Czas wprowadzić nowe ekstraklasowe porzekadło – 3:0 to niebezpieczny wynik. Choć może dla polskich ligowców po prostu każdy wynik… jest niebezpieczny? Ruch pierwszą połowę przetańczył, by w drugiej stać pod ścianą, a na koniec mało nie zostać wyrzuconym na pysk z własnej dyskoteki. Lechia najpierw tak kaleczyła, że prawdopodobnie łamała konwencję genewską, ale po zmianie stron zepchnęła rywala pod jego szesnastkę. Właściwie to były dwa osobne czterdziestopięciominutowe mecze, w których musiały wystąpić cztery zupełnie drużyny, bo dysproporcje między tym, co jedni i drudzy grali po zmianie stron – nieprawdopodobne.
Relacja z meczu numer jeden wyglądałaby mniej więcej tak: Lechia nie przyjechała, przyjechali zamiast niej cyrkowcy. Mało uzdolnieni cyrkowcy, raczej plejada smutnych klaunów. Ruch robił co chciał, w niespełna dwa kwadranse załadował dwie bramki, a bawił się przy tym doskonale. Lipski w środku siał popłoch podaniami, Zieńczuk i Surma przeżywali sześćsetną młodość. Na prawej stronie co chwilę ruszał ekspres Konczkowski-Mazek, a Stępiński potwierdzał, że powołania nie dostał na piękne oczy. O gdańszczanach można powiedzieć tyle, że bardzo dobrze sprawdzali się w rolach statystów. Tak się przyglądali kolegom z Chorzowa, że brakowało tylko by zaczęli bić brawa.
Co im zrobił von Heesen w przerwie nie wiemy, ale na pewno nie zaszkodziło też Lechii to, że Ruch wyraźnie się cofnął. Zrobiło się więcej miejsca, zeszło piąte koło u wozu w postaci reprezentanta Peszki, goście powoli nabierali tempa. A szczególnie nabrał go Mak, któremu trzeba oddać: chyba jako jedyny w Lechii wyglądał porządnie także w pierwszej połowie, a po przerwie wziął na siebie ciężar gry. Koledzy szukali go, widząc, że jest w wyjątkowym gazie. Mak do spółki z Kuświkiem i wprowadzonym za kadrowicza Łukasikiem w trzy minuty zadali dwa skuteczne ciosy: nagle z wczasowego 3:0 zrobiła się walka na całego, Ruch musiał odłożyć człapanie na inną okazję.
Bramką śmierdziało nie raz, nie dwa, najczęściej po przytomnych zagraniach Maka – po jednej z wrzutek Kuświk miał obowiązek strzelić, ale z sobie znanych przyczyn tego nie zrobił. W końcówce jeszcze trafił młody Żebrakowski, ale ze spalonego, a potem gwizdek uratował “Niebieskich”. Ruch mógł pokarać minimalizm – grali ładnie, żarło im, a wybrali murarkę i po zmianie stron nie zdołali nawet oddać celnego strzału. Lechia, cóż, sami nie wiemy, dlaczego nie wyszli na pierwszą połowę, ich strata. Szczególnie nie wiemy dlaczego wyszedł Peszko, który w takiej formie nie łapałby się nawet do reprezentacji oldbojów powiatu nowosądeckiego.