Na Podkarpaciu walka o władzę, do Kazimierza G. nikt się nie chce teraz przyznawać, a w tle trwa draka o „tajemniczą umowę” podpisaną przez Podkarpacki ZPN ze słynnym już działaczem. Wczoraj pisaliśmy o tym TUTAJ. Dzisiaj warto się mocniej przyjrzeć niedoszłemu uzdrowicielowi polskiego futbolu, aktualnie mającemu czteroletni zakaz sprawowania funkcji w naszym futbolu.
Owa umowa – rzecz niezwykle ciekawa, dla lokalnych działaczy to gorący kartofel, z którym nie wiedzą, co zrobić. Każdy bowiem widzi, że coś jest zdecydowanie nie tak. Od lektury tego dokumentu włosy stają dęba.
Najpierw suche fakty. Na początku marca 2012 roku Kazimierz G. został ponownie wybrany prezesem Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej. 5 marca podpisał – jak to nazwano – „umowę o pracę, zwaną kontraktem managerskim”. Co ciekawe, jest to kontrakt na czas określony – do końca 2016 roku, mimo że kadencja lokalnych władz musi skończyć się mniej więcej pół roku wcześniej (a w praktyce zjazd zaplanowano już na luty 2016 roku). Tym samym G. zapewnił sobie, że zarabiać będzie nawet dziewięć-dziesięć miesięcy po tym, jak zastąpi go ktoś inny! Paranoja.
Ale nie to jest najciekawsze. Otóż oprócz wynagrodzenia – początkowo przekraczającego cztery tysiące złotych, a potem aneksem podniesionego na ponad siedem tysięcy (plus premie, jak się wydaje – uznaniowe), telefonu komórkowego, komputera i zwrotu kosztów podróży – G. przede wszystkim zapewnił sobie… Hmm, sami zobaczcie…
Podsumujmy:
– kontrakt jest tajny w trakcie jego trwania i jeszcze trzy lata po jego zakończeniu, czyli najwcześniej miałby trafić do opinii publicznej w 2020 roku. Kara absurdalnie wysoka: 500 tysięcy złotych.
– Wcześniejsze wypowiedzenie umowy to także kara w wysokości 500 tysięcy złotych, bez względu na to, z jakich powodów umowę rozwiązano (to już można zgarnąć milion). Doszło więc do sytuacji takiej, że G. ma od PZPN zakaz działalności w futbolu, a wedle niedorzecznych zapisów Podkarpacki ZPN nie może z nim rozwiązać „umowy managerskiej”, chyba że zapłaci 500 tysięcy złotych. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy kontraktu, który nie zawierałby jakichkolwiek zapisów chroniących firmę od niewłaściwego zachowania „pracownika” (w tym wypadku „managera”) i możliwości reakcji na takie zachowania. To wręcz nie mieści się w głowie.
– Oprócz odszkodowania za zerwanie umowy, Podkarpacki ZPN i tak musi zapłacić wszystkie pensje do końca 2016 roku (nawet za okres, kiedy już kto inny będzie prezesem). W sumie to i tak G. okazał się litościwy, że nie podpisał kontraktu do 2025 roku.
– Ujawnienie zapisów umowy po jej zakończeniu to niemal promocja: skromne 300 000 złotych.
Podkarpacki ZPN wedle tej umowy nie ma żadnych praw. „Managera” nie może się w żaden sposób pozbyć, cokolwiek zrobi – musi mu płacić, a jak nie będzie chciał płacić (czyli zwolni), to nie dość, że… zapłaci, to jeszcze dopłaci (pół miliona). G. jest zawieszony, nie ma prawa reprezentować związku, ale w zasadzie jemu to rybka. Podkarpacki ZPN nie zabezpieczył się na taką ewentualność.
Horror.
Pytanie brzmi: czy byłoby nadużyciem stwierdzić, że skoro G. wygrał wybory z ogromną przewagą głosów (127 do 10) i miał „swoich” wiceprezesów, to w praktyce podpisał umowę sam ze sobą? Zwłaszcza, że nie było to jego pierwsza kadencja.