Pep Guardiola łapał się z niedowierzaniem za głowę, gdy Robert Lewandowski strzelał pięć bramek w dziewięć minut. Apoloniusz Tajner też, kiedy Adam Małysz po raz wtóry odskakiwał rywalom o dobrych kilkanaście czy wręcz kilkadziesiąt metrów. Czasem zdarzy się bowiem taki sportowy występ, który można określić mianem perfekcyjnego, a jedyne, co wypada zrobić, to – z perspektywy zwykłego widza siąść w fotelu i gapić się w ekran. Bo gdy trudno nawet cokolwiek skomentować, czegokolwiek się przyczepić, zauważyć jakiś detal, to pozostaje jedno – podziwiać. I dziś Igę Świątek można było wyłącznie podziwiać.
![Są w sporcie takie chwile, że możesz tylko siąść i podziwiać. Jak dzisiejszy finał Igi [KOMENTARZ]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/07/iga-swiatek-51-scaled.jpg)
Iga Świątek, czyli perfekcja. Pozostało tylko podziwiać
Pamiętam mistrzostwa świata w Sapporo, rok 2007. Cały ten sezon to ogółem wielki powrót Adama Małysza, czwarta Kryształowa Kula w karierze na koniec zimy. Ale przede wszystkim właśnie te mistrzostwa. Bo tam najpierw był konkurs na skoczni dużej, gdzie Adam był faworytem do złota, ale nie wyszło. Skończył czwarty. Blisko kolejnego medalu, ale równocześnie bardzo daleko. A potem przyszedł konkurs na skoczni normalnej, w którym po pierwszej serii właściwie wszystko było jasne. 102 metry, Małysz liderem z ogromną przewagą. Nie do zmarnowania.
Jasne, zawsze pozostają wątpliwości. Wiatr, upadek, błąd na progu – w teorii jest sporo rzeczy, które mogą przekreślić taki triumf. Ale nie gdy chodzi o takiego mistrza, w takiej formie. N szkolnym obozie w Czechach – gdzie akurat byłem – wielu moich kolegów nawet nie oglądało drugiej serii. Byli pewni swego. Ja oglądałem, ale tylko po to, by zobaczyć ten moment triumfu.
Bo byłem pewien, że do niego dojdzie. I doszło, a drugi skok Małysza był drugim najlepszym w całym konkursie. Polak był klasą sam dla siebie.
Iga Świątek ożywiła dziś tamte wspomnienia. Jej też nie wyszły zawody, gdzie była jedną z faworytek – na Roland Garros – i pozostało liczyć, że lepiej pójdą kolejne. A gdy doszła do finału na Wimbledonie, że te dwa ostatnie skoki – sety – odda tak, jak Małysz 18 lat temu. I wyszło… może nawet lepiej? Gdy kończyła się pierwsza partia, też trudno było mieć jakiekolwiek wątpliwości. Dla Amandy Anisimovej nie było widać drogi ucieczki, szczególnie, że sama sobie nie pomagała.
I znów: fotel, pełen spokój i czysty podziw. Inaczej się nie dało.
***
Świat tenisa nie widział takiego meczu w wielkoszlemowym finale od 1988 roku. Niesamowita Steffi Graf – w drodze do Złotego Wielkiego Szlema, bo to w tamtym sezonie wygrała wszystkie turnieje wielkoszlemowe i mistrzostwo olimpijskie – pokonała wtedy Nataszę Zwierawą 6:0, 6:0. I to jedyny taki przypadek w erze open. Jasne, zdarzały się „rowerki” w meczach wcześniejszych faz czy w finałach mniejszych imprez – sama Iga Świątek zafundowała taki w 2021 roku Karolinie Pliskovej w turnieju WTA 1000 w Rzymie. Ale to nie to samo. Nie ta skala.
Graf była od Igi szybsza, wygrała w 34 minuty. Świątek uwinęła się w mniej niż godzinę, ale jednak mecz nieco trwał. Niemniej – istnieją całe pokolenia fanów tenisa, które o tamtym finale Steffi mogły dowiadywać się tylko z fragmentów dostępnych w telewizji czy Internecie.
W tym i ja. Urodziłem się w 1996 roku, osiem lat po tamtym meczu Niemki, a i tak pięć przed Igą. Gdy Świątek przychodziła na świat, Graf od niemal dwóch lat była na emeryturze. Nie wiem, czy Polka kiedykolwiek zastanawiała się, jakby było zagrać taki finał w Szlemie. Ja często myślałem, jakby to było taki obejrzeć. I dziś już nie muszę, bo się tego dowiedziałem. Może gdyby chodziło o kogoś innego, byłbym zirytowany. Że tak szybko, że bez walki, że właściwie nie było emocji.

Ale że wygrała Iga Świątek, to pozostaję po prostu w pewnym szoku. W szoku, że można zagrać aż tak dobrze.
***
Właściwie nie wiem, do czego to porównać. Od pewnego momentu to była pewność z rodzaju tych, którą czuło się, gdy Rafa Nadal wychodził na finał French Open (nigdy nie przegrał w tej fazie turnieju!), albo jak Anita Włodarczyk w złotych czasach rzucała młotem. Taką pewność – jako fan Realu Madryt – czułem też czasem przy okazji finałów Ligi Mistrzów, ale zwykle przychodziła w pewnym momencie, bliżej końca spotkania. W tym finale Igi już po trzech gemach zaczynałem rozumieć, że nic złego się Polce nie przydarzy. Po sześciu byłem o tym przekonany.
A to przecież na trawie, na której do tej pory nie czuła się komfortowo.
I to nie tak, że to wypadek przy pracy, wina Amandy Anisimovej, która nie potrafiła się pozbierać. Jasne, po części tak, ale Amerykanka grała tak, jak pozwoliła jej Iga. Gdyby podniosła swój poziom, może skończyłaby jak Belinda Bencic w półfinale i ugrała ze dwa gemy. Ale właśnie do meczu ze Szwajcarką zmierzam, bo on udowadnia nam, że Świątek weszła na poziom nieosiągalny dla innych rywalek. Tak musimy założyć. Bo przecież Aryna Sabalenka odpadła z tą, którą Iga zmiotła dziś z kortu.
Siedziałem więc w fotelu, patrzyłem i z czasem zacząłem odczuwać współczucie wobec Amerykanki. Bo to jej pierwszy finał wielkoszlemowy, spełnione marzenie. Ale marzenie, które zamieniło się w pewnym momencie w koszmar. Gdyby to był boks czy MMA, prosilibyśmy przed telewizorami sędziego, by zakończył te męki. Na korcie Amanda musiał dotrwać do ostatniego punktu, dopiero wtedy wszystko mogło się skończyć. Na szczęście Iga się nie bawiła, skończyła to wszystko szybko.
Dla wielu pewnie zbyt szybko. Ale ja ten finał zapamiętam jako ten, w którym Iga Świątek osiągnęła absolutną perfekcję.
A z emocji? Na początku trochę nerwów. A potem podziw, czysty podziw.
Fot. Newspix