Reklama

Szef skoków: „Za pięć lat w Pucharze Świata będzie się skakać po 270 metrów” [WYWIAD]

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

24 stycznia 2025, 11:08 • 18 min czytania 13 komentarzy

Gdy Daniel-Andre Tande upadł na skoczni w Planicy, on zastanawiał się, jak powiadomić świat o jego śmierci. Mówi, że za pięć lat zawodnicy będą na mamucich skoczniach szybować po 270 metrów. W dużej rozmowie z Weszło Sandro Pertile, dyrektor Pucharu Świata w skokach, odpowiada na kontrowersje, dotyczące dbania (przesadnego?) o bezpieczeństwo, ciągłych zmian belek i formatu skoków, które stają się nudne dla współczesnego widza. Mówi o swoim wielkim marzeniu, z powodu którego uważany jest za szaleńca. Włoch wspomina też czasy, kiedy sam skakał na nartach. Wszystko przekreślił wypadek.

Szef skoków: „Za pięć lat w Pucharze Świata będzie się skakać po 270 metrów” [WYWIAD]

Jakub Radomski: Która sytuacja, jakiej pan doświadczył podczas zawodów Pucharu Świata, była najtrudniejsza?

Sandro Pertile, dyrektor zawodów Pucharu Świata i Letniego Grand Prix w skokach narciarskich: W tej kwestii nie mam wątpliwości – upadek Daniela-Andre Tandego w 2021 roku w Planicy.

Myślał pan wtedy, że…

Przez 25 minut nie wiedzieliśmy, czy on w ogóle przeżyje. To był mój pierwszy sezon w roli dyrektora Pucharu Świata i taka straszna sytuacja. Pamiętam, że na początku myślałem o możliwych konsekwencjach. Przez tamte potworne 25 minut zacząłem sobie wyobrażać, jak można przekazać opinii publicznej informację o śmierci skoczka. Na szczęście Daniel przeżył. Ale tamtego dnia nie zapomnę nigdy.

Reklama

Daniel-Andre Tande w Planicy, dwa lata po strasznym upadku 

A sytuacja z udziałem polskich zawodników?

Marzec 2023 i moment, kiedy Dawid Kubacki opuszcza Vikersund, bo dowiaduje się, że jego żona walczy o życie. Najpierw zadzwonił do mnie trener Polaków Thomas Thurnbichler. Powiedział tylko, że Dawid wyjeżdża, bo ma spore wyzwanie w domu i chodzi o poważne kwestie rodzinne. Więcej nie mógł jeszcze wyjaśnić. Pomyślałem wtedy, że pewnie ktoś z rodziny zachorował, ale nie przypuszczałem, że jego żona mogła znaleźć się w tak ciężkim stanie.

Gdy jakiś czas później dowiedzieliśmy się, co naprawdę się działo, miałem w głowie myśl, że z jednej strony jestem dyrektorem zawodów i muszę być często twardy, zdecydowany, ale z drugiej – są sytuacje, w których od tego sportu, który tak bardzo kochamy, zdecydowanie ważniejsze staje się życie. A kiedy zobaczyłem w Planicy na podium Anże Laniska z tekturową podobizną Kubackiego, poczułem dumę, bo jego zachowanie pokazało, że skoki narciarskie to jedna wielka rodzina, która po skoku ostatniego zawodnika potrafi być sobie bliska i kultywować najważniejsze wartości.

Gdy patrzy pan dzisiaj na popularność, wizerunek i sytuację skoków narciarskich, jest pan, jako dyrektor, usatysfakcjonowany?

Reklama

To nie jest łatwe pytanie do odpowiedzi. Zacznę od tego, że jestem człowiekiem szukającym pozytywów. I widzę ich w obecnych skokach wiele. Uważam, że przez pięć lat moich rządów wprowadziliśmy pewne małe i średnie zmiany, które są krokiem w stronę sprawienia, by ta dyscyplina była coraz bardziej globalna i atrakcyjna.

Jakie to zmiany?

Wprowadzenie drona i używanie go podczas produkcji telewizyjnej. Uważam to za fantastyczny krok, bo sprawia, że widownia ma nową perspektywę patrzenia na skok. Czasami, gdy patrzy się na obraz z drona, człowiek ma poczucie, że znajduje się na ramieniu skoczka i leci razem z nim. Kolejna rzecz – rywalizujemy dzisiaj w Stanach Zjednoczonych, które przez 20 lat nie miały zawodów Pucharu Świata. Ta lista byłaby długa, naprawdę. Osobiście cieszy mnie ewolucja, rozwój skoków, choć zdaję sobie sprawę, że to może być różnie odbierane w różnych krajach.

W jakim sensie?

Kilka lat temu zauważyliśmy, że gdy Niemcy prezentują się gorzej, również zainteresowanie skokami w tym kraju zauważalnie zaczęło spadać. Teraz mamy pewne wyzwania w Polsce, które wiążą się z tym, że wyniki waszych skoczków od pewnego czasu nie są najlepsze. Dlatego, gdy patrzę z perspektywy całościowej, stwierdzam, że skoki narciarskie rosną. Ale rozumiem, że osoba, która spogląda na to, głównie myśląc o swoim kraju, może widzieć trochę światła, ale i trochę cienia.

Pertile w 2019 roku 

Trochę dziwi mnie pana optymizm i chwalenie się wprowadzeniem drona. Mam wrażenie, że pierwszym skojarzeniem z pana rządami jest zasada „Safety first”, czyli skupianie się na bezpieczeństwie skoczków. Moim zdaniem, ale nie tylko moim – czasami przesadne, psujące ten sport. Adam Małysz lubi mówić, że skoki zawsze wiązały się z elementem ryzyka, a teraz tego trochę brakuje. Nie widzi pan tego, że w ostatnich latach brakuje spektakularnych prób, przez co ludzie tracą zainteresowanie tą dyscypliną?

Uważam, że w każdym sezonie mamy skoki, których nie da się zapomnieć. Mogę panu wskazać kilka przykładów. Pierwszy, który przychodzi mi do głowy – Timi Zajc i jego 161,5 m w Willingen.

Nie wiem, czy jest się czym chwalić. To akurat było skrajnie niebezpieczne.

Tak, ale to jest właśnie to – skoki narciarskie mogą się wydawać pozbawione ryzyka, ale to wciąż ryzykowny sport. Timi w pewnym sensie nie miał nad tamtym skokiem żadnej kontroli. To było niebywałe, jak w trakcie tamtej próby zmieniły się warunki: gdy Słoweniec puszczał się z belki, wiatr wynosił 3 m/s w twarz, a w momencie lądowania to było już 7 m/s. Kolejna sytuacja – początek tego sezonu, Lillehammer, i Kristoffer Eriksen Sundal, który został zepchnięty z belki przez bandę reklamową.

Znowu nie wiem, czy jest się czym chwalić. To był błąd ludzki i sytuacja, która nie miała prawa się zdarzyć.

Ale przytaczam to, bo chcę pokazać, że skoki narciarskie ciągle mogą generować olbrzymie emocje. Niech pan spojrzy na końcówkę ostatniego Turnieju Czterech Skoczni. Przed ostatnim konkursem w Bischofshofen w klasyfikacji prowadziło trzech zawodników z Austrii i dzieliły ich minimalne różnice. Walka odbywała się do samego końca. Nie było emocji?

Przyznaję, były.

A na końcu najlepszy okazał się Daniel Tschofenig, na którego – tak myślę – stawiało najmniej osób. Ale ma pan trochę racji, mówiąc o tym bezpieczeństwie. Tylko – pamiętajmy, że sportowcy mają rodziny. Myślę, że nikt z bliskich skoczka nie chciałby, by on doznał kontuzji, rujnującej jego karierę albo zmuszającej do zakończenia sezonu. Muszę w swojej pracy znaleźć odpowiedni balans między bezpieczeństwem a ryzykiem.

