Piłkarzy grających z mniej lub bardziej dziwnymi numerami na koszulkach było wielu. Od zawodników z pola biegających po murawie z numerami zupełnie nie pasującymi do zajmowanych przez nich pozycji, przez bramkarzy z „9” czy „10”, po Ivana Zamorano, który w barwach Interu występował z numerem zdecydowanie najbardziej osobliwym – pomiędzy jedynką a ósemką – na jego plecach widniał bowiem, mocno rzucając się w oczy, plus. W przypadku Chilijczyka uzasadnienie takiego właśnie wyboru było całkiem proste: chętniej wybrałby „9”, ta była jednak zajęta przez ówczesną gwiazdę nerazzurrich, Ronaldo. W kategorii nietypowych numerów Zamorano zdecydowanie dzierżył palmę pierwszeństwa. Tak było przynajmniej do ostatniej niedzieli.
Spotkanie 9. kolejki włoskiej Serie A. Turyn. Piłkarze „Starej Damy” podejmują Atalantę, która – co niezwykle rzadkie – w ligowej tabeli znajduje się nad nimi. Po niemal tragicznym początku sezonu, po dwóch z rzędu bezbramkowych remisach, w których gra gospodarzy niby wyglądała lepiej, ale w żaden sposób nie przełożyło się to na bramki, chyba nikt na Juventus Stadium nie wyobrażał sobie, by mecz mógł zakończyć się rezultatem innym niż wygraną bianconerich. I rzeczywiście, Juventus strzela dwie bramki, nie traci żadnej i tym samym odnosi swoje trzecie w tym sezonie ligowe zwycięstwo. Powody by jakkolwiek zapamiętać to widowisko są w zasadzie dwa: pierwszym z nich jest dobra gra Paulo Dybali – po kilku spotkaniach, w których z ławki podnosił się na ostatni mniej więcej kwadrans, w końcu gra od pierwszej minuty, strzela (piękną!) bramkę, zalicza asystę. Drugim jest czarnoskóry Francuz w koszulce z dziesiątką na plecach. Jak cała drużyna, zagrał lepiej niż w ostatnim czasie. Nadal w niczym nie przypomina siebie z poprzedniego sezonu, ale udało mu się już zrobić krok w dobrą stronę. Z jednej strony asystował, z drugiej – nie wykorzystał karnego. Uwagę przykuwał nie swoją grą, nie ekstrawagancką fryzurą, ale nietypowym dopiskiem do nadrukowanej na koszulce dziesiątki. Na prawo od zera, czarnym markerem nakreślono niewielki gryzmoł: +5. 10+5? 15? Jak grający z numerem 15 Barzagli? 105? Czyli trochę więcej niż kwoty, które całkiem niedawno miały oferować za usługi jego usługi Barcelona czy Chelsea? Czy mamy rozumieć, że w przeciwieństwie do wszystkich obserwatorów jego gry, młody pomocnik jest zdania, że jego wartość jeszcze wzrosła?
Najróżniejsze interpretacje dotyczące zabiegu z gryzmołem zaczęły pojawiać się już w trakcie meczu. Co takiego autor miał na myśli? Jako, że suma wszystkich widniejących na koszulce cyfr wynosiła sześć, pojawiły się głosy, że zabieg ten miał zdjąć z Francuza nadmiar presji związany ze zmianą numeru, z wcześniejszej szóstki, na świętą w Turynie dziesiątkę. Gdyby taka teoria okazała się prawdziwa – ciężko stwierdzić, kto w tej sytuacji ośmieszyłby się bardziej – włodarze klubu oddając najważniejszy z numerów w ręce (czy raczej – na plecy) kogoś, kto nie dorósł jeszcze do roli lidera, czy może piłkarz, który dziesiątkę przyjął, kompletnie nie zdając sobie sprawy z jej ciężaru? Sam Pogba nie zabrał głosu w sprawie. Od czego są jednak media społecznościowe? Już w poniedziałek wyjaśnienie zagadki pojawiło się na Twitterze. Gryzmoł Francuza nie miał nic wspólnego ani z szóstką, ani z piętnastką, ani z milionami, których jak wiele wskazuje, nikt już nigdy nie zaoferuje za jego usługi. Nieudolnie namazany plus okazuje się nie być plusem. To jednak siódemka. „75”- taki numer umieścił Pogba na swoich plecach. Podobno to jego sposób na uczczenie 75. urodzin Pele. No cóż… Wzruszające. Niezmiernie. Uwagę zwraca przede wszystkim pieczołowitość wykonania. Ilość pracy i serca, jaką młody pomocnik włożył w celebrację urodzin swojego idola, jest bardzo adekwatna do jego boiskowej postawy w obecnym sezonie. Na chwilę obecną gra Francuza jest dokładnie takim gryzmołem – niby rzuca się w oczy, ale tak na dobrą sprawę kompletnie nie wiadomo o co chodzi. Nie wygląda to ani dobrze, ani oryginalnie i jakby na to nie spojrzeć… jest kompletnie pozbawione sensu.
