Jeden z tych meczów, który starsi kibice w Łodzi do dziś wspominają pewnie z łezką w oku. Stadion ŁKS-u, czterdzieści tysięcy widzów na trybunach. Nadkomplet. Zainteresowanie nieprawdopodobne. W końcu Juventus to jedna z najbardziej uznanych marek w całym piłkarskim świecie. Wielkie, włoskie nazwiska. Dino Zoff, Claudio Gentile, Gaetano Scirea, Marco Tardeli, Antonio Cabrini. Na ławce trenerskiej niezmordowany Giovanni Trapattoni. Potknięcie w Łodzi było dla nich czymś w rodzaju science-fiction, a jednak. Trzydzieści pięć lat temu Widzew wygrał z Juventusem.
To było naprawdę wielkie, zorganizowane z pompą wydarzenie. Zamówień na bilety było ponad 60 tysięcy. W Łodzi nie było chyba faceta, który nie chciał pojawić się tego dnia na stadionie. Na trybunie prasowej zasiadło mnóstwo włoskich dziennikarzy. Na dwie czy trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem obiekt zaczął zapełniać się ludźmi, którzy właściwie sparaliżowali komunikację miejską. To było święto.
Wszyscy chcieli zobaczyć wielkich piłkarzy Juventusu, ale nikt tak naprawdę nie spodziewał się, że można ich skutecznie wypunktować. Pierwsza połowa była arcydziełem. Niby więcej akcji przeprowadzali goście, ale to Widzew miał wszystko pod kontrolą. Grali spokojnie, rozważnie, bez niepotrzebnych uniesień. Skończyło się 1:1 po bramkach Grębosza i Bettegi, tuż przed gwizdkiem odsyłającym zawodników do szatni. W drugiej strzelał już tylko Wielki Widzew – najpierw Pięta, później Smolarek. Trener Juve musiał być kompletnie zdezorientowany. Spodziewał się trudnego meczu, bo w końcu w poprzedniej rundzie Widzew wyeliminował Manchester United, ale z pewnością nie tak wysokiej przegranej.
Doping był fantastyczny. Piłkarze grali szybko, składnie. Kibice cieszyli się z bramek jak małe dzieci. Dwa tygodnie później w Turynie piłkarze Widzewa mogli cieszyć się ponownie.