Porozmawiajmy chwilę o Bischofshofen. Ostatni konkurs, druga seria, został ostatni zawodnik – Stefan Kraft. Wszyscy myślą, że zaraz wygra zawody i tym samym cały turniej. Ale ma lepszy wiatr niż poprzednicy. Każecie mu czekać. Długo czekać. Jest zimno. W końcu Kraft skacze, ale zawodzi i w turnieju spada na trzecie miejsce. Byłem pod skocznią i wydaje mi się, że jury nie miało w tej sytuacji idealnego wyjścia. Jak to wyglądało z pana perspektywy?

Po pierwsze – jest bardzo łatwo oceniać nas, niekiedy krytykować, po skoku. My musimy podejmować decyzje w trakcie rywalizacji. Czasami podejmujesz właściwą decyzją, a czasami błędną. Tak jest wszędzie, w życiu. W takim układzie, jaki się wytworzył po Innsbrucku, było oczywiste, że w Bischofshofen będziemy mieć jednego skoczka, który będzie świętować, i dwóch cholernie przegranych, którzy będą wściekli. Przyznam, że sam nie spodziewałem się, że to wszystko w końcówce potoczy się w tak dziwny sposób. Ale jednocześnie uważam, że to był dramatyczny, ale też niezwykle ekscytujący scenariusz.

Pamiętam, jak Tschofenig oddał swój drugi skok. Bardzo dobry. Był zrelaksowany, a jego mowa ciała wyrażała coś w stylu: „Zrobiłem swoje, ale skończę trzeci. To na pewno nie wystarczy na Jana i Stefana”.

Wszystkim tak się wydawało.

Skacze Hoerl. Kapitalna próba, ale popełnia błąd przy lądowaniu. Do Tschofeniga dociera, że najgorzej będzie w turnieju drugi. On myśli, że będzie drugi. Że Stefan go przeskoczy. Ale zmienia się wiatr i jury ma dwie opcje.

Mogło obniżyć Kraftowi belkę.

Tak. A drugą opcją było właśnie czekanie i utrzymywanie tego samego rozbiegu, żeby wszyscy oddawali próby z tej samej belki. Wybraliśmy to drugie. Druga seria toczyła się w stabilnych i dość porównywalnych warunkach. Jury czuło, że to będzie krótkie czekanie, a wiatr lada chwila stanie się taki, jak wcześniej. Tak się zazwyczaj dzieje, a my zazwyczaj w ten sposób zachowujemy się w podobnych sytuacjach. To była sytuacja, która zdarza się co czwarte, piąte zawody. Tyle że z reguły czeka się krócej. Tu musieliśmy czekać długo, w dodatku chodziło o ostatniego, w teorii najlepszego skoczka, w tak ważnym momencie.

Oczywiście rozumiem, że Stefan został wyrwany z pewnej rutyny, standardowych procedur. Wiem, że jeżeli skoczek stoi tam, czeka, marznie, w dodatku bijąc się o wielką stawkę, to nawet wielki, doświadczony mistrz może utracić kontrolę. I tak się właśnie stało. Kraft wciąż miał nieco lepsze warunki niż jego poprzednicy, ale coś musiało stać się w jego głowie, że nie był w stanie zaprezentować się tak, jak oczekiwał. I doszło do niespodzianki. Takie sytuacje to część sportu. Musimy zaakceptować, że one będą czasami mieć miejsce i to na pewno nie jest ostatnia tego typu kontrowersja.

Kraft i jego uśmiech przez łzy po konkursie w Bischofshofen 

Wiele osób nie rozumie, dlaczego tak często zmieniacie belki startowe podczas zawodów. Nie ukrywam, że jestem w tej grupie. Kontrowersje pojawiły się również po ostatnich zawodach w Zakopanem. 

Szczerze? Też nie lubię zmiany belek. Wszyscy członkowie jury wiedzą, że powinniśmy starać się odbywać zawody w całości z tej samej belki. Ale jednocześnie jesteśmy świadomi, że wiatr niemal nigdy nie jest jednakowy. Sytuacja się zmienia, czasami szybko. Bywa, że myślę sobie: „Jak dobrze, że mamy tę opcję zmiany długości rozbiegu”. Są przecież zawody, podczas których wiatr jest tak niestabilny, że jedyną opcją na doprowadzenie ich do końca jest właśnie zmiana belki.

Po której ludzie są zagubieni, bo skoki stają się mniej przejrzyste. A sport powinien chyba jednak dążyć do prostoty.

Wiem, że w pewnym sensie to nie jest fajne. Jury nie podejmuje tej decyzji z radością. Mam świadomość, że zmiana rozbiegu nie jest fajna dla widza. Ale, powtórzę jeszcze raz, czasami to jedyna opcja, żeby było bezpiecznie. Nie możemy doprowadzić do sytuacji, w której byłoby określone prawdopodobieństwo, że zawodnik wyląduje tam, gdzie nie da się już ustać. Dlatego jest to narzędzie, które uważam za bardzo ważne dla dzisiejszych skoków narciarskich.

Chyba obaj się zgodzimy, że co do samej zasady system przeliczników za wiatr jest czymś potrzebnym i dobrym dla skoków. Ale coraz częściej mówi się o tym, że nie działa w odpowiednim momencie albo – że na skoczni przydałoby się więcej czujników. Planujecie dokonać w nim mniejszych lub większych zmian?

Z tym momentem działania nie do końca się zgadzam. Pewien problem polega na tym, że urządzenia mierzące siłę wiatru znajdują się po obu stronach skoczni i tak naprawdę nie wiemy, co dzieje się na środku. Zastanawiamy się, co z tym zrobić. Powinniśmy sprawić, by dało się zainstalować pewne czujniki wiatru w kombinezonach skoczków albo na ich kaskach. Dwa lata temu chcieliśmy w to mocniej pójść, ale firma, z którą działaliśmy, nie była gotowa. Jeżeli chodzi o zwiększenie liczby czujników, wykonaliśmy tutaj już ważne kroki. Przez cały czas rozmawiamy z trenerami na temat wiatru i odczuwania go w powietrzu. Nasza ekspercka grupa naukowa bada, co jeszcze możemy zrobić w tym kierunku. Musimy jednak mieć świadomość, że skoki odbywają się na zewnątrz, na świeżym powietrzu i wszystkiego z idealną dokładnością nie wyliczymy. Gdyby rozgrywano je w środku, w laboratoryjnych warunkach, byłoby dużo łatwiej.

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że chciałby, by skoki były jak tenis. Jakiś czas temu mój kolega-dziennikarz, Michał Chmielewski, zaproponował w tekście na stronie TVP Sport rozwiązanie obecne właśnie w tej dyscyplinie sportu. Chodzi o to, żeby wyniki z Pucharu Świata, ale też Pucharu Kontynentalnego oraz FIS Cupu, czyli imprez mniejszych rangą, liczyły się do jednego i tego samego rankingu. Żeby nie było osobnych. To nie byłoby dobre? Nie sprawiłoby, że podniósłby się prestiż tych mniej medialnych zawodów, które obecnie mało kogo interesują poza skoczkami i ich rodzinami?

To jest bardzo ciekawa idea, o której zresztą dyskutujemy mniej więcej od dwóch lat. Jak dotąd nie udało nam się znaleźć systemu, dzięki któremu można byłoby połączyć zawody na trzech różnych szczeblach. Rozmawiamy jednak o tym, choć chcę też powiedzieć, że nie przewidujemy dużych, tego typu zmian przed igrzyskami olimpijskimi w 2026 roku.

Dlaczego?

Ponieważ mamy ściśle określone zasady kwalifikacji na tę imprezę i tego typu ranking od razu, teraz, byłby czymś nierealistycznym. Ale mam nadzieję, że uda nam się wprowadzić coś w tym stylu po igrzyskach. To wymaga wymyślenia systemu z właściwą kombinacją punktów.

Nie ma pan wrażenia, że kwalifikacje w obecnej formule po prostu nie mają sensu? Są nudne, odpada tylko kilku najgorszych. Jakiś czas temu pisałem tekst o przelicznikach za wiatr, ale też innych możliwych zmianach w skokach narciarskich. Jeden z moich rozmówców zaproponował, żeby w kwalifikacjach startowało 50 zawodników, do pierwszej serii dostawało się 40 skoczków, a do drugiej – 20. Tego typu idee są często tłumaczone tym, że żyjemy w świecie, w którym ludzie są przebodźcowani i nie mają tyle czasu co kiedyś na śledzenie rywalizacji.

Tutaj muszę odpowiedzieć tak samo – do najbliższych igrzysk nie ma szans, by tego typu rzeczy zmienić. Ale prywatnie jestem zdania, że skoki powinny mieć zmodernizowany format zawodów. Przed naszym spotkaniem siedziałem tutaj z człowiekiem zajmującym się współpracą z mediami. Rozmawialiśmy o moich pomysłach na przyszłość: obejmowały nowy koncept kwalifikacji oraz weekendowych zawodów. Pomysł, o którym pan powiedział, generalnie mi się podoba. Z chęcią przyjmę każdego i porozmawiam z każdym, kto będzie chciał przekazać nowe pomysły. Skoki wymagają tego typu korekt, mimo że wciąż są bardzo atrakcyjne i według mnie są obecnie najsilniejszą z zimowych dyscyplin.

W jakich aspektach najsilniejszą?

Stacje telewizyjne mogą nam ufać. Nie dochodzi do odwoływania całych zawodów. Jako dyscyplina generujemy wielkie emocje. Ostatni Turniej Czterech Skoczni moim zdaniem był najlepszym od pięciu lat, od kiedy szefuję skokom narciarskim. Mam wrażenie, że każdymi zawodami opowiadamy jakąś historię.

Ale oczywiście – pokolenie, zwłaszcza to młode, się zmienia. Świat jest coraz szybszy i dlatego nie możemy na siłę utrzymywać starego formatu tylko dlatego, że przez lata działał. Zdaję sobie sprawę, że już teraz trzeba pracować nad przyszłym formatem skoków, choć nie możemy też zapominać, że tę dyscyplinę ciągle śledzą tradycyjni kibice, którzy prawdopodobnie będą kompletnie przeciwko nowym ideom. To jedno z moich większych wyzwań – brać to wszystko pod uwagę i działać.

Sandro Pertile 

W tej dyscyplinie tak jest, że gdy coś zmieniasz, ludzie nie są gotowi i pierwszą reakcją zazwyczaj jest krytyka. Podam panu przykład. Jedną ze zmian, wprowadzonych przez nas, na pewno dobrą, było wydłużenie żółtego światła (świeci się przed zielonym, kiedy można puścić skoczka – przyp. red.) z 45 sekund do 60. Wynikało to z tego, że we wcześniejszym sezonie zobaczyliśmy, że czasami warunki poprawiają się właśnie tuż po 45 sekundach i, gdyby tak poczekać kilka sekund dłużej, można by zapalać zielone światło. Wcześniej wracaliśmy szybciej do światła czerwonego, traciliśmy czas. To była naturalna decyzja. Wyliczyliśmy, że w niektórych zawodach dzięki tej zmianie oszczędzaliśmy od pięciu do ośmiu minut. A wie pan, jak zareagowali skoczkowie?

Jak?

W pierwszym sezonie byli totalnie przeciwko.

Dlaczego?

Mówili, że nie są w stanie siedzieć na belce przez minutę. Gdy wprowadziliśmy tę zmianę, szkoleniowcy podczas treningów kazali im siedzieć na belce nawet dwie minuty. Dziś nikt już na to nie narzeka. Zmierzam do tego, że jeśli jakaś zmiana jest dobra, ludzie po pewnym czasie się do niej adaptują. To mechanizm, z którym często stykam się w pracy. Staram się być innowacyjny, a niektórzy ludzie uważają mnie za szaleńca. Ale np. po dwóch latach ten pomysł staje się już właściwą ideą, bo widać, że działa tak, jak w zamierzeniu miał działać.

Nie za wiele osób wie, że w dzieciństwie pan też był skoczkiem narciarskim.

To prawda. Zaczęło się od mojego taty, który skakał w latach 50. Robił to do 1955 roku. Wszystko zakończył poważny upadek, który wykluczył go ze startu w igrzyskach olimpijskich. Później został trenerem, pracował z reprezentacją Włoch. Związał ze skokami narciarskimi całe swoje życie. Mogę więc powiedzieć, że mam ten sport we krwi.

Zaczynałem jako sześciolatek. 10 lat później oddawałem swoje pierwsze skoki na obiekcie K-90 w Tarvisio, niedaleko granicy ze Słowenią i Planicy. Pamiętam pierwszą próbę – na 70 m, to była wtedy moja życiówka. W drugiej miałem ciężki wypadek – uderzyłem o zeskok i leciałem po nim około 70 metrów. Zatrzymałem się na końcu, na szczęście nic fizycznie mi się nie stało. Ale psychicznie? W głowie pojawił się strach, a uważam, że duży lęk to najgorsze uczucie, jakie może mieć skoczek. Dokończyłem co prawda sezon, ale zrozumiałem, że nic wielkiego już nie osiągnę. Dałem więc sobie spokój ze skakaniem.

Jako młody człowiek pracował pan w banku.

To był 1991 rok, miałem 21 lat i byłem świeżo po służbie wojskowej. Oficjalnie pracowałem w banku 15 lat, do 2006 roku, ale tak naprawdę zakończyłem tę działalność trzy lata wcześniej, gdy w wieku 33 lat dostałem szansę pojechania do Turynu i pracy przy organizacji konkursów skoków na igrzyskach olimpijskich w 2006 roku. Gdy teraz patrzę na tamten okres, dochodzę do wniosku, że dziś przydają mi się umiejętności administracyjne, wyniesione z banku. Wykształciłem się na księgowego, dlatego planowanie budżetu jest obecnie na pewno jedną z moich silniejszych stron.

Czego nauczyła pana wieloletnia praca organizacyjna przy największych imprezach – igrzyskach w Turynie czy mistrzostwach świata w Predazzo w 2003 roku?

Zrozumiałem już wtedy, jak dużym wysiłkiem komitetu organizacyjnego oraz wielu wolontariuszy jest właściwe zorganizowanie takich zawodów. Dziś, gdy jestem dyrektorem Pucharu Świata, mam świadomość, że gdy podejmuję jakąś decyzję, muszę patrzeć na jej wpływ na wszystkie strony, które są zaangażowane w zawody, a nie np. tylko na jedną czy dwie z nich. Muszę znać szerszy kontekst i nie upraszczać rzeczywistości.

Kiedy pierwszy raz usłyszał pan, że może zastąpić Waltera Hofera w roli dyrektora Pucharu Świata?

To było w Courchevel, podczas Letniego Grand Prix latem 2018 roku.

Czyli dwa lata przed rzeczywistym objęciem funkcji. Dość wcześnie.

Walter mi wtedy powiedział: „Sandro, rozmawiałem wczoraj z ważnymi ludźmi i doszliśmy do wniosku, że jesteś najlepszym kandydatem na mojego następcę”. Do wiosny 2019 roku nie wydarzyło się nic w tej sprawie. Dopiero później sprawy dość szybko ruszyły do przodu.

Miał pan wątpliwości, czy się tego podjąć?

Raczej nie. Miałem świadomość swojego doświadczenia, które mogło sprawić, że poważnie brano mnie pod uwagę, ale nie wierzyłem do końca w to, że mogę być najlepszym kandydatem. Wiedziałem, że Walter i jego koledzy rozważają cztery, może pięć nazwisk. Na końcu wybrali akurat mnie. Chcę wyraźnie zaznaczyć, że Walter Hofer wykonał fantastyczną pracę dla skoków narciarskich. Jesteśmy mu za to, jako cała społeczność, bardzo wdzięczni. Ja w zasadzie otrzymałem od niego prezent, a teraz pracuję na to, by mój następca dostał ode mnie sport w jeszcze lepszej kondycji, niż ten, jaki przekazał mi Hofer.

Wierzy pan, że tak będzie?

Tak. Każdego dnia ciężko pracuję, żeby zwiększyć wartość skoków i przenieść je na wyższy poziom.

Co pan pomyślał, gdy w kwietniu ubiegłego roku Ryoyu Kobayashi skoczył na Islandii 291 metrów?

Byłem totalnie zaskoczony. Szczerze mówiąc, nic nie wiedziałem o tym projekcie Red Bulla. Dopiero rankiem tamtego dnia dostałem wiadomość, że Ryoyu oddał tam jakiś skok, a później całą historię przekazano ludziom. Niektórym moim współpracownikom bardzo się to nie spodobało.

A panu?

Zacząłem zastanawiać się, co to doświadczenie da skokom narciarskim. Analizowałem liczby i dotarło do mnie, że dzięki wyczynowi Ryoyu jakieś 60 procent widzów stanowili ludzie, którzy nigdy wcześniej nie widzieli skoku narciarskiego. Wideo wyprodukowane przez Red Bulla dotarło do ponad 40 milionów osób. Pokazywano je w Azji, w Indiach, gdzie skoki, może tylko z wyjątkiem igrzysk, praktycznie nie istnieją. Red Bull za cały ten projekt zapłacił olbrzymie pieniądze. Oni oczywiście też na tym nieźle zarobili, jako drugi skorzystał na tym Kobayashi, ale na trzecim miejscu – całe skoki narciarskie. To była naprawdę bardzo dobra promocja dyscypliny.

Ryoyu Kobayashi w powietrzu 

Podczas spotkania z dziennikarzami przed konkursem w Bischofshofen pokazał pan projekt mobilnej skoczni K-150, którą można by postawić w różnych miejscach na świecie. Gdzie pan najbardziej by chciał, by stanęła? Na Maracanie?

Projekt, który pokazałem, nie stanie na Maracanie, bo taka skocznia nie jest możliwa do wybudowania na stadionie. Potrzebujemy dłuższego i bardziej prostego terenu. Dlatego doszliśmy do wniosku, że być może jedną z najlepszych opcji byłoby wykorzystanie któregoś z torów Formuły 1. W takich miejscach są długie proste, zakończone zakrętem, obok którego zazwyczaj znajduje się spora trybuna.

Wielką zaletą mobilnej skoczni jest fakt, że gdy już powstanie, skoki narciarskie nie będą mieć żadnych granic. Będzie można na niej skakać bez śniegu. Będzie mogła zostać umiejscowiona niemal wszędzie na świecie – np. w Ameryce Południowej czy Azji. Chcemy, żeby świat zobaczył piękno skoków narciarskich i marzenia człowieka o lataniu.

Powiedział pan, że ten projekt wymaga 10 lat, ale Paul Stockl, prywatnie tata Alexandra – byłego trenera Norwegów, dziś działającego przy polskiej kadrze – powiedział w serwisie PS Onet, że to jest do zrobienia w sześć czy siedem lat.

Paul to geniusz i zarazem człowiek, który kreśli projekty mobilnej skoczni. Ma duże doświadczenie, które chcę wykorzystać. On mówi o krótszym czasie, ok, ale jeżeli miałbym pewność, że wybudujemy skocznię w 10 lat, od razu podpisałbym taki kontrakt. To po prostu świetny pomysł dla skoków narciarskich.

Na takiej skoczni odbywałyby się tylko zawody pokazowe czy również konkursy Pucharu Świata?

Potrzebujemy jeszcze w tej kwestii burzy mózgów, ale jeżeli pan pyta o moje zdanie – nie chcę wyznaczać żadnych granic. Ten projekt to moje wielkie marzenie. Już kilka lat temu doszedłem do wniosku, że skoki narciarskie nie powinny zamykać się w ramach zimowego sportu. Uważam, że ta dyscyplina to przede wszystkim ekstremalna rozrywka. Powinniśmy sprawić, by ludzie byli zaskoczeni i podekscytowani widokiem lecącego człowieka. Na świecie jest tylko kilka tysięcy osób, które mogą przelecieć na nartach 100 metrów i sporo więcej. To są superbohaterowie, naprawdę. I powinniśmy bardziej pokazywać ich całemu światu.

Rozmawiacie z Red Bullem na temat finansowania tego projektu?

Byliśmy z Paulem w ich głównej siedzibie. Powiedzieli nam konkretnie: „To zbyt duża inwestycja, nawet dla nas”. W tej chwili szukamy inwestora, który mógłby nas wesprzeć w studium wykonalności, ponieważ musimy zrozumieć, ile to wszystko by kosztowało. Na razie szacujemy, że między 50 a 100 milionów dolarów. Może będzie to mniej? A może dwa razy więcej? Potrzebujemy w tej chwili poważnych analiz.

Ale jest jeszcze jeden projekt, o którym nie wspomniałem w Bischofshofen. To stworzenie pierwszej w pełni krytej, dużej skoczni narciarskiej. Mam nadzieję, że uda się to zrobić i stanie się to najprawdopodobniej w którym z krajów arabskich. Może w Omanie? Arabii Saudyjskiej? A może w Zjednoczonych Emiratach Arabskich? Takie miejsce byłoby wielką atrakcją turystyczną, a do tego skoczkowie mogliby tam ćwiczyć latem, na śniegu. Gdyby drużyny np. zapraszały widzów na swoje zajęcia, mogłyby też trochę na tym zarobić, poza tym to sprzyjałoby promocji skoków narciarskich.

Przed nami pierwsze loty narciarskie w tym sezonie. W weekend rywalizacja odbędzie się w Oberstdorfie. Ale wybiegnijmy bardziej w przyszłość. Mamy 2025 rok. Jakie mogą być najdłuższe odległości osiągane w Pucharze Świata w 2030 roku? Pytam, bo wiem, że chce pan, by nieco powiększyć niektóre skocznie mamucie.

Myślę, że za pięć lat zawodnicy będą osiągać nawet 270 metrów.

Gdzie?

W Planicy albo Vikersund. W Obertsforfie raczej nie. Chcemy rozwijać również loty narciarskie kobiet, dlatego ważne jest, żeby niektóre obiekty mamucie nie stawały się większe. Ale mam nadzieję, że skocznia Copper Peak w amerykańskim Ironwood przejdzie odpowiednią renowację. Wiem, że trwają rozmowy w Harrachovie. Potrzebujemy wielkich obiektów, żeby w lotach narciarskich pojawił się progres.

Wyczynu Kobayashiego w ciągu kilku lat raczej nie będziemy w stanie przebić. Z prostej przyczyny – mamy swoje ograniczenia. Potrzebujemy konkretnej daty i godziny rozpoczęcia zawodów. Na Islandii wyglądało to zupełnie inaczej. Mogli czekać, czekać i czekać na najlepsze warunki. Skok odbył się ostatniego dnia o 6.00 rano. W Pucharze Świata to nie do wyobrażenia.

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA:

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Komentarze

13 komentarzy

Loading...