Niecałe cztery miesiące temu Lech grał z Legią w superpucharze Polski. I zmiótł ją z powierzchni ziemi. Wszystkim – pressingiem, atakiem, kontratakiem. Analityk z jednego z klubów ekstraklasy mówił, że po zobaczeniu tego spotkania widział w Lechu drużynę, która rozniesie całą ligę w pył. Jeden ze zdolniejszych napastników nie potrafił się doliczyć ile bramek mógłby zdobyć z taką kreatywnością dookoła siebie. Jak wyszło – wiadomo. Dopiero teraz poznaniacy zaczynają powoli wychodzić z kryzysu, ale trafiają na żądną rewanżu Legię.
Legia jest żądna rewanżu, bo po pierwsze straciła na rzecz Lecha mistrzostwo, a po drugie porażka w superpucharze naprawdę była dotkliwa. Ale nie wokół rewanżyzmu toczy się dyskusja dookoła spotkania. Toczyłaby się, gdyby był to pojedynek pierwszej drużyny z drugą, a nie – trzeciej z szesnastą. Jest to hit pudrowany, obie drużyny mają swoje problemy i zamiast pewności siebie – nadzieje.
Te pierwsze większe ma Lech, drugie – Legia. Poznaniacy, wiadomo: w lidze kopią się po czołach, ostatnio ledwo wyciągnęli remis z miernym Ruchem Chorzów. Popełniają dramatyczne błędy w obronie, w ataku ruszają się jak muchy w smole. Do Florencji na pojedynek z Fiorentiną jechać mieli jak na wycieczkę, ale zamiast miniaturek katedry do walizek zapakowali trzy punkty. To główna i jedyna nadzieja Lecha w niedzielnym pojedynku. Że w końcu udało się ogarnąć defensywę na tyle dobrze, że w miarę poradziła sobie z liderem Serie A. Że z przodu zorientowali się, że trzeba po prostu trafiać do siatki, a nie szukać kwadratury koła. Ale nawet mimo zwycięstwa nad włoskim zespołem, czyli z definicji znacznie silniejszym, to ogarnięcie w obronie i skuteczność z przodu są na razie pisane palcem po wodzie. Są jak noga niezmęczona – incydentalne.
W każdym razie więcej konkretów stoi po stronie Legii. Jeden najważniejszy to Nemanja Nikolić – bohater piątkowej burzy medialnej. Najpierw opublikowano w “Przeglądzie Sportowym” wywiad z Węgrem, w którym napastnik mówił, że “Lech dla niego może spaść”. Później sam zawodnik na konferencji prasowej dodawał, że dziękuje poznaniakom za to, że go nie wybrali, bo dzięki temu może grać w największym klubie w Polsce – w Legii. I że Lechowi trzeba dokopać, żeby został na dnie.
Jan Urban nawet nie czekał, żeby ktoś zapytał się go o te wypowiedzi, tylko przy pierwszym wspomnieniu nazwiska Nikolicia od razu powiedział, żeby napastnik Legii strzelił bramkę komuś poważnemu, a dopiero potem skupił się na mówieniu o Lechu. Oj, biorąc pod uwagę miejsce poznaniaków w lidze – dość ryzykowne słowa trenera.
Legia ma też więcej atutów piłkarskich. Ma większą radość z gry, zbilansowaną jedenastkę, silny, a nie eksperymentalny (Jodłowiec-Pazdan kontra Tetteh-Linetty) środek pola. Generalnie przy porównaniach wydaje się, że legioniści mają przewagę na niemal każdej pozycji, są też silniejsi drużynowo. Ale to futbol, Lech też ma swoje zalety, które akurat w niedzielę mogą mieć większe znaczenie.
I może na tym polegać najbardziej interesująca rzecz w tym meczu. W tym roku przed meczami o obydwu drużynach wiedzieliśmy sporo. W maju spotykały się tydzień po tygodniu – raz w finale Pucharu Polski, potem w lidze. Wtedy wszystko już opowiedziano. Teraz najwięcej jest znaków zapytania.
Ale zanim o osiemnastej przy Łazienkowskiej rozpocznie się hit dnia, warto zajrzeć na Podkarpacie. Tam, w Mielcu, niepokonana od sześciu spotkań Termalica podejmie niepokonaną w trzech ostatnich meczach Lechię Gdańsk. Partidazo? Czemu nie? Słoniki, jak dobrze wiemy, ze składu węgla i papy przeobraziły się w drużynę grającą ładny, przyjemny dla oka futbol, pozbywając się zebranej na początku sezonu łatki drużyny, której bramkę strzeli każdy. A do tego tydzień temu w Krakowie zagrały na nosie Wiśle, okopując się na własnej połowie.
A Lechia? W Gdańsku biją na alarm i uspokajają. To pierwsze dlatego, że reprezentanci Polski – Sławomir Peszko i Sebastian Mila – ruszają się jak muchy w smole, generalnie pożytku z nich nie ma. A uspokajają, bo tego pierwszego ma kto zastąpić – w końcu ma zagrać Michał Chrapek, który w tym sezonie nie rozegrał jeszcze nawet minuty. Thomas van Heesen twierdzi, że 23-letni pomocnik coraz bardziej łapie o co mu chodzi z tym pressingiem i rozgrywaniem piłki. W pierwszym składzie zobaczymy natomiast samego Milę. I nie powiemy, jesteśmy ciekawi jak po takim rozbracie z boiskiem – spowodowanym tylko bardzo słabą formą – poradzi sobie 33-letni rozgrywający.
Fot. FotoPyK