnie tak, jak się spodziewałem. Zamiast tego uznanie dało mi Palmeiras – razem zdobyliśmy mistrzostwo stanu São Paulo, wciąż czułem, że mogę podejmować rywalizację  i zakończyłem grę na wysokim poziomie. Patrząc wstecz, mogę powiedzieć, że grudzień 2008 roku był moim prawdziwym pożegnaniem z futbolem na szczycie. Później były jeszcze krótkie epizody w różnych klubach, ale to już nie było to samo.

Mimo wszystko jestem bardzo dumny. Zbudowałem karierę zwycięzcy, zostałem mistrzem wszędzie, gdzie grałem, i spełniłem każde marzenie tego chudego chłopaka z Diademy.

CZYTAJ WIĘCEJ EKSLUZYWNYCH MATERIAŁÓW WE WSPÓŁPRACY Z FourFourTwo:

fot. Newspix

3 komentarze

Uwielbia sport, czasem nawet próbuje go uprawiać. W przeszłości współtworzył legendarne radio Weszło FM, by potem oddawać się pasji do Premier League na antenie Viaplay. Formaty wideo to jego żywioł, podobnie jak komentowanie meczów, ale korzystanie z języka pisanego również jest mu niestraszne. Wytężone zmysły, wzmożona czujność i mocne zdrowie – te atrybuty przydają mu się zarówno w pracy, jak i życiu codziennym. Żyje nadzieją na lepsze jutro słuchając z zamiłowaniem utworów Andrzeja Zauchy czy Krzysztofa Krawczyka – bo przecież bez przeszłości nie ma przyszłości.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Hiszpania

Hiszpania

Kiedy skończyła się perfekcja? Anatomia kryzysu jedenastek Lewandowskiego

Wojciech Górski
15
Kiedy skończyła się perfekcja? Anatomia kryzysu jedenastek Lewandowskiego
Reklama
Reklama