Reklama

“Mogę wygrać albo przegrać. Ale nie odpuszczę nigdy”. Nicolás Massú i dwa olimpijskie złota

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

11 stycznia 2025, 16:12 • 15 min czytania 1 komentarz

Nigdy nie był tenisistą wielkim. Bardzo dobrym – tak. Ale do wielkości trochę mu brakowało. Trudno stwierdzić czego. Nie można było odmówić mu umiejętności, nie dało się zarzucić braku zaangażowania. Nie dla niego były jednak zwycięstwa w największych turniejach. Swój wielki moment jednak przeżył. Na igrzyskach w Atenach, ponad dwadzieścia lat temu. Do teraz pamięta się to w jego ojczyźnie. Dziś jest trenerem Huberta Hurkacz, ale jakim zawodnikiem był Nicolás Massú?

“Mogę wygrać albo przegrać. Ale nie odpuszczę nigdy”. Nicolás Massú i dwa olimpijskie złota

Artykuł pierwotnie ukazał się na portalu Kierunektokio.pl – projekcie Weszło przed igrzyskami olimpijskimi w Tokio

***

Nicolás Massú. Biografia tenisisty

Koniec

Łzy. O tym najczęściej pisali dziennikarze. Nicolás Massú płakał. Płakał, bo musiał skończyć z tenisem. Wbrew swojej woli. Miał 33 lata, wierzył, że jeszcze stać go na sukcesy. Że organizm odpuści, kontuzje znikną i zdoła pograć na niezłym poziomie. Nie udało się. Na koniec konferencji prasowej zawiesił złote medale na szyi, przytulił matkę i pożegnał się ze wszystkimi.

Reklama

Nigdy nie był tenisistą ze światowego topu. W dorobku ma sześć tytułów singlowych i jeden deblowy. W turniejach wielkoszlemowych nie wyszedł poza czwartą rundę. Najlepiej grał na mączce, jak to Chilijczyk, na innych kortach radził sobie raczej średnio. A jednak został bohaterem całej swej ojczyzny. I zapisał się w historii tenisa.

Jeszcze nieco ponad rok przed pożegnalną konferencją prasową mówił, że wierzy w możliwość powrotu. Miał wtedy 32 lata. – Widziałem w telewizji, jak Tommy Haas wygrywa turniej w Halle i pokonuje Rogera Federera. Ten gość miał trzy operacje, przez dwa lata nie grał, stracił wszystkie rankingowe punkty. Ze swoją karierą mógłby siedzieć zadowolony w domu, ale chciał wrócić. To mnie motywuje. Sam mógłbym teraz podróżować po Europie, albo siedzieć z dziewczyną w Miami, ale mogę to też robić, gdy będę mieć 35 lat. Dziś z całych sił próbuję powrócić do gry. Chcę opuścić tenis przez frontowe drzwi, nie te z tyłu.

Nie udało się.

Choć nikt nie może mu zarzucić, że nie próbował. Doskwierał mu łokieć tenisisty, męczył się z mięśniami nóg, miał mnóstwo mniejszych urazów. Właściwie trudno było wtedy znaleźć miejsce na jego ciele, które nie byłoby w jakiś sposób pokiereszowane. W 2006 roku wygrał ostatni zawodowy turniej. W 2007 po raz ostatni był w finale. Potem nie był w stanie wygrywać ze swoim ciałem, a co dopiero z rywalami. Przez kontuzje spadał w rankingu. W końcu zmuszony był grać w turniejach rangi Challenger czy Futures. Ale nie rezygnował. Zawsze był znany jako wojownik, nie miał zamiaru kończyć inaczej.

Marzył o igrzyskach w Londynie, czwartych w swej karierze. To marzenie też pozostało niezrealizowane. Choć sprzyjali mu kibice. Chilijczycy, jak i inni fani z Ameryki Południowej, zawsze dopingują żywiołowo, jakby to oni sami grali na korcie. Tak też było przy okazji jego pożegnalnego meczu. To było zwykłe, towarzyskie spotkanie, honorujące karierę Massú. Brali w nim udział m.in. David Nalbandian, Rafa Nadal czy Novak Djoković.