Coś złego dzieje się z Paulem Pogbą. I nie chodzi wcale o niewykorzystaną jedenastkę z meczu z Atalantą – to akurat zdarza i zdarzało się zarówno lepszym, jak i starszym od niego. Nie chodzi nawet o kolejne podania do nikogo, nieudane dryblingi, czy oddawane niemal z każdego miejsca na boisku strzały w trybuny. Co więc stanowi problem? Do wykonania rzutu karnego Francuz podchodził w 79. minucie meczu. Strzelił fatalnie. Co więc zrobił? Obraził się na cały świat. Do końca meczu podawał już przede wszystkim do obrońców, niespecjalnie chciało mu się cokolwiek, całym sobą dawał do zrozumienia, że najchętniej zszedłby już z boiska. Obrażanie się powoli zaczyna być jedynym, w czym Pogba wykazuje znaczący progres w stosunku do poprzedniego sezonu. Obraża się regularnie, za każdym razem znajdując ku temu jakiś powód. Wszedł w bezsensowny drybling przeciwko czterem rywalom i stracił piłkę? Jego naturalnym odruchem nie jest jakakolwiek forma walki o jej odzyskanie. Zamiast tego zatrzymuje się, macha rękami, podskakuje w miejscu i pewnym jest, że przynajmniej przez najbliższych parę chwil poziom jego zaangażowania w grę będzie żaden. O ile jest to zachowanie co najmniej dziwne jak na piłkarza może i młodego, ale od dłuższego czasu przyzwyczajonego do gry na wysokim poziomie, o tyle postępowanie tego typu w wykonaniu kogoś, kto na koszulce w biało-czarne pasy nadrukowany ma numer dziesięć jest kompletnie nie do przyjęcia. W Juventusie dziesiątka jest święta. Dużym zaskoczeniem był moment, w którym bezpośrednio po Del Piero „odziedziczył” ją Carlos Tevez. I w przedziwny sposób, niegrzeczny w innych zespołach Carlitos stał się w krótkim czasie ulubieńcem kibiców, motorem napędowym całej drużyny, oraz przede wszystkim absolutnie godnym następcą „Il Capitano”. Mecz w mecz, minuta po minucie, Tevez zawsze robił to co potrafił najlepiej – zasuwał równo i bez ustanku. Bramki strzelał często, fochów nigdy.
Dziwne rzeczy dzieją się od jakiegoś czasu w biało-czarnej części Turynu. Sezon 2014/2015 zakończył się czwartym z rzędu Scudetto, wygranym Pucharem Włoch, oraz finałem Ligi Mistrzów (porażka w tym meczu była znacznie mniejszym zaskoczeniem niż fakt, że Juventus w ogóle się w nim znalazł). Przez jakiś czas nic nie wskazywało na to, by sprawy miały przybrać inny, niekoniecznie pozytywny dla bianconerich, obrót. A jednak. Z drużyny odchodzą Tevez, Vidal, Pirlo i Llorente. O ile odejście tego ostatniego mało kogo obchodzi, o tyle brak trzech pierwszych przyrównuje się do odebrania drużynie mózgu, serca, oraz płuc. Przychodzą Dybala, Zaza, Khedira, Mandżukić, Rugani, Alex Sandro i wypożyczony z Chelsea Cuadrado. Wydano niemal 100 milionów euro, ale ciężko dostrzec w tych zabiegach jakąś spójną, sensowną myśl. W chwili obecnej Juventus dysponuje składem, który trudno racjonalnie ustawić w Fifie, co dopiero zrobić to w rzeczywistości. Dodajmy do tego problem z kontuzjami (od początku sezonu wypadali kolejno Khedira, Marchisio, Morata, Mandżukić, Lichtsteiner oraz Caceres, wciąż niedostępny był Asamoah) i widoczny gołym okiem brak lidera… Efekt? Druga połowa ligowej tabeli i przynajmniej na ten moment – żadnego argumentu za tym, by Juventus był w stanie po raz kolejny sięgnąć po mistrzostwo. Po dziewięciu kolejkach ligowych i trzech meczach Ligi Mistrzów dym po letniej rewolucji zdążył już trochę opaść. Jeżeli w Turynie myśli się jeszcze poważnie o obecnym sezonie (a wiele wskazuje na to, że tak), najwyższy czas, by drużyna zaczęła w końcu prezentować jakość, której gwarantem miały być letnie transfery. O ile nie będzie to możliwe z Pogbą w obecnej dyspozycji, wcale nie powiedziane jest, że obraz gry nie zmieni się znacząco, gdy tylko piłkarz wytypowany na lidera drużyny rzeczywiście zacznie nim być. Piłkarze odchodzą, mężczyźni zostają – zdanie to, wygłoszone przez Pavla Nedveda lata temu i w zupełnie innych okolicznościach, paradoksalnie raz jeszcze może stać się w Turynie bardzo, bardzo aktualnym. W drużynie nie ma już Vidala, Pirlo i Teveza. Został za to dwudziestodwulatek, który chłopcem był co najmniej genialnym. W chwili obecnej to przede wszystkim od niego zależy kiedy, jakim i czy w ogóle stanie się mężczyzną godnym tak biało-czarnej dziesiątki, jak i milionów o których mówiono w kontekście jego transferu nie dalej niż trzy miesiące temu.
AGNIESZKA MANIA