Nie dana mu była kariera ani w futbolu amerykańskim, ani kulturystyce. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wydawało się zresztą, że… nie jest mu pisana żadna kariera. John Cena spał w samochodzie i szukał pomysłu na siebie. W końcu znalazł – został wrestlerem. Rok 2025 zakończy jednak jego wielką karierę w WWE. Bo ostatecznie okazało się, że Hollywood też wcale nie jest mu straszne.
Cena to jedna z tych postaci, która dawno wykroczyła poza środowisko skryptowanych walk zapaśniczych. Ba, śmiało można nazwać go jedną z największych postaci współczesnej popkultury w Stanach Zjednoczonych. Pojawił się w końcu (nago) na ostatniej oscarowej gali. Pisał robiące furorę książki dla dzieci. Uchodził za kurę znoszące złote jajka dla amerykańskich marek (ostatnio zaczął reklamować między innymi McDonald’s).
Była jednak jedna przestrzeń, w której Cena odnajdywał się co najwyżej średnio. A według siebie – fatalnie. A chodzi tu o świat filmu. Jeszcze kilkanaście lat temu rozpoznawalna twarz nie przekładała się w jego przypadku na masową sprzedaż biletów.
I tu jednak Cenie udało się odwrócić kartę. Dziś John jest już gwiazdą Hollywood. To zapewne jeden z głównych powodów, dla których 47-latek uznał, że wreszcie może na stałe powiedzieć “do widzenia”. Cały rok 2025 to będzie bowiem… jedno wiele pożegnanie Ceny ze światem wrestlingu. 16-krotny mistrz największej federacji na świecie zamierza wziąć udział w ponad trzydziestu eventach związanych z marką WWE.
Niedoszły futbolista, świetny wrestler i największa gwiazda świata. Jak The Rock stał się wielki
Jak jednak doszło do tej transformacji – z gwiazdy wrestlingu do całkiem dobrego i wybitnie kasowego aktora?
Pizza, samochód i siłownia
Cena nie miał tego luksusu co Randy Orton czy Dwayne Johnson. Nie pochodził z rodziny wrestlerów. Nie mógł podeprzeć się ojcem, który wcześniej sam wchodził w role i rzucał ciałami rywali (i swoim) po ringu. Jego jedyne jakkolwiek wyczynowe podłoże dotyczyło dziadka, Tony’ego Lupiena, który w latach czterdziestych reprezentował barwy Boston Red Sox czy Philadelphii Phillies w profesjonalnej lidze baseballa.
Już w latach młodości John mocno wkręcił się jednak w wrestling. Wszystko za sprawą Ceny Seniora, który sam był wielkim fanem tego rodzaju rozrywki (w późniejszych lata został nawet komentatorem sportowym, pod pseudonimem “Johnny Fabulous”). A że miał aż pięciu synów, to w ich domu nie tylko miały miejsce wspólne seanse, ale i próby odtworzenia tego, co wcześniej obejrzało się w TV. Głowa rodziny posunęła się nawet do umieszczenia w piwnicy… ringu, na którym młodzi mogli wyładowywać swoją energię, bawiąc się w wrestlerów.
To jednak nie sprawiło, że John Cena Junior zaczął stopniowo dążyć do zostania drugim Hulkiem Hoganem. Wrestling zwyczajnie traktował jako hobby. Jego drugą (wówczas zresztą większą) miłością była kulturystyka. Trenować na siłowni zaczął już w wieku dwunastu lat – motywowany poniekąd tym, żeby walczyć o swoje na szkolnych korytarzach. Finalnie jak każdy postawny młody Amerykanin zaczął grać też w futbol amerykański.
Ten sport ciągnął się za nim też w czasach studenckich. Uczęszczając do Springfield College był jednym z czołowych zawodników swojej futbolowej drużyny. Ale mimo tego zachowywał trzeźwe myślenie – rozumiał, że kariery w NFL nie zrobi. – Byłem bardzo pokorny. Wiedziałem, że mój ostatni mecz w college’u będzie ostatnim w moim życiu. Pogodziłem się z tym, że ten rozdział zostanie zamknięty. I że będzie trzeba spoglądać dalej w życie.
Gdzie zatem zakotwiczył po okresie akademickim? Przeniósł się do Kalifornii. Pracował w różnych zawodach, regularnie odwiedzając przy tym słynną siłownię – Gold’s Gym – która kiedyś stanowiła mekkę kulturystyki i ulubione miejsce Arnolda Schwarzeneggera. John po cichu liczył, że uda mu się pójść jego śladami.
Rzeczywistość nie była jednak kolorowa. Cena ledwo wiązał koniec z końcem. Dobrze obrazuje to szczególnie jedna historia – pewnego dnia trafił na ofertę w pizzerii, która oferowała darmowy posiłek w przypadku zjedzenia całego, największego w menu placka. A że John był w stanie “przejeść” wszystko, to regularnie stołował się tam za friko.