Reklama

Nic nie jadłem tamtego dnia, byłem bardzo, bardzo nerwowy. Przygotowanie się na rywalizację, wejście na taki stadion to jedno. Nikt, kto odchodzi na emeryturę, nie wie jednak, co się stanie. Wielu mówiło mi, jak to jest, ale trzeba to przeżyć i się tym nacieszyć. W głowie miałem miliony myśli. Trudno było się skoncentrować. Wynik meczu nie był ważny. Spoglądałem na trybuny, widziałem podekscytowaną mamę, tatę, przyjaciół… Moja kariera się skończyła. Prawie zacząłem płakać – wspominał.

Wtedy jednak nie zapłakał. Płaczu nie powstrzymało za to Chile. Bo Massú był ostatnim z ich wielkich tenisistów. Była ich trójka: Marcelo Ríos, starszy, jedyny, który doszedł do pozycji lidera światowego rankingu, choć nigdy nie wygrał turnieju wielkoszlemowego. Karierę skończył szybko, już w 2004 roku. Nieco później przyszli Fernando González, finalista Australian Open, niegdyś piąty na świecie, i właśnie Massú. To oni stanowili o sile tamtejszego tenisa. González karierę skończył w 2011 roku. Nicolás, jego wielki przyjaciel, dwa lata później.

Każdy z nich jakoś odnalazł się po tenisie. Massú od razu dostał propozycję objęcia funkcji kapitana reprezentacji w Pucharze Davisa. Skorzystał. Poza tym zaczął opiekować się akademią, kształcić młode talenty. Sporo zawdzięcza mu choćby Cristian Garín, była “17” rankingu ATP.

Garínowi sporo jednak brakuje, by dorównać Massú, jeśli chodzi o status w ojczyźnie. Do dziś, gdy Nicolás przechadza się po rodzimych ulicach, zaczepiają go fani. Do dziś rozdaje autografy. Do dziś jest uwielbiany. A z czego to uwielbienie wynika?

Wojownik

Jak napisaliśmy: zawsze słynął z walki. Na korcie nigdy nie odpuszczał. Nawet jeśli był demolowany przez rywala, nie zniechęcał się. Krzyknął raz, drugi, trzeci czy nawet setny, jeśli poprzednie 99 razy nic nie dało. Nie rezygnował jednak. Kiedyś, zapytany, czy jego zdaniem mógł wyciągnąć ze swojej kariery więcej, odpowiedział:

Jako zawodnik zawsze dawałem z siebie sto procent. Taka jest moja osobowość. Dziś, gdy patrzę na swoją karierę widzę, że byłem numerem dziewięć na świecie. To najlepszy wynik, jaki mogłem osiągnąć. Nie patrzę wstecz, zastanawiając się, czemu coś zrobiłem, czy dlaczego nie dałem z siebie stu procent. Nie jestem taką osobą, bo zawsze dawałem z siebie wszystko. Robiłem, co mogłem. Skoro byłem dziewiąty, to znaczy, że nie mogłem być wyżej. Jasne, pewnie zmieniłbym kilka rzeczy, które zrobiłem, jak teraz o tym myślę, ale to przez to, że mam więcej doświadczenia.

Legendarny stał się finał turnieju w Buenos Aires. Jego pierwszy triumf w cyklu ATP. Grał z Argentyńczykiem Agustínem Callerim. Przegrał pierwszego seta, w drugim było już 1:5. W gemie 15:40, rywal miał więc dwie piłki meczowe. Nie wykorzystał ich, a Massú się napędził. Doprowadził do tie-breaka, wyrównał. A potem, już bez trudu, wygrał trzecią partię i cały turniej. – Myślę, że to moment, w którym ludzie zorientowali się, że nigdy nie oddam ani jednej piłki. Wtedy zauważyli mojego ducha walki – mówił.

Zresztą trudno oczekiwać innego podejścia po gościu, którego bohaterem w dzieciństwie był Rocky Balboa, a ulubionym filmem, gdy już był dorosły – “Gladiator”. Przypomnijmy – uwaga, spoiler – że to film, w którym główny bohater wygrywa finalny pojedynek za cenę własnej śmierci (i spokoju ducha oraz połączenia z zamordowaną rodziną, czego na szczęście Massú nigdy nie przeżył). Ciekawie było też w kategorii „ulubiony sportowiec”. – Mike Tyson, gdy był młody. Był świetnym sportowcem. Najlepszym na świecie. Miał mnóstwo pewności siebie. Myślę, że również Michael Jordan – mówił Massú.

Nicolás tego ducha miał w sobie od zawsze. Nigdy nie lubił przegrywać. Nawet kłótni. Jeśli widział, że tak się dzieje, zaciskał pięści, rzucał coś w kierunku oponenta i odchodził wściekły. Na korcie już jako junior imponował zaciekłością. 13 maja 1995 roku ekipa Chile do lat 16 mierzyła się w Porto Alegre z miejscową kadrą Brazylii. Fani próbowali wszystkiego, by wybić Nicolása z uderzenia. Ten jednak wygrał, kończąc mecz asem. Padł potem na kolana i uciszył publikę, przykładając palec do ust.

Chcieli nas zabić. Nie wiem, jak to przetrwaliśmy – mówił Nano Zuleta, trener Nico. – Wtedy zorientowałem się, że Nicolás jest wyjątkowy. Trzeba odwagi, by zrobić coś takiego. Zawsze był niesamowicie łaknący rywalizacji, nigdy się nie poddawał. – Swoją drogą Zuleta też miał w sobie coś takiego. Obu zdarzyło się ponoć zacząć rozmowę o jednym z meczów o ósmej wieczorem. Nie zgadzali się w kilku kwestiach. Dyskutowali zaciekle, aż nagle zorientowali się… że właśnie wzeszło słońce.

To moja osobowość. Jestem taki na korcie i poza nim. Próbuję to wykorzystać. Zawsze wiedziałem, że mój charakter, odwaga i zaciekłość działają na moją korzyść. Zawsze lubiłem czytać czy oglądać historie z ludźmi, którzy nie poddawali się aż do końca. Chciałem, by inni zawodnicy mnie takim widzieli. Żeby wiedzieli, że mogą wygrać albo przegrać, ale nie odpuszczę nigdy. Czasem mówili, że muszą mnie uderzyć kijem w głowę, żeby skończyć mecz. To czyniło mnie jeszcze mocniejszym – mówił Massú.

Przez tę zaciekłość zyskał sobie przydomek „Wampir”. Wysysał siły z przeciwników, samemu jakby ich nie tracąc. Choć, oczywiście, waleczność to za mało. Nie da się wygrywać spotkań tylko nią. Dodajmy więc, że Massú tenisistą był świetnym. Szwankował co prawda nieco jego backhand, najsłabsze uderzenie w repertuarze (choć z czasem go poprawił), ale za to miał jeden z najlepszych forehandów w całym tenisowym tourze. Dobrze też serwował i odnajdował się w grze na długie wymiany. Nic dziwnego, skoro lubił mączkę.

Zresztą ta mączka – jak to zwykle bywa z tenisistami z tamtych regionów – towarzyszyła mu od początku kariery.

Korzenie

Drzewo genealogiczne Nicolása Massú jest pokręcone. Jest Żydem, tak jak jego matka, Sonia Fried. Jego ojciec, Manuel Massú, ma z kolei korzenie w Libanie i Palestynie. Dziadek, który również był Żydem, urodził się za to na Węgrzech. Okupację przeżył, chowając się w różnych miejscach i uciekając przed łapankami. Babcia nie miała tyle szczęścia – przeszła przez Auschwitz.

To właśnie wspomniany dziadek zaprowadził małego Nico na kort tenisowy. Massú miał wtedy pięć lat i dziadka podziwiał. Po latach mówił, że jego historia inspirowała go przy okazji meczów. – Skoro mój dziadek walczył o przetrwanie, dlaczego ja miałbym nie być w stanie walczyć na korcie? – pytał dziennikarzy. Dziadek też, widząc, że wnuk ma talent, zalecił mu, by ten przestał grać w piłkę, którą również bardzo lubił, i skupił się wyłącznie na tenisie. A gdy mało Nico go posłuchał, finansował jego rozwój. Największych sukcesów wnuka jednak nie doczekał. – Kiedy je odnosiłem, myślałem o tym, jak szczęśliwy by był. Zawsze był moim największym fanem – mówił Massú.

