Już tylko dni dzielą nas od emocjonowania się bezsprzecznie najbardziej polskim spośród sportów zimowych. 22 listopada w Lillehammer wystartuje kolejny sezon Pucharu Świata w skokach. Najbardziej interesuje nas oczywiście to, czy polscy skoczkowie w tym sezonie odkują się za poprzednie, wybitnie nieudane rozgrywki. Który z nich okaże się liderem kadry? Czy Biało-Czerwoni zdołają powalczyć z najmocniejszymi nacjami w stawce? I kto ma największe szanse na wywalczenie Kryształowej Kuli? Przygotowaliśmy dla was odpowiedzi na pięć ważnych pytań zbliżającego się sezonu. W marcu możecie nas za nie rozliczyć.
KTÓRY Z POLAKÓW BĘDZIE LIDEREM ZESPOŁU?
Kiedy zadaliśmy Alexandrowi Stoecklowi, nowemu dyrektorowi ds. skoków narciarskich i kombinacji norweskiej PZN, pytanie, na którego z Polaków najbardziej liczy, Austriak odparł dyplomatycznie: – Najbardziej liczę na drużynę. Mam nadzieję, że będziemy silni jako zespół, na podstawie założeń, o których opowiadałem: dzielenia się informacjami, współpracując i pomagając sobie nawzajem. Nawet indywidualny dobry występ jednego skoczka sprawia, że możemy zaprezentować się jako silna ekipa. To jest najważniejsze. I nie ma znaczenia, który z chłopaków akurat będzie na szczycie, ponieważ jego sukces to wysiłek całego zespołu.
My jednak tak dyplomatyczni być nie zamierzamy… co nie znaczy, że kandydat do miana najlepszego polskiego skoczka jest taki oczywisty.
Najwięcej do udowodnienia ma bez wątpienia Kamil Stoch