W międzyczasie jednak mieszkał w samochodzie, poobijanym Lincolnie Continental z 1991 roku. I raz po raz spotykał się z odrzuceniem. Okazało się, że jego dyplom “fizjologii oraz kinezjologii” znaczy w Kalifornii tyle co nic. Nie przebił się w branży w fitness. Nie udało mu się też zostać policjantem. Mimo kolejnych niepowodzeń był jednak zawzięty. Za wszelką cenę nie chciał wracać do rodzinnego domu.
Wreszcie uratował go wrestling.
Rap, prank i hałas
Treningi zapaśnicze Cena rozpoczął w 1999 roku. Załapał się wówczas do kalifornijskiej federacji Ultimate Pro Wrestling – stanowiącej niejako ubogiego kuzyna WWE. Po kilkunastu miesiącach zmagań pod pseudoninem “The Prototype” został dostrzeżony przez giganta sterowanego przez Vince McMahone’a. Podpisał kontrakt na bazie którego przeniesiono go do Ohio Valley Wrestling, gdzie dalej kontynuował swoje treningi, czekając na szansę pokazania się szerokiej publiczności.
Ta nadeszła w 2002 roku. W trakcie transmitowanego na żywo wydarzenia spod szyldu WWE Cena niespodziewanie pojawił się w ringu, odpowiadając na challenge słynnego Kurta Angle’a, który zamierzał spuścić komuś manto. John usłyszał “kim ty do diabła jesteś?”, a chwilę później w odpowiedzi spoliczkował doświadczonego wrestlera. To rozpoczęło walkę, którą przegrał, ale dostał w niej dużo okazji na pokazanie swoich możliwości i je wykorzystał. W ten oto sposób przyszła megagwiazda WWE przedstawiła się kibicom.
Osoby decyzyjne w amerykańskiej organizacji początkowo wcale nie widziały w nim jednak specjalnego potencjału. Z grona czterech nowych talentów w WWE – licząc jeszcze Randy’ego Ortona, Brocka Lesnara i Dave’a Batistę – to Cena miał uchodzić za ten najmniej atrakcyjny dla Vince’a McMahona. Jak zresztą wspominał sam zainteresowany: już w 2002 roku czuł, że jest na krawędzi bycia zwolnionym. Brakowało mu jakiekolwiek “niszy”. Charakterystycznych cech, na których mógłby oprzeć swoją postać. Rzeczy, które budziłyby zainteresowania i przyciągały do niego publiczność.
Wówczas Johna uratowała jednak Stephanie McMahon, córka Vince’a. Usłyszała bowiem, jak Cena “freestyluje” poza kamerami. I poleciła, żeby to właśnie rapowanie – krótkie rymy i szybkie riposty – były częścią przedstawienia, jakie serwowałby Cena w ringu. To okazało się strzałem w dziesiątkę. John został wrzucony w hiphopowe szaty i reszta, jak to się mówi, była już historią.
Cena błyskawicznie wspinał się po drabince świata WWE. Po paru latach zmienił też “stylówkę” z rapera na żołnierza-patriotę, paradującego bez koszulki i w dżinsowych szortach. W międzyczasie jego notowania podbił rapowy album “You Can’t See Me” (wydany w maju 2005 roku), słynny telefoniczny prank, który zebrał olbrzymie wyświetlenia na Youtube, a także żart dotyczący tego, że Ceny tak naprawdę nie widać (jak w tytule jego muzycznego dzieła – You Can’t See Me).
Wiele działo się też oczywiście w samym ringu. Pojedynki, jakie toczył Cena z The Rockiem stały się jednymi z najbardziej kultowych w historii wrestlingu. Cena stał się twarzą federacji i regularnie zdobywał kolejne pasy, a także pokonywał inne największe gwiazdy. W WWE z czasem wygrał wszystko. Duży wpływ miało na to to, że John doskonale rozumiał, jaka wygląda droga do sukcesu w wrestlingu. Przede wszystkim – starał się przemówić do publiczności. Bo to ich reakcja wpływała na to, jakie miał później notowania w federacji.
– Nieważne, czy ktoś w biurze czy jedna z osób decyzyjnych cię lubi, czy nie lubi. Nikt nie może dyskutować z hałasem [to nie do końca prawda, Vince McMahon dość często działał w kontrze do tej reguły – przyp. red.]. Miałem szczęście współpracować z weteranami, którzy rozumieli hałas i wiedzieli, jak go intepretować – wspominał Cena. Przez lata analizował reakcje widowni, napisy na plakatach, starał się nawiązywać więź z fanami. Wszystko po to, żeby ci we właściwym momencie przerywali jedzenie popcornu, sączenie coli i zapewniali mu “hałas”.