Kiedy miał 12 lat trafił do akademii tenisowej w ojczyźnie. Tam poznał Leonardo Zuletę. Potem rozwijał się też m.in. w akademii Nicka Bollettierego, jednej z najsłynniejszych takich na świecie. W niej w tajniki profesjonalnego tenisa wprowadzał go m.in. Marcelo Ríos. Ucznia miał naprawdę dobrego – Nicolás w juniorskim tourze wygrał Orange Bowl, najbardziej prestiżowy turniej dla młodych tenisistów. Był też numerem jeden w deblowym rankingu po tym, jak w jednym sezonie wygrał Wimbledon i US Open w grze podwójnej.

CZYTAJ TEŻ: NAJLEPSZY TRENER W HISTORII TENISA. NICK BOLLETTIERI I JEGO AKADEMIA

Profesjonalistą został w 1997 roku, mając na karku 18 lat. Myślał sobie wtedy, że jeśli tenis ostatecznie nie wypali, pójdzie na uniwersytet w USA. Może kontynuując grę w uczelnianej ekipie. Nie musiał wcielać tego planu w życie. Kariera bowiem wypaliła. – Ile było w tym szczęścia, ile dyscypliny, a ile talentu? Wszystkiego po trochu. Trzeba mieć odwagę, dobre nastawienie i mentalność. Im więcej rzeczy ci sprzyja, tym większa szansa na dojście na szczyt. Dyscyplina też jest bardzo ważna – mówił.

Inspirował się Borisem Beckerem i Thomasem Musterem. Potem, gdy sam już zaczynał odnosić sukcesy, nie miał idoli. Zapytany o wspomnienie pierwszych lat w tourze, wymieniał złamanie bariery najlepszej setki. W 1999 wygrał Challenger w Santiago, trzeci w tamtym sezonie. To poskutkowało awansem w rankingu. Potem do tej listy dodawał też pierwszy tytuł, już wcześniej wspominany.

To jednak tylko początki. Gdyby miał bowiem wybrać moment, który wybija się ponad wszystkie inne w jego karierze, byłoby oczywiste, na który wskaże.

Igrzyska

Gra w reprezentacji zawsze była dla niego ważna. Za najbardziej bolesne porażki uznaje te, których doznał w Pucharze Davisa. Igrzyska były więc szczególnym wydarzeniem. Tym bardziej że jazda na nie zawsze wiązała się z nadzieją zdobycia medalu. A tych Chile wcale nie ma zbyt wiele. Ba, w 2000 roku – gdy Nicolás Massú ruszał na olimpiadę po raz pierwszy – cały kraj nie miał ani jednego złota. Mistrzostwo olimpijskie było marzeniem wszystkich Chilijczyków.

W Sydney się nie udało. Nicolás niósł tam flagę na ceremonii otwarcia, ale sukcesu nie odniósł. Może dopadła go klątwa chorążego, może po prostu nie był gotowy. W singlu zdołał wygrać tylko jedno spotkanie, druga runda była jego pożegnaniem z australijskim turniejem. W deblu nie udało się nawet to – odpadł po pierwszym meczu. Przed igrzyskami w Pekinie, osiem lat później, zaczęły się już jego problemy zdrowotne. Pojechał do Chin wyłącznie dlatego, że dostał dziką kartę. Scenariusz był dokładnie taki jak w Sydney – druga runda singla, pierwsza debla. Jak się okazało, były to jego ostatnie spotkania na igrzyskach w ogóle.

Ale były jeszcze jedne igrzyska – te pomiędzy, w Atenach.

Massú miał wtedy naprawdę dobry okres. W sezonie 2002, jak już wiecie, zdobył pierwszy tytuł ATP. W 2003 dołożył do tego dwa kolejne. Był też w kilku finałach. Wspiął się wtedy do najlepszej „20” rankingu. Tuż przed igrzyskami w Atenach znów triumfował – w Kitzbuehel. Teoretycznie więc mógł liczyć na niezły wynik. W praktyce pojawił się problem – austriacki turniej był rozgrywany na mączce, którą Nicolás uwielbiał. Igrzyska za to na kortach twardych.

