Zawsze, kiedy do Ekstraklasy trafia zawodnik albo doświadczony z przeszłością, albo – teoretycznie – młody z wielkim potencjałem, zapala się czerwona lampka ostrzegawcza. Wtedy rozum podpowiada: hej, skoro wylądował w Polsce, to coś musi z nim być nie tak! Najświeższy przykład to nowy nabytek Lechii Gdańsk, Vanja Milinković-Savić. Ledwie 18-letni bramkarz. Mistrz świata z serbską młodzieżówką, były piłkarz Manchesteru United. Brzmi dumnie? Jak najbardziej, ale z nim i jego sukcesami jest trochę jak ze śpiewem z playbacku.
Do pewnego momentu jego kariera rzeczywiście wyglądała na idealną, modelową. Skauci United wyłapali go na mistrzostwach Europy U-17, gdzie w zremisowanym 1:1 meczu z Niemcami, bronił ponoć fantastycznie. Główna zaleta? Wzrost, bo ponad dwa metry to dużo, nawet jak na bramkarza. I stało się. W maju 2014 roku, zaraz po podpisaniu pierwszego zawodowego kontraktu z Vojvodiną Nowy Sad, zaklepał go Manchester. Cena? W okolicach dwóch milionów euro. Media, zarówno serbskie, jak i angielskie, pisały o długich negocjacjach, a jako zamiennik dla jego nazwiska stosowały “the future star” albo “Serbian pearl”. Pompka, szczególnie w ojczyźnie, była niesamowita. Oto nacja, która przez lata nie potrafiła wychować klasowego bramkarza, wypuszcza młodego chłopaka do jednego z największych gigantów.
– W Anglii będę działał z Frankiem Hoekiem. To nie będzie problem. Jest bezpośredni, szczery. Wytyka błędy i rzuca nimi prosto w twarz. Uwielbiam takich ludzi – mówił po podpisaniu kontraktu. Wszystko pięknie, ale w tym miejscu czar prysł.
Od razu zdecydowano, że pierwszy sezon spędzi na wypożyczeniu w macierzystym klubie. W Vojvodinie regularnie grał przez piętnaście pierwszych kolejek, a później wypadł z obiegu niemal na stałe. Każdy jego występ trafiał na biurko koordynatorów młodzieży w Manchesterze United, którzy najwyraźniej nie byli zachwyceni. Prezes serbskiego klubu mówił, że po powrocie do Anglii Vanja będzie trzecim bramkarzem United. Nie zagrał ani razu, nawet w rezerwach. Vanja przepadł jak kamień w wodę.
Latem tego roku uznano, że jest za słaby na pierwszy zespół. On sam nalegał na wypożyczenie, bo nie chciał siedzieć na trybunach meczów rezerw. Zaproponowano mu kolejny rok w Vojvodinie, ale kategorycznie odmówił. Marzyła mu się Belgia czy Holandia i złapanie doświadczenia w większej piłce. Jedyne, co przeniknęło do mediów, to sierpniowe testy w niemieckim Darmstadt, które – jak się domyślamy – nie przyniosły żadnego skutku. Tam też został odpalony. Przejrzeliśmy też fora kibicowskie, gdzie nie ma o nim właściwie niczego. Jeden z redaktorów kibicowskiej strony United określił go tylko jako przykład porażki skautingu. Poza tym nikt nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia.
Inna optyka, prawda? Były piłkarz Manchesteru United? Teoretycznie tak, ale zdjęcia w koszulce z diabłami znaleźliśmy tylko na jego Instagramie. Młodzieżowy mistrz świata? Tak, ale cały turniej przesiedział na ławce. Plusy? Bardzo młody, z jakimś doświadczeniem w zawodowej piłce. Najlepsze zostawiliśmy jednak na deser. Okazuje się, że nowy bramkarz Lechii… żałuje, że jest bramkarzem.
– Zacząłem trenować w GAC, w Austrii, gdzie grał mój ojciec. Pamiętam, że zdobył mistrzostwo i puchar. W tamtym czasie przez trzy lata grałem jako napastnik. Byłem naprawdę dobry, wyróżniałem się wśród rówieśników. W 2006 roku, kiedy wróciliśmy do Serbii, doszedłem jednak do wniosku, że nie lubię biegać i stanąłem w bramce. To była pomyłka. Dzisiaj byłbym jak Zlatan Ibrahimović. Byłbym szczęśliwszy i bardziej obiecujący. Gdybym nie zmieniał pozycji, dziś być może byłbym w Realu Madryt, albo prędzej w Barcelonie, ale to i tak nie ma znaczenia. Przemyślenia z serii “co by było gdyby” – mówił jakiś czas temu w serbskich mediach.
Byłby jak Ibra i grałby w Barcelonie. Coś czujemy, że ten młody jegomość jeszcze niejednokrotnie na Weszło zagości. To, że ma potencjał na drugiego Wojtka Pawłowskiego – już wiadomo. Czy ma potencjał piłkarski, dopiero się przekonamy. Ostatnio, z tego co wygrzebaliśmy, ponoć trenował w lokalnych klubach w Belgradzie. Do Anglii wrócić nie mógł, bo nie dostał pozwolenia na pracę.
PIOTR BORKOWSKI