Jak się okazało: podobną etykę pracy oraz pieczołowite przywiązanie uwagi do detali Cena przyniósł też na inne płaszczyzny.
Od klapy do gwiazdy
Cena nigdy nie myślał, że pójdzie drogą Schwarzeneggera czy The Rocka i zostanie gwiazdą kina akcji. Ale taka właśnie możliwość otworzyła się przed nim w 2006 roku. Sęk jednak w tym, że nie podchodził do niej zbyt entuzjastycznie.
– Zacząłem robić filmy z czysto biznesowych pobudek. Początkowo na moim miejscu miał być Steve Austin, ale odszedł z WWE. Vince powiedział mi, że potrzebuje, abym poleciał do Australi. Wytłumaczył, że poprzez inwestycję w “WWE Studios” będziemy mogli przyciągać większą publiczność na nasze wydarzenia i zyskiwać światowy rozgłos. Pomyślałem: to ma sens. Zróbmy to, żebym mógł wrócić na ring. To było złe podejście, wskutek którego powstały same złe filmy – wspominał John.
Faktycznie, debiut Ceny na wielkim ekranie – “W cywilu” – nie okazał się kinowym hitem. Podobnie jak kolejne produkcje, których Amerykanin był twarzą. Czyli “12 rund” oraz “Zostać legendą”. Trudno było powiedzieć, że wszystko rozbijało się o umiejętności aktorskie – skoro te nie były też mocną stroną Arnolda oraz “The Rocka” – ale faktom nie dało się zaprzeczać. Filmy Ceny po prostu nie robiły swego. Nie wyprzedawały biletów, nie były oglądane w każdym zakątku świata.
W pewnym momencie w Cenie odkryto jednak talent komediowy. Okazało się, że role, w których ma być bardziej zabawny, niż groźny, wychodzą mu zdecydowanie lepiej. John zatem dalej pojawiał się w kinach, choć jako aktor dalszego planu. – Tak naprawdę do momentu “Freda” film z 2010 roku] nie byłem w stanie siebie parodiować. Wtedy zaczęło mi to jednak wychodzić. Miałem epizod w “Fredzie”. Potem epizod w “Trainwreck”. I w paru innych produkcjach. Zacząłem po prostu czerpać z aktorstwa radość i nie oczekiwać niczego wielkiego. Patrzyłem na to jak na kreatywne, fajne zajęcie.
Po latach występów w komediach Cena trafił też do dwóch “superprodukcji”. Czyli “Szybkich i Wściekłych” oraz “Legionu Samobójców: Suicide Squad”. A w 2022 roku przyszła pora na “złoty strzał”. Serial “Peacemaker”, w którym Cena zagrał tytułową rolę, nie tylko zebrał świetne recenzje, ale stał się jedną z najchętniej oglądanych produkcji telewizyjnych w tamtym okresie. Gwiazda WWE idealnie odnalazła się w nieco prześmiewczej postaci “superbohatera, który jest oddany idei niesienia pokoju na świecie do tego stopnia, że jest gotów zabić każdego.”
– W teorii możesz uczyć komedii, ale to tylko teoria – zachwalał swego czasu Cenę reżyser Kay Cannon. – John po prostu to w sobie ma. Nie chcę porównywać go do Toma Hanksa, bo są kompletnie inni, ale jedno ich łączy: ludzie po prostu uwielbiają ich oglądać.
Co należało podkreślić: John Cena nic nie miał z tego, że… jest Johnem Ceną. Choć oczywiście sława dawała mu wiele możliwości, to w jego przypadku stanowiła też utrudnienie na drodze do zyskania miana szanowanego aktora. To wypowiedź Dave’a Meltzera, legendy dziennikarskiego środowiska w świecie wrestlingu: – Nieważne, jak wielką gwiazdą wrestlingu jesteś – twoja sława nie będzie naturalnie przekładać się na kino. Jest wręcz przeciwnie. Wszyscy uważają, że nie masz talentu i musisz to przezwyciężyć. Hulkowi Hoganowi się w Hollywood nie udało. Steve’owi Austinowi również. A obaj byli przecież olbrzymimi gwiazdami.
Cena tymczasem nie tylko odnalazł w sobie smykałkę do komedii, ale bardzo pracował nad tym, żeby mieć jak najwięcej “atutów” do sprzedania w świecie rozrywki. Nauczył się grać na pianinie. Rozmawiać w języku mandaryńskim (co uczyniło go olbrzymią sensacją w Chinach). Grać w szachy, rapować. Jak wspomnieliśmy: zaczął nawet pisać książki dla dzieci. Wszechstronność stała się jego drugim imieniem.