A z tymi Massú miał wówczas problemy. Choć w 2003 roku radził sobie na nich świetnie, to w 2004 kompletnie nie potrafił się odnaleźć. I pisząc „kompletnie”, dokładnie to mamy na myśli. Od Australian Open do turnieju w Atenach nie wygrał na nich ani jednego meczu. Próbował sił w ośmiu różnych imprezach i wyłącznie przegrywał. – Kiedy przyjechałem do Aten, powiedziałem sobie, że jestem blisko najlepszej “10” rankingu i że przybyłem powalczyć o medal. Brąz, srebro czy złoto – nieważne. Byle jakiś zdobyć. Kiedy w pierwszej rundzie pokonałem Gugę [Gustavo Kuertena – przyp. red.], coś się ruszyło. Grałem dobrze, nawet bardzo dobrze. Zwiększyła się moja pewność siebie – mówił. A z Kuertenem wygrał w swoim stylu – po długim, wymagającym meczu, trwającym ponad dwie godziny.

Na zyskanej pewności siebie pokonywał kolejnych rywali. W singlu i w deblu, gdzie występował wraz z Fernando Gonzálezem, swoim przyjacielem, który na start igrzysk zaliczył niezłą przygodę – zaginęły mu wszystkie rzeczy. W kilka dni udało się je jednak odnaleźć i Gonzalez mógł spokojnie grać. Tymczasem w drabince działy się cuda. Roger Federer, wielki faworyt, wyleciał z turnieju w starciu z Tomášem Berdychem, wówczas niezbyt znanym zawodnikiem z Czech. Feliciano López wyrzucił Marata Safina. Fernando González pokonał Andy’ego Roddicka, a Mardy Fish, późniejszy finalista, wyrzucił Juana Carlosa Ferrero.

Scena była więc przygotowana na przybycie niespodziewanego mistrza. Trzeba było tylko rozstrzygnąć, kto nim zostanie.

Podwójnie złoty

W półfinałach znaleźli się obaj Chilijczycy. González musiał jednak uznać wyższość Fisha, Massú za to wszedł do meczu o złoto. Jego marzenie i tak się już spełniło – miał medal. Spełniło się zresztą podwójnie, bo dzień przed singlowym finałem, grał o mistrzostwo olimpijskie w deblu razem z Gonzalezem. Po drodze obaj pokonali zresztą m.in. braci Bryanów, już wtedy będących jedną z najlepszych par na świecie.

Był tylko jeden problem. Tuż przed meczem debla González grał swój pojedynek o brąz. Wygrał go, mógł się cieszyć, ale spotkanie to trwało dobrze ponad trzy godziny. – Fernando odpoczywał przez godzinę. Gdy wyszliśmy na kort, nadal był bardzo zmęczony. Graliśmy z Niemcami – Kieferem i Schuettlerem, naprawdę dobrymi zawodnikami. Pozostało nam walczyć – mówił Massú. Chilijczycy wygrali pierwszego seta. Dwa kolejne przegrali. González zdołał jednak nieco odbudować się przed czwartą partią, co dawało nadzieję.

W niej doprowadzili do tie-breaka, ale tam wszystko poszło nie tak. Zrobiło się 2:6, Niemcy mieli cztery piłki na wagę olimpijskiego złota. Massú jednak walczył, a Gonzáalez też odpuszczać nie zamierzał. Obronili pierwszą. Potem drugą. Trzecią. I wreszcie czwartą. Publika szalała, a Chilijczycy byli jak uskrzydleni. Wygrali seta, a potem i decydującą partię. Gdy ostatnia piłka odegrana przez Niemców wyszła na aut, obaj rzucili się sobie w ramiona. Właśnie zdobyli pierwsze olimpijskie złoto w historii swojego kraju.

Gonzalez mógł już odpocząć. Massú wręcz przeciwnie. Czekał go jeszcze jeden mecz, który miał zapewnić mu doczesne miejsce w galerii sław tenisa. – Po wygranej w deblu wróciłem do wioski olimpijskiej o czwartej nad ranem. Nikogo tam nie było. Chwyciłem pizzę i jadłem ją samemu. Finał singla był najważniejszym meczem w moim życiu. Spałem przed nim kilka godzin. Przez kontrolę antydopingową późno się położyłem. Następnego dnia byłem tak zmęczony, że nie mogłem się nawet ruszyć, ale wiedziałem, że muszę dać z siebie wszystko. Finał igrzysk nie zdarza się codziennie. Wiedziałem, że to moja szansa. Być może jedyna taka – mówił.

