Lato 2025 w Monachium miało przejść do historii jako otwarcie nowej ery. W jednej szatni miały się spotkać dwa pokoleniowe talenty niemieckiego futbolu, które wystrzelą Bayern ponownie w okolice europejskiego szczytu. Nie ma jednak ani jednego. A to dopiero początek tego, co nie wyszło mistrzom Niemiec przez ostatnie pół roku.

Rywalizacja Bayernu Monachium z VfB Stuttgart, znana jako Suedderby (derby południa), to jeden z największych klasyków niemieckiej piłki. Zwłaszcza w czasach, gdy oba kluby walczyły ze sobą o trofea, rozgrywały się między nimi gorące historie, jak wtedy, kiedy Juergen Klinsmann, rodowity Szwab, czuł się w obowiązku poprosić o pozwolenie ojca, zanim w wieku 31 lat, jako światowa gwiazda, podpisał kontrakt z Bayernem. Bezpośrednie transfery do Monachium, jak w przypadku Mario Gomeza, Giovanego Elbera, czy trenera Feliksa Magatha, też wywoływały w Stuttgarcie duże emocje.
W ostatnich latach dysproporcja między klubami była zbyt duża, by mecze Bayernu ze Stuttgartem przyciągały większą uwagę poza zainteresowanymi regionami. Ale akurat tego lata ich pierwsze w historii starcie o Superpuchar Niemiec stanowi idealny pomost między okresem transferowym a startem sezonu.
Mniej więcej od marca wszystko wokół Bayernu zdaje się iść źle. Zaczęło się od komunikacyjnej i wizerunkowej katastrofy, jaką było wypychanie z klubu Thomasa Muellera. Później nastąpiła plaga kontuzji, wynikająca ze zbyt wąskiej kadry, którą trener Vincent Kompany musiał żyłować przez cały sezon, co zemściło się w jego newralgicznym momencie. Bayern dzielnie walczył z Interem Mediolan, ale po raz kolejny odpadł z Ligi Mistrzów już w ćwierćfinale i marzenie o zdobyciu trofeum na własnym stadionie trzeba odłożyć na kolejne dekady.
W lecie do Monachium miał jednak trafić największy talent niemieckiej piłki, co miało oznaczać początek nowej wspaniałej ery w Bawarii. W przekonanie Floriana Wirtza do transferu na południe kraju wszyscy święci Bayernu angażowali się już od kilku lat. Od dawna ciułano pieniądze, by móc sfinansować królewski transfer i połączyć w jednej drużynie Jamala Musialę z gwiazdą Bayeru Leverkusen. Uli Hoeness regularnie gościł rodziców 22-latka w swojej willi w Tegernsee. Wszystko, przynajmniej medialnie, zdawało się zmierzać do szczęśliwego końca. Tylko sam Wirtz wybrał miał inne plany. Bezceremonialnie odrzucił zaloty największego niemieckiego klubu i wyjechał do Anglii.

Przegrana walka o Floriana Wirtza to dla Bayernu wielopoziomowe niepowodzenie.
Prestiżowa porażka
Takie ciosy Bawarczykom rzadko zdarzało się przyjmować. Owszem, wiele zagranicznych gwiazd w przeszłości nie było zainteresowanych przeprowadzką do Bundesligi. Nie każdego dobrego obcokrajowca z innych niemieckich klubów, jak choćby Kevina De Bruyne z VfL Wolfsburg, udało się Bayernowi zatrzymać w Bundeslidze. Czasem w ostatnich latach wyfruwali też za granicę młodzi, zdolni Niemcy, by przypomnieć Leroya Sane z Schalke czy Ilkaya Guendogana z Borussii Dortmund. Żaden nie był jednak priorytetem transferowym Bayernu. Do żadnego Bayern nie miał tak pełnego przekonania jak do Wirtza. Do przekonania żadnego nie wykorzystał wszystkich transferowych sztuczek. Przegranie walki o gwiazdę Bayeru to potężna rysa na bawarskim wizerunku klubu, który na niemieckim rynku nie pozwala nikomu się panoszyć i jeśli kogoś naprawdę chce, zawsze dopina swego.
Niektórzy bardziej pragmatycznie myślący obserwatorzy uznawali jednak, że może to i lepiej. Bayern w Musiali miał przecież nie mniej zdolnego piłkarza na podobną co Wirtz pozycję, a zaoszczędzone pieniądze można wydać na zbudowanie bardziej konkurencyjnej i wyrównanej kadry. Gdyby zamiast jednego Wirtza udało się do Monachium sprowadzić kilku graczy mniejszego formatu, za to znacząco podnoszących poziom na swoich pozycjach, drużyna wyszłaby ostatecznie z transferowego lata silniejsza. Darmowe pozyskanie stopera Jonathana Taha, lidera obrony Bayeru Leverkusen i reprezentanta Niemiec, miało być właśnie jednym z takich ruchów. Zamiast Erica Diera, pożytecznego zapchajdziury, przyszedł piłkarz mogący realnie zagrozić pozycji Kima Min-jaego czy Dayota Upamecano. Przyklepane już wcześniej pozyskanie Toma Bischofa, utalentowanego 20-latka z Hoffenheim w miejsce Joao Palhinhii, oddanego do Tottenhamu transferowego niewypału sprzed roku, miało być z kolei krokiem w stronę odmłodzenia starzejącej się kadry. Bayern wystawiał w poprzednim sezonie jedenastkę o średniej wieku przekraczającej 28 lat. A zdarzało się nawet Vincentowi Kompany’emu posłać na boisko skład starszy niż 30-letni.
Tah i Bischof zadebiutowali w Bayernie już na Klubowych Mistrzostwach Świata, które okazały się dla klubu katastrofą. Mniejszym problemem było odpadnięcie w ćwierćfinale z Paris Saint-Germain, choć znów po tym meczu mogło w fanach powstać nieprzyjemne przekonanie, że w starciach z najwyższą światową półką Bayern nie rywalizuje już jak równy z równym. Znacznie gorsze były długofalowe następstwa tego meczu. Po wejściu Gianluigiego Donnarummy wielomiesięcznej kontuzji doznał Musiala, który prawdopodobnie straci całą jesień. Zamiast mieć w składzie Wirtza i Musialę, Kompany musiał pogodzić się, że przynajmniej w pierwszej części sezonu będzie musiał sobie radzić bez żadnego z nich. Niemiec dołączył tym samym do Alphonso Daviesa, który zerwał więzadła krzyżowe i Hirokiego Ito, który po straconym przez kontuzje pierwszym roku w Bayernie, zaczyna tracić też drugi.
Hit na warunkach Liverpoolu
Reakcja na rynku transferowym nie okazała się taka, jakiej po Bayernie oczekiwano. Główną część aktywności Maksa Eberla, dyrektora sportowego, stanowiło w przerwie między sezonami żegnanie tych, którzy teoretycznie poszerzali kadrę, a w praktyce często tylko zajmowali w niej miejsce. W lecie, oprócz Palhinhii, Muellera i Diera, opuścili Monachium także Leroy Sane, Mathys Tel i grono młodzieży, która nie była w stanie przebić się do choćby szerokiego składu. Razem ze sprzedażą Kingsleya Comana, ważnego w ostatnich dziesięciu latach piłkarza i strzelca gola na wagę zwycięstwa w Lidze Mistrzów, te operacje przyniosły Bayernowi osiemdziesiąt milionów euro, przy mimo wszystko niewielkiej sportowej stracie. Zaoszczędzone wydatki na pensje też trzeba liczyć w dziesiątkach milionów euro. Nie o to jednak chodziło. Przynajmniej nie kibicom.

Luis Diaz to bardzo dobry piłkarz, ale nie o taki hit transferowy chodziło kibicom.
Nawet teoretycznie królewski transfer tego lata, pozyskanie Luisa Diaza z Liverpoolu za 70 milionów euro, pozostawił poczucie niedosytu. Niewykluczone, że Kolumbijczyk okaże się pożytecznym piłkarzem, który pomoże Kompany’emu obsadzić kilka pozycji w ofensywie. W kwestii symbolicznej fakty znów są jednak dla Bayernu bezlitosne: Liverpool sprzątnął Bayernowi sprzed nosa piłkarza, o którym marzył, a potem oddał mu takiego, którego nie potrzebował. I to jeszcze, jeśli wierzyć medialnym doniesieniom, oddał na własnych warunkach, sprowadzając Bawarczyków do roli petenta. Niebezpiecznie przypomina to przypadek Sadio Mane, z którego na Anfield wyciśnięto co najlepsze, a potem w wybranym przez siebie momencie oddano do Monachium jako hit transferowy. Skończyło się wówczas kompletną klapą.
Ostatnim jak dotąd aktem niefortunnych miesięcy Bayernu była sytuacja Nicka Woltemadego, objawienia niemieckiej piłki, który szturmem wdarł się do reprezentacji Niemiec i został gwiazdą młodzieżowego Euro. Jako piłkarz mogący grać zarówno za napastnikiem, jak i w ataku, idealnie uzupełniałby pozycję opuszczoną tymczasowo przez Musialę oraz dawał zabezpieczenie na wypadek problemów zdrowotnych Harry’ego Kane. W dodatku jako w miarę młody, utalentowany Niemiec idealnie wpasowywałby się również tożsamościowo w to, jak Bayern chce budować kadrę. O ile inaczej niż w przypadku Wirtza, szybko udało się przekonać samego piłkarza, o tyle okoniem stanął VfB Stuttgart, żądający za piłkarza mającego za sobą jedną udaną rundę niebotycznych kwot. Bayern uznał, że wycena na poziomie 75 milionów euro za piłkarza niezweryfikowanego na najwyższym międzynarodowym szczeblu jest przesadzona. Ale Stuttgart z nadwyżką finansową z transferów z ostatnich lat oraz z występów w Lidze Mistrzów nie ma ochoty sprzedawać swojej perły.
Fakt, że już nawet VfB Stuttgart może odrzucić zaloty Bayernu, połączony ze wszystkim, co działo się tego lata wokół monachijskiego klubu, sprawia, że nastroje w dniu startu sezonu są w Monachium bardzo mizerne. A Woltemade na pewno będzie w centrum uwagi podczas rozgrywanego w Stuttgarcie meczu o Superpuchar.
Król własnego podwórka
Krajowe trofea to w tym momencie wydaje się maksimum, w co może celować Bayern w startujących rozgrywkach. W pierwszym sezonie Kompany’ego odzyskanie mistrzostwa było podstawowym zadaniem i Belg pewnie się z niego wywiązał. W tym oczekiwania można poszerzać o odzyskanie pełni prymatu na niemieckim podwórku. W zeszłorocznym meczu o Superpuchar Bayern nawet nie uczestniczył, więc wygrana w sobotni wieczór już pozwoliłaby przywrócić odrobinę tradycyjnego porządku w niemieckiej piłce.

Celem na startujące rozgrywki będzie też na pewno zmazanie plam z poprzednich lat w Pucharze Niemiec. Od wygranego finału w 2020 roku Bayern w pięciu kolejnych edycjach nie przebrnął nawet ćwierćfinału. Biorąc pod uwagę problemy krajowej konkurencji – stagnację Borussii Dortmund, rozbiórkę Bayeru Leverkusen, kryzys egzystencjalny Lipska – niezdobycie przez Bayern potrójnej krajowej korony byłoby uznawane za rozczarowanie. Niebezpiecznie przypomina to jednak powrót do pierwszej dekady XXI wieku, gdy Bawarczycy ambicje realizowali jedynie wewnętrznie, międzynarodowo zaś, między triumfem w 2001 roku a niespodziewanym finałem w 2010, wyraźnie odstawali od najlepszych.
Wtedy z negatywnej tendencji udało się wyjść w dużej mierze dzięki trenerowi, który wycisnął z kadry wynik ponad stan oraz stworzył kilku dobrych piłkarzy własnego chowu. Louis Van Gaal obsadził w kluczowej roli Thomasa Muellera, ale miał również wpływ na rozwój Holgera Badstubera, Davida Alaby czy Toniego Kroosa. Bayern musi teraz liczyć na podobną historię, w której nieoczywisty trener Kompany okaże się wielkim talentem tego zawodu i kilku zawodników wprowadzi na zupełnie nowe poziomy.
Pierwszy sezon pokazał, że nie jest to wykluczone, ale też realia światowego futbolu są inne niż piętnaście lat temu. Zamiast mieć długi okres przygotowawczy i możliwość popracowania z zespołem, Belg do 5 lipca brał z nim przecież udział w Klubowych Mistrzostwach Świata. Przygotowania do nowego sezonu zaczął jeszcze w tym samym miesiącu. Po dwóch tygodniach treningów, w których trakcie Bayern rozegrał trzy sparingi, startuje już sezon. A od września, przy trzech przerwach na mecze reprezentacji, czasu na mozolne lepienie zawodników będzie bardzo niewiele. Wiara w trening zamiast wiary w transfery zawsze brzmi w ustach trenera dobrze. Jeśli jednak nie ma ani treningów, ani transferów, trudno znaleźć podstawy, by drużyna miała nagle wskoczyć na znacznie wyższy poziom.
CZYTAJ WIĘCEJ O NIEMIECKIEJ PIŁCE:
- Demontaż Bayeru Leverkusen. Czy po rewolucji nadal będą drugą siłą Bundesligi?
- Przesądzone. Kingsley Coman po dziesięciu latach opuszcza Bayern
- Karbownik na wylocie z Herthy? “Mocny kandydat do odejścia”
- Powrót Puchacza? Trener: “Na jego pozycji nie ma konieczności”
Fot. Newspix