– Gdybyśmy wyszli z nastawieniem, że wszystko jest załatwione, moglibyśmy wpaść pułapkę. Lajtowego podejścia nie będzie, i widać to po wyjściowym składzie – zapowiadał przed meczem Jacek Zieliński. I dublerów na boisko faktycznie nie posłał, odpoczywał jedynie reprezentant Kapustka. Lekceważącego nastawienia, zbytniej pewności siebie i poczucia „jesteśmy w półfinale” też nie widzieliśmy. Dlaczego Cracovia więc odpadła? Owszem, grała trochę gorzej, ale magiczne było to Zagłębie, które odrobiło straty z pierwszego meczu (1:2).
Kto wie, ten tekst mógłby brzmieć zupełnie inaczej, gdyby Cracovia wykorzystała sytuacje, do których doszła na początku meczu. Konkretnie: do tej, kiedy piłka po strzale Dialiby trafiła w słupek. Zagłębie dostało pierwsze poważne ostrzeżenie, bo gospodarze zaczęli odważnie. Jedna akcja, druga, zaraz trzecia – widać było, ze podopieczni Zielińskiego szybko chcą załatwić sprawę. Rzecz w tym, że przeciwnik nie przestraszył się ani trochę. Nie cofnął się, nie zaczął wybijać długich piłek, skutecznie wychodził spod pressingu i sam, na terenie trzeciej drużyny Ekstraklasy, go zakładał. Trener Derbin co chwila pokazywał, by zawodnicy wychodzili wyżej. No to wychodzili, a Cracovia trochę się gubiła.
Raz sosnowiczanie wyszli tak, że Jakub Wilk znakomicie dośrodkował do Martina Pribuli, który – wykorzystując spóźnienie Rymaniaka – otworzył wynik meczu. O Wilku mówiono, że będzie tajną bronią na rewanż z Cracovią. Dziś w Zagłębiu zadebiutował, po trzech latach znów wystąpił w barwach polskiej drużyny, od razu w podstawowym składzie. I przypomniał, dlaczego na Litwie był królem asyst: świetnie dograł przy golu, zaliczył też kilka ważnych podań. Kiedy nie błyszczał on, ruszył Paluchowski: wypuścił sobie piłkę, już wyprzedzał Covilo, a ten wykonał w polu karnym dość bezsensowny wślizg. Jedenastka, gol Dudka i na tablicy świetlnej 0:2. Nieśmiałe gwizdy i pytania, w jaki sposób Cracovia ma wrócić do żywych.
I jak za pierwszą połowę moglibyśmy piłkarzy Zagłębia Sosnowiec chwalić i tylko chwalić, tak po przerwie sytuacja się odwróciła. Goście już nie ryzykowali, nie ustawiali się wysoko, szybko zaczęli wjeżdżać pod własną bramkę. Cracovia próbowała, kombinowała, dochodziła do kolejnych sytuacji, oddawała coraz więcej strzałów, już w pierwszych 45 minutach uderzała jedenaście razy… Dziś powracały pytania o Kapustkę. To też ciekawe, że w meczu trzeciej drużyny Ekstraklasy z beniaminkiem pierwszej ligi zwraca się uwagę na nieobecność 18-latka. Ale jego faktycznie brakowało.
Jacek Zieliński powinien po tym meczu – że posłużymy się cytatem z Probierza – pierdolnąć sobie whisky. Żeby ochłonąć, odreagować i powtórzyć sobie „spokojnie, to tylko sport”. Cracovia gniotła to biedne Zagłębie, ile miała sił w nogach. Taki Covilo uderzał na bramkę kilkukrotnie, raz wpakował piłkę do siatki, ale po wcześniejszym spalonym Rymaniaka, padł też w polu karnym. Największe zagrożenie było z jego strony, chociaż równie często próbował Dialiba, a Budziński w 89. minucie trafił w słupek. 10 rzutów rożnych, 45 dośrodkowań, 24 uderzenia… I co? I nic. Ta przeklęta bramka Fabisiaka była dziś zaczarowana. Gość ma 20 lat, a wyczyniał między słupkami cuda. Ten awans, zwłaszcza z perspektywy rewanżu, to w dużej mierze jego zasługa.
No właśnie, awans. Zagłębie Sosnowiec w półfinale Pucharu Polski: jeśli szczęście dopisało, to tylko odrobinę. Beniaminek pierwszej ligi pokazał naprawdę dobrą piłkę – na jeszcze lepszym poziomie, niż co kolejkę na zapleczu Ekstraklasy. Czapki z głów.