Finał z Fishem nie był najpiękniejszym spotkaniem w historii igrzysk. Sporo było w nim błędów (183 niewymuszone, 15 podwójnych), sporo nerwów, sporo niedokładności i sporo przełamań serwisu – tych ostatnich aż dwanaście. Faworytem był Amerykanin. To on był specjalistą od kortów twardych. Choć Massú – w przeciwieństwie do niego – był rozstawiony. No i miał za sobą tych głośnych, żywiołowych fanów, którzy liczyli na kolejny sukces.

Znów potrzebnych było pięć setów. I znów to Massú był górą. Zdobył drugie złoto olimpijskie, a Mardy Fish schodził z kortu kompletnie załamany. Nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło. – Nie rozumiem, jak ktoś może czuć się coraz mniej zmęczony, w miarę trwania meczu – mówił o Nico. Bo faktycznie, Chilijczyk nakręcał się z każdym kolejnym punktem. Biegał do każdej piłki, nie odpuszczał ani na chwilę. Jak zawsze zresztą. Tyle że wtedy było to jeszcze bardziej imponujące. I przyniosło złoto.

To były dwa najlepsze tygodnie mojego życia. Niesamowicie jest wygrać dwa pierwsze złote medale w historii mojego kraju. Do tego do dziś jestem jedynym tenisistą, który zdobył złoto w singlu i w deblu na jednych igrzyskach. Występ na olimpiadzie to honor. Zawsze myślałem sobie, że chcę zapisać się w historii tenisa. I udało się. Wierzyłem w siebie, chciałem walczyć od pierwszej do ostatniej piłki. Nie bałem się finału, byłem przygotowany psychicznie. Wygrałem już pierwszy medal dzień wcześniej. Gdybym przegrał, miałbym wymówkę. Zmęczenie meczem, mało snu. Ale mówiłem sobie, że to moja jedyna szansa. Przekułem presję w motywację – mówił Massú.

Do dziś doskonale pamięta tamte dwa tygodnie i kolejne mecze. Pamięta też zmęczenie. Pamięta, jak prosił Boga, by ten pozwolił mu wykorzystać piłkę meczową, bo nie był pewien, czy będzie miał siły, by grać kolejne punkty. Pamięta też, jak… zapomniał zabrać medali. Do wioski olimpijskiej wrócił bowiem o piątej rano. O dziewiątej miał samolot do Nowego Jorku. Nie spał w ogóle, medale położył na poduszce obok, żeby nie zapomnieć ich zabrać. Rano się spakował, pojechał na lotnisko i, tuż przed odprawą, zauważył, że oba krążki zostały w łóżku. Na szczęście na miejscu wciąż był Fernando González, który je zabrał i wręczył Massú na US Open.

Przez napięty tenisowy kalendarz do Chile obaj trafili dopiero niespełna miesiąc po igrzyskach. Kiedy w końcu tam dotarli, powitanie było niesamowite. Prezydent przyjął ich w pałacu. Zjedli z nim śniadanie, a potem wyszli na balkon. Normalnie przechadza się pod nim co najwyżej kilkanaście osób. Wtedy stały tam tysiące. Wszyscy witali swoich bohaterów.

Nie było już żadnych wątpliwości – Nicolás Massú zapisał się (dosłownie) złotymi zgłoskami zarówno w historii igrzysk olimpijskich, jak i swojej ojczyzny.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

CZYTAJ WIĘCEJ O TENISIE:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Betclic 1 liga

Piłkarze Górnika Łęczna komentują sytuację finansową klubu. “Wyrażamy nasze zrozumienie”

Bartosz Lodko
0
Piłkarze Górnika Łęczna komentują sytuację finansową klubu. “Wyrażamy nasze zrozumienie”
Anglia

Debiut Puchacza w Anglii. Jego klub sprawił sporą niespodziankę

Bartosz Lodko
1
Debiut Puchacza w Anglii. Jego klub sprawił sporą niespodziankę

Polecane

Komentarze

1 komentarz

Loading...