W 2025 roku nikt w Hollywood już nie ma wątpliwości, że John Cena nie jest ciekawostką, ale gościem, którego warto zatrudniać i promować. I osobą, która w zamian zapewni producentom setki milionów dolarów. Nic więc zatem dziwnego, że w wieku 47 lat pochodzący z Massachusetts człowiek renesansu dorósł do bardzo ważnej decyzji.
The Last Dance
Kariera w wrestlingu można trwać i trwać. Udowodnił to choćby Ric Flair, którego przygody w ringu rozciągnęły się na okres sześciu dekad. Oczywiście – przetrwać na samym szczycie jest trudniej, bo publika potrzebuje nowych twarzy, nowych doznań, ale epizodyczne występy to już coś innego. W teorii zatem Cena nie musiałby na dobre rozstawać się z WWE.
Jak jednak podkreślał – łącznie pracy aktorskiej i wrestlingu wcale nie jest tak proste. I to nie tylko ze względu na kwestię napiętego terminarza. – Nie za bardzo możesz w jednym czasie działać w obu miejscach, bo istnieją różne zapisy w kontraktach, ubezpieczenia. Łączenie tych rzeczy jest bardzo samolubne, bo mógłbym wyrzucić wiele osób z branży filmowej, jeśli stałoby mi się coś poważnego.
Kolejną sprawą jest wiek. Cena niechybnie zbliża się do pięćdziesiątki. Wiele legend WWE wycofało się z występów na ringu już znacznie wcześniej. A z czasem utrzymanie odpowiedniej kondycji fizycznej oraz muskulatury również staje się coraz trudniejsze. Nawet w przypadku Ceny, który karierze poświęcił wszystko, nie decydując się na posiadanie dzieci (a w pewnym momencie będąc też przeciwnikiem zawierania małżeństwa).
W lipcu 2024 roku legenda WWE oficjalnie przedstawiła swoją decyzję o zakończeniu kariery. Miało to miejsce w trakcie eventu “Money in the Bank” w Kanadzie. Cena powiedział kilka zaskakujących słów do mikrofonu i spowodował niemały szok na widowni, która po chwili konsternacji zaczęła skandować “Thank you, Cena”. Wrestler już wówczas podkreślił, że nie ma mowy o cichym pożegnaniu. – Hej, dam wam sześć miesięcy. To wasze ostrzeżenie. A potem w styczniu wyruszymy w trasę, która potrwa do grudnia, kiedy to wszystko się zakończy – opowiadał Cena.
Wybił już styczeń, a 47-latek ma za sobą pierwszy epizod w ringu, w trakcie jednej z tygodniówek WWE – RAW w Indianapolis. John nie wdał się jeszcze w żadną potyczkę – jedynie zapowiedział, co czeka jego kibiców w trakcie nadchodzących dwunastu miesięcy. A jakie zresztą są ich oczekiwania? Przede wszystkim pragną, żeby wrestler – który w ciągu ostatnich lat oddawał pole młodszym zawodnikom – sięgnął po swój siedemnasty mistrzowski pas WWE, bijąc tym samym rekord kultowego (i zdecydowanie mniej lubianego) Rica Flaira. – Jeśli chodzi o siedemnasty pas… to się nigdy nie wydarzy – stwierdził w Indianapolis Cena, po czym spotkał się z odgłosem zawodu ze strony publiki.
– Czekajcie, czekajcie. Wiem, że to jest WWE i nie powinno się nigdy mówić nigdy. Stąd powiem inaczej: musiałby się zdarzyć cud, żebym zdobył siedemnasty pas. Jest na to podobno szansa, jak na to, żebym wygrał Oscara. A sami wiecie, jak to u mnie wygląda – skorygował wrestler, po czym zdradził, że zamierza sięgnąć po triumf na corocznym “Royal Rumble”.
Zobaczymy, co wymyślą sobie scenarzyści. I w jakich odsłonach, w jakich walkach pojawi się Cena w okresie od stycznia do grudnia. Jedno jest pewne – w WWE znów będzie go pełno.
Kiedy jednak przyjdzie grudzień, a potem kurz opadnie, John Cena skupi się na swojej drugiej karierze. Zdjęcia do drugiego sezonu “Peacemakera” zostały już ukończone i jego premiera powinna przypaść już na rok 2025. A co będzie w kolejnych latach? Człowiek, którego “nie widać”, zrobi wszystko, żeby nawiązać do furory, jaką w amerykańskich kinach robił Dwyane Johnson.
Czytaj też:
- Lucha libre, czyli sportowe dziedzictwo Meksyku
- Mr. T: od wrestlingu do curlingu
- Wizjoner, skandalista i… przyjaciel Trumpa. Vince McMahon
Fot. Newspix.pl’