Reklama

Brady Kurtz. Skąd się wziął najgroźniejszy rywal Zmarzlika?

Sebastian Warzecha

13 września 2025, 12:21 • 11 min czytania 0 komentarzy

Jeszcze nigdy debiutant nie wygrał w klasyfikacji generalnej cyklu Grand Prix. Brady Kurtz jest o trzy punkty od tego. Tyle dzieli go przed ostatnimi zawodami – w Danii – od liderującego Bartosza Zmarzlika. Australijczyk zalicza fenomenalny sezon i w GP jest niepokonany od czterech kolejnych startów. Skąd się jednak wziął? Dlaczego tak długo – ma przecież niemal 29 lat – przebijał się na szczyty? I czemu największy sukces w życiu świętował lodami na stacji benzynowej?

Brady Kurtz. Skąd się wziął najgroźniejszy rywal Zmarzlika?
Reklama

Brady Kurtz. Czy Australijczyk zdetronizuje Bartosza Zmarzlika?

Gorzów Wielkopolski, Malilla, Ryga i Wrocław. Każda z tych czterech rund Grand Prix należała do Brady’ego Kurtza. Australijczyk, który za równe dwa tygodnie świętować będzie urodziny, prezent może sprawić sobie już dziś, jeśli w duńskim Vojens zdoła wyprzedzić w klasyfikacji generalnej cyklu Bartosza Zmarzlika. Wtedy zostanie mistrzem świata. Jako pierwszy debiutant w historii żużlowego GP.

Trzy punkty po dziewięciu rozegranych rundach. Tyle dzieli obu tych zawodników. I to z jednej strony niespodzianka, z drugiej nie do końca.

Już przed startem cyklu sporo się bowiem o Kurtzu mówiło. Australijczyk był określany mianem prawdziwego rockandrollowca, gościa gotowego zrobić na torze wszystko, choć czasem zdarza mu się przeszarżować. Wielkie umiejętności, coraz chłodniejsza głowa i szczypta australijskiego szaleństwa dorzucona do niektórych biegów – to miała być recepta na sukces. A apetyty rozbudzał jego występ w ligowym meczu, na start sezonu, gdy kompletnie zdemolował Bartka Zmarzlika w bezpośrednim pojedynku.

O to czy Kurtz może walczyć o mistrzostwo, spytaliśmy wtedy Michała Łopacińskiego, komentatora i eksperta żużlowego. A ten z jednej strony nieco tonował nastroje, a z drugiej nie do końca.

– Z takimi przewidywaniami trzeba ostrożnie. Była już kiedyś historia Jonasa Jeppesena, który po jednym dobrym meczu został zaangażowany w Ekstralidze, a skończyło się to kiepsko. Ale tak, Brady jeździ bez kompleksów. To jest Australijczyk, kangur, który będzie skakać do góry. Pytanie czy wystarczy mu powtarzalności. Jeśli zapanuje nad tym australijskim kontrolowanym chaosem – który czasem tym żużlowcom szkodzi – to może walczyć o medale z tym swoim kangurzym stylem – mówił.

Kurtzowi w tym sezonie jego styl nie zaszkodził. Owszem, miał gorsze rundy, ale ostatecznie tylko dwa razy nie stał na podium. Tyle samo co Zmarzlik. Ma za to na koncie więcej wygranych od Polaka, bo ten triumfował trzykrotnie. Dzielą ich dosłownie niuanse. Bartek ma w tym sezonie więcej punktów ze sprintów, ale tylko o jeden. Polak czterokrotnie był też drugi w Grand Prix, jego rywal dwukrotnie, a do tego raz brązowy. Najsłabsza runda Zmarzlika to dziewięć wywalczonych punktów (na 20 możliwych), w przypadku Brady’ego – siedem.

Brady Kurtz

Brady Kurtz ostatnio często ma okazję podnosić w górę kolejne trofea. Fot. Newspix

Ogółem Polak zdobył 165 oczek. Australijczyk – 162. Sprawa przed ostatnim Grand Prix jest więc w dużej mierze jasna – jeśli Zmarzlik zajmie drugie lub pierwsze miejsce, zostanie mistrzem. Niższa lokata? Będzie musiał patrzyć na rywala. Ba, jest też opcja dodatkowego biegu, ale to na razie zostawmy.

Zamiast tego zapytajmy: dlaczego, Brady, tak długo ukrywałeś ten talent?

W ślady ojca i brata

Gdyby nawet chciał, Brady Kurtz nie uniknąłby żużla. A nie chciał – dziś mówi wręcz, że nie ma pojęcia, czym mógłby się zajmować, gdyby nie wciągnął go speedway. Trudno mu nawet wskazać inne sporty, które chciałby uprawiać, choć czasem przebąkuje co nieco o tym, że za dzieciaka lubił kopać piłkę. Więc może w innym życiu padłoby na nią. Ale w tym wygrał żużel. Bo wygrać musiał.

Na motocyklu jeździł jego ojciec (Steve), choć tylko w Australii, nigdy nie przebił się wyżej. Jego starszy o osiem lat brat, Todd, śmigał na dziecięcej maszynie crossowej w wieku kilku lat, a gdy miał dziewięć przesiadł się na żużlową i szybko zaczął jeździć na zawody. Brady od dziecka przebywał więc w otoczeniu motocykli, smarów i torów. Pokochał to wszystko.

– Tata za młodu ścigał się tylko w Australii, ale dzięki temu jedno, co pamiętam z dzieciństwa, to motory. Były całym moim życiem, od małego na nich jeździłem. A że zawsze brałem przykład ze starszego brata, który również miał do motocykli słabość, to musiałem trafić do speedwaya. Na szczęście mama była już zahartowana. Skoro najpierw miała problem z ojcem, a później z bratem, to na moje występy była już psychicznie przygotowana. Przynajmniej taką mam nadzieję – wspominał Kurtz kilka lat temu na łamach Przeglądu Sportowego Onet.

Brady był czterolatkiem, gdy pierwszy raz wsiadł na motocykl, podobnie jak jego starszy brat – motocrossowy. Ale że Todd, jego wzór, jeździł na żużlu, to i młodszego z braci tam właśnie wciągnęło. Poszedł dokładnie tą samą drogą, jako dziewięciolatek wsiadł na maszynę o pojemności 250 ccm i już żużlowych torów nie opuścił. Od tamtego momentu niemal wszystko było mu podporządkowane. W tym na przykład edukacja – Brady po liceum nie poszedł na studia, postawił na tor.

Na portalu PoBandzie o początkach syna w motorsporcie mówił Steve Kurtz:

– Jako rodzina spędzaliśmy większość weekendów podróżując po Australii na zawody. Brady odnosił wielkie sukcesy, wygrywając wiele mistrzostw stanowych i australijskich. Zarówno na poziomie juniorskim, jak i seniorskim, w dirt tracku oraz żużlu. Motto Brady’ego jako dziecka brzmiało: „No ride, no travel!”. […] Już jako czteroletni chłopiec, kiedy przyjeżdżaliśmy na zawody, siadał na krześle w boksie i przed wyścigiem jadł „bułkę z kiełbasą”, pił „filiżankę herbaty”, radośnie obserwując wszystko, co działo się wokół niego. Był najspokojniejszym i najbardziej opanowanym dzieckiem, jakie kiedykolwiek spotkałem. Nic nie było w stanie go wyprowadzić z równowagi i nic się w nim nie zmieniło.

W tamtych latach pokazywał sporo talentu. Z Bartem Simpsonem na kevlarze i Elmo na kasku potrafił wygrywać lokalne zawody, z czasem coraz większe i większe. Szybko więc przyszedł moment, gdy Australia – jakkolwiek by to nie brzmiało – stała się dla niego za mała.

Kierunek: Europa. Bo tak trzeba

Brady Kurtz od zawsze miał jedno marzenie – zostać mistrzem świata. A żeby takie rzeczy osiągać, trzeba jeździć w europejskiej stawce. Młody Australijczyk miał 14 lat, gdy postanowił przebyć Ocean i osiedlić się na Starym Kontynencie. Padło na Danię, bo miał tam przyjaciela w osobie Rasmusa Jensena, starszego o trzy lata zawodnika, którego poznał w swojej ojczyźnie. To on pomógł mu się osiedlić, Brady zamieszkał u niego.

Początkowo startował w mini-speedwayu, a po roku podpisał kontrakty w drugiej lidze duńskiej oraz w Wielkiej Brytanii. Pomagali mu też wielcy rodacy – a to Jason Crump (trzykrotny indywidualny mistrz świata), a to Leigh Adams (medalista MŚ, ale nigdy złoty). Szczególnie ten drugi, który w pewnym momencie stał się mentorem i opiekunem kariery młodego Brady’ego. Obaj poznali się, gdy Kurtz miał jakieś 10 lat i trenował w swego rodzaju akademii Adamsa.

Zainteresował się wtedy mną i śledził mój rozwój. Zawsze mi pomagał i gdy zacząłem jeździć wśród seniorów widział, że wszystko będzie ze mną dobrze – wspominał Kurtz. I przyznawał, że to Adams polecił jego usługi Mattowi Fordowi, właścicielowi zespołu Poole Pirates, w którym Brady zaczął jeździć od 2016 roku, gdy poczuł, że to czas na kolejny przeskok (początkowo rywalizował na zapleczu angielskiej ligi), a potem też dzięki Adamsowi trafił do Unii Leszno w polskiej Ekstralidze.

Crump z kolei pomagał Kurtzowi z ustawieniem motocykli czy pracą nad silnikami. Dał mu sporo rad, z których Brady korzysta do dziś.

Wróćmy jednak do Europy. Australijczyk po dwóch latach jazdy w niższych ligach, zaliczył wspomniany przeskok i pojawił się też w Polsce. W 2016 roku zaczął starty dla KŻ Polonii Piła. W tym samym sezonie zaliczył teoretyczny debiut w Grand Prix. Dlaczego teoretyczny? Bo startował tam jako rezerwowy, w 2016 roku wziął udział w jednym biegu australijskiej rundy. Jednak na stałe uczestnikiem cyklu stał się dopiero w tym sezonie.

Talent ukrywany

Z jednej strony o jego wielkim talencie w świecie speedwaya głośno było od dawna. Z drugiej – nawet w kategoriach juniorskich rzadko wygrywał. Owszem, został mistrzem Australii (seniorów) w 2016 roku, ale przez lata był to jego jedyny taki sukces. W juniorskiej stawce w ojczyźnie nigdy nie triumfował, choć dwukrotnie stał na podium. Na mistrzostwach świata juniorów w 2015 roku był ósmy.

Niezłe wyniki, ale nie takie, żeby zachwycać.

Nie zachwycał też przez lata w lidze, czy to angielskiej, czy polskiej. Owszem, często jeździł solidnie, ale nie był liderem swoich zespołów. Ze wspomnianą już Unią Leszno zdobywał tytuły mistrza kraju, jednak był tam zawodnikiem z drugiego szeregu, a w końcu stracił miejsce w składzie i z klubu odszedł. Wrócił na zaplecze Ekstraligi. Krok w tył, z nadzieją, że dane mu będzie potem zrobić kolejne kroki, już do przodu. Te jednak nie przyszły od razu.

Dopiero 2021 rok przyniósł pewną odmianę. W swoim drugim sezonie w Orle Łódź wykręcił średnią 2,194 pkt/bieg. W kolejnym roku też wiodło mu się dobrze, podobnie było zresztą w Wielkiej Brytanii, gdzie stał się liderem ekipy Belle Vue, z którą zdobył tytuł mistrzowski (drugi przyszedł w 2024 roku). To była nagła i bardzo szybka odmiana losu, bo jeszcze w 2020 roku – rozbitym częściowo przez pandemię – Brady sobie nie radził.

Na tyle, że – po raz pierwszy w życiu – zarządził sobie przerwę od żużla. Na miesiąc zostawił motocykl, chciał odpocząć, ale też poczuć głód ścigania. Miał nadzieję, że to pomoże mu się rozpędzić. I pomogło.

Jego talent, skrzętnie przez lata ukrywany gdzieś w środku, zaczął rozbłyskać i z każdym rokiem świecił jaśniej. Steve Kurtz mówił kilka miesięcy temu:

– Brady przez lata zmagał się z wieloma przeciwnościami losu i musiał walczyć o każdy sukces. Ma za sobą wspaniały team, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Polsce. W tym swojego polskiego mechanika „Komina”, który jest z nim od prawie dziesięciu lat. Przez cały ten czas Brady wykazał się niesamowitą cierpliwością, niezachwianą motywacją i determinacją, stopniowo budując swoją siłę i odporność. Teraz jest więcej niż zdolny. Jest naprawdę gotowy, aby zostać mistrzem świata.

Czy faktycznie jest?

Długa droga do Grand Prix, krótka do tytułu?

Od tego „niepełnego” debiutu w 2016 roku, minęło ponad osiem lat do momentu, w którym Brady Kurtz zaliczył ten właściwy – jako uczestnik cyklu, nie zawodnik „dodatkowy”. Australijczyk pokonywał wspomniane przeciwności losu. A to zespół, w którym nie był w stanie się przebić. A to kolejne kontuzje i urazy, których przez lata nieco zebrał. A to pandemia. Z wiekiem dochodziło mu też doświadczenie, uczył się żużla. A to akurat sport, w którym trzydziestolatek – trójka z przodu czeka Kurtza w przyszłym roku – to dalej młody gość.

Brady miał czas, po prostu. I z tego czasu skorzystał, żeby zrozumieć, jak ma jeździć, co najlepiej mu służy.

I w końcu to zrozumienie wykazał. Drogę do Grand Prix miał długą. Przeszedł przez mistrzostwa Australii, potem były kwalifikacje do Grand Prix, a w końcu GP Challenge. Na początku tego roku został mistrzem kraju, to też go nakręciło, ale przyznawał otwarcie, że gdy zdobywał pierwszy tytuł – dziewięć lat wcześniej – był na to zbyt młody i nie potrafił spożytkować tamtego sukcesu. Teraz było inaczej.

Pytany przed sezonem, czego by chciał, mówił, że wygrywać wszystkie zawody. I że wierzy w możliwość zostania mistrzem świata. Nie krył się z tym, choć w cyklu miał dopiero debiutować i przyznawał, że to dla niego nieznane terytorium, więc na ile możliwe będzie to wygrywanie – dopiero się przekona. Podobnie wypowiadał się o Ekstralidze, tam też chciał triumfować. Nie wyszło, bo jego ekipa – Betard Sparta Wrocław, do której przeszedł przed tym sezonem z ROW-u Rybnik (z którym awansował do Ekstraligi) – przegrała w półfinale z Pres Grupą Deweloperską Toruń, mimo że Kurtz jeździł w tych starciach naprawdę znakomicie.

Jeśli więc Brady chce mistrzostwa, zostało mu Grand Prix. Aż trudno w to uwierzyć, bo przecież niedawno Kurtz dopiero co wygrywał pierwsze zawody tego cyklu w karierze. W Gorzowie, akurat byli tam jego rodzice i brat, którzy przylecieli z Australii. Steve Kurtz mówił o tym potem na PoBandzie:

– Kiedy patrzyłem, jak się przebija i wchodzi do Grand Prix, to wiedziałem, że nadszedł na to odpowiedni moment i że jest gotowy, aby dać z siebie wszystko w tym cyklu. Muszę jednak powiedzieć, że to, co robi, jest czymś wyjątkowym i zaskoczyło nas wszystkich. Ja i brat Brady’ego, Todd, mieliśmy szczęście być z nim w Gorzowie, kiedy wygrał swój pierwszy turniej. Atmosfera i emocje były najlepsze w życiu. Nie da się opisać słowami, jak się czuliśmy. Całe poświęcenie, ciężka praca i zaangażowanie Brady’ego w końcu się opłaciły.

Brady Kurtz i Bartosz Zmarzlik

Brady Kurtz i Bartosz Zmarzlik na podium Grand Prix we Wrocławiu. Fot. Newspix

W ramach świętowania kupili na stacji benzynowej… lody Magnum. I to musiało wystarczyć, bo harmonogram żużlowców jest w sezonie bardzo napięty i Brady musiał lecieć do Wielkiej Brytanii. Okazje do powtórki były potem jeszcze trzy. A kto wie, może ta największa dopiero przed nimi i dziś wieczorem, w Danii Brady wraz z rodziną – która ma się tam zjawić – będzie mógł najeść się lodów na okazję wywalczenia tytułu mistrza świata?

Jeśli tak, byłoby to spięcie klamrą dotychczasowej kariery Australijczyka. To w Vojens bowiem debiutował w profesjonalnym speedwayu.

Zobaczymy, co się stanie. Od dawna nie jeździłem na tym torze, muszę na powrót się go nauczyć. Ale nie mam zamiaru się tym zamartwiać, nie myślę o tym, jaki może być wynik. Najpierw zajmę się kwalifikacjami, a potem zawodami – bieg po biegu. […] Bardzo poprawiłem w tym roku swoje starty. Wiele finałów wygrywałem w ten sposób – po prostu dobrze startowałem – mówił o swojej wielkiej formie oficjalnej stronie cyklu.

Czy genialnie wystartuje też w finale w Vojens, o ile do niego dojdzie? Czy znów wygra? Czy pokona Zmarzlika i dzisiejszych zawodach, i w całym sezonie? Przekonamy się już o 19.00, bo wtedy startuje duńskie Grand Prix.

SEBASTIAN WARZECHA

Czytaj również na Weszło:

Fot. Newspix

0 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama