Reklama

Rowerek w finale Szlema? Ten Igi Świątek to dopiero trzeci w historii!

Sebastian Warzecha

12 lipca 2025, 21:45 • 4 min czytania 2 komentarze

Iga Świątek do niedawna nie lubiła gry na trawie. Ale teraz najpewniej ją pokocha. W finale Wimbledonu nie dała szans Amandzie Anisimovej i pokonała Amerykankę 6:0, 6:0. Rowerek, czyli wygrana bez oddania gema, zdarzyła się w wielkoszlemowym finale dopiero po raz trzeci. Polka znów więc napisała historię.

Rowerek w finale Szlema? Ten Igi Świątek to dopiero trzeci w historii!

Iga Świątek napisała historię. Dopiero trzeci taki przypadek w dziejach

Nawet pojedynczy set przegrany do zera w wielkoszlemowym finale to stosunkowa rzadkość. W erze open – od Roland Garros 1968 – zdarzyło się do tej pory 27 setów wygranych do zera w meczach o tytuły najważniejszych imprez. A rozegranych – gdyby każdy mecz kończyć dwoma – byłoby minimum 448. Zresztą im dalej na tenisowym timelinie, tym trudniej – w związku z profesjonalizacją rozgrywek, wyrównywaniem się poziomu – trudniej było o takie wyniki w tych najważniejszych spotkaniach.

Reklama

W XXI wieku do tej pory dziewięciokrotnie zdarzało się, że któraś zawodniczka przegrała seta do zera, gdy grała o wielkoszlemowe laury. Czterokrotnie na Wimbledonie, tyle samo razy w Australian Open, raz na Roland Garros i – o dziwo, bo ten turniej lubi niespodzianki – nigdy na US Open. Lista wygląda tak:

  • Venus Williams – Justine Henin 6:1, 3:6, 6:0 (Wimbledon 2001).
  • Justine Henin – Kim Clijsters 6:0, 6:4 (Roland Garros 2003).
  • Serena Williams – Lindsay Davenport 2:6, 6:3, 6:0 (Australian Open 2005).
  • Serena Williams – Dinara Safina 6:0, 6:3 (Australian Open 2009).
  • Wiktoria Azarenka – Maria Szarapowa 6:3, 6:0 (Australian Open 2012).
  • Li Na – Dominika Cibulkova 7:6 (3), 6:0 (Australian Open 2014).
  • Petra Kvitova – Eugenie Bouchard 6:3, 6:0 (Wimbledon 2014).
  • Garbine Muguruza – Venus Williams 7:5, 6:0 (Wimbledon 2017).
  • Sloane Stephens – Madison Keys 6:3, 6:0 (US Open 2017).

Do dziś ostatni przypadek seta wygranego do zera w wielkoszlemowym finale. Sloane Stephens vs Madison Keys, US Open 2017.

Ciekawy jest tu przypadek Justine Henin, która oberwała do zera od Venus Williams, a dwa lata później sama ograła tak Kim Clijsters, swoją rodaczkę. Venus zresztą też – ale po 16 latach – przeżyła coś takiego z perspektywy przegrywającej, gdy pokonywała ją Garbine Muguruza w ostatnim – jak się okazało – wielkoszlemowym finale Amerykanki. A Amanda Anisimova, która dziś zebrała lanie od Igi Świątek, może czerpać nadzieję z tego, co stało się w 2017 roku Madison Keys. Bo Maddy w swoim pierwszym finale dostała srogie manto od Sloane Stephens, ale po ośmiu latach wreszcie dopięła swego i w tegorocznym Australian Open wygrała Szlema.

Więc może Amandzie też się kiedyś uda.

Ale dość o niej. Co z Igą? Gdzie ona plasuje się historycznie w tych wszystkich zestawieniach?

Iga Świątek jak Steffi Graf

37 lat. O tyle musimy się cofnąć, by znaleźć przypadek meczu takiego, jaki rozegrała dziś Iga Świątek. W XXI wieku nie było podobnego wielkoszlemowego finału, blisko był co najwyżej – u mężczyzn – Roger Federer w finale US Open 2004. Lleytona Hewitta ograł 6:0, 7:6 (3), 6:0. A więc dwa sety do zera, ale gdyby grali jak u kobiet – do dwóch, a nie trzech wygranych, to skończyłoby się tylko jednym takim. Tak naprawdę nie ma więc jak porównać Igi ani do tenisistów, ani do tenisistek, które grały wielkoszlemowe finały… za jej życia.

Trzeba sięgać głębiej – do 1988 roku.

To był sezon Steffi Graf. Właściwie perfekcyjny. Niemka jako jedna z dwóch zawodniczek w erze open sięgnęła po cztery wielkoszlemowe tytuły w jednym roku, a do tego dorzuciła – i to już jako jedyna – olimpijskie złoto (wtedy jeszcze nie tak istotne jak dziś, ale jak powiedziała na konferencji Iga Świątek – oddałaby jednego Szlema za złoto igrzysk właśnie). A do tego aż do dziś była jedyną w dziejach ery open tenisistką, która wielkoszlemowy finał wygrała, nie oddając nawet rywalce gema. Wciąż pozostaje najszybszą, bo Nataszę Zwierawą ograła wtedy w… 34 minuty!

Graf przeszła tak zresztą przez cały tamten turniej. Jej wyniki to, kolejno: 6:0, 6:4 (I runda), 6:1, 6:0 (II runda), 6:0, 6:1 (III runda), 6:1, 6:3 (IV runda), 6:0, 6:1 (ćwierćfinał), 6:3, 7:6 (3) (półfinał) i wreszcie to 6:0, 6:0 w finale. Łącznie 20 straconych gemów, z czego aż dziewięć w meczu ze znakomitą Gabrielą Sabatini o finał.

Iga aż tak perfekcyjnie nie grała… aż do półfinału. W ostatnich dwóch meczach straciła tylko dwa gemy, a turniej skończyła 20 (!) wygranymi gemami z rzędu. Tym przebiła nawet Graf. Nikt nie wygrywał Szlema w takim stylu.

Przypadek trzeci, czyli prehistoria

Traf chciał, że na Wimbledonie też był już finał wygrany do tego – nazwijmy to – absolutnego zera. Ale by go odnaleźć, cofnąć musimy się aż do 1911 roku. I to pierwsze takie spotkanie w walce o wielkoszlemowy tytuł w historii, a przez kolejnych 77 lat – jedyne. Wtedy doszła Graf, dziś Świątek. W 1911 roku za to Dorothea Lambert Chambers pokonała 6:0, 6:0 Dorę Boothby. Obie były wielkimi tenisistkami tych dawnych czasów, ale Chambers zdecydowanie większą.

Triumfowała bowiem w aż w 7 z 11 wimbledońskich finałów, które rozegrała. Boothby udało się zdobyć trofeum raz – w 1909 roku. Swoją drogą obie spotkały się też w finale igrzysk w 1908 roku (tenis rozgrywano bowiem również w pierwszych latach turniejów olimpijskich) i wtedy też lepsza była Chambers.

Można więc rzecz, że była to znana rywalizacja, ale stosunkowo jednostronna. Chambers na ogół była bowiem górą, a w tym 1911 roku zdołała przeciwniczkę pokonać w historycznym stylu. Teraz dołączyła do niej i Steffi Graf, i Iga Świątek.

Ciekawe, ile czasu upłynie, zanim pojawi się w tym gronie ktoś kolejny.

Fot. Newspix

Czytaj więcej o sukcesie Igi Świątek:

2 komentarze

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama