Sześć lat temu z pewnością miał miejsce moment przełomowy, ale niekoniecznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Polska podzieliła się na zwolenników i przeciwników. Można było tę opcję albo pochwalać, albo nią gardzić. Złoty środek właściwie nie istniał. Otóż dokładnie sześć lat temu Franciszek Smuda został selekcjonerem reprezentacji Polski.
– Komisja Szkolenia PZPN przedyskutowała temat każdego z trenerów. Zdecydowaliśmy się na Franciszka Smudę. Ma silną osobowość, charyzmę, nie boi się zawodników, nie jest skażony pracą w PZPN – to też jest zaletą, bo nie jest uwarunkowany czymkolwiek. Ma dużo czasu – 2,5 roku – mówił Antoni Piechniczek.
Z perspektywy czasu niektóre wypowiedzi czy teksty wydają się zabawne. Wielu z nas uwierzyło w to, że Franek może być kadrze użyteczny. Że jego nieokrzesany charakter przekuje się na dobre wyniki biało-czerwonych. Że mając tyle czasu na selekcję, właściwie każdy średnio utalentowany trener da radę solidnie przygotować drużynę do Euro 2012. No nie, nie każdy. Z czego zapamiętaliśmy szaloną kadencję Smudy?
Na pewno nie z korzystnego bilansu. Piętnaście wygranych, trzynaście remisów i dziewięć porażek. Po prostu dramat. Pół żartem, pół serio możemy napisać, że największym sukcesem była wygrana z Argentyną. Potem jednak należy napomknąć, że była to Argentyna Z, do której załapał się nawet Alejandro Cabral. A tak już zupełnie poważnie, to najbliżej sukcesu było chyba w meczu z Niemcami, który przegraliśmy w 90. minucie po tym, jak orła wywinął Kuba Wawrzyniak. Gdyby nie wywinął, to nie kadra Nawałki, a kadra Smudy wygrałaby z Niemcami po raz pierwszy w historii.
Poza tym Franek był selekcjonerem wyjątkowym. Posiadał na przykład umiejętność podróżowania w czasie.
My, nie ukrywamy, na początku byliśmy bardziej zwolennikami niż przeciwnikami jego nominacji, ale jednak bardzo umiarkowanymi i ostrożnymi. Równo sześć lat temu pisaliśmy jednak tak:
Jedno jest zastanawiające – czy Franciszek Smuda jest inteligentny? No bo selekcjoner lepiej, żeby jednak był. Zwłaszcza selekcjoner na Euro 2012, który rozmawiać będzie już nie tylko z zaprzyjaźnionymi dziennikarzami sportowymi, ale ze wszystkimi mediami (niektórzy mogą być zaskoczeni, kiedy wypali coś w stylu: „Kaczka, sraczka, padaczka, Siadaczka”). Taki człowiek ma za trzy lata porwać cały kraj, zjednoczyć, oczarować, omamić. Tymczasem „Franz”, choć Polakiem jest stuprocentowym, mówi po polsku w zasadzie gorzej niż Aleksandar Vuković. Jakieś tam postępy przez dziesięć lat poczynił, ale powiedzmy sobie szczerze – niewielkie. Kiedyś mówi do Macieja Szczęsnego: – Wiesz, muszę się zacząć uczyć języka… Szczęsny: – Ale polskiego? Smuda: – Nie, kurwa, hiszpańskiego! Żart byłego bramkarza Widzewa (niezamierzony) niewiele stracił na aktualności.
Z czasem przeszliśmy na złą stronę mocy. I właśnie dlatego mamy taką tą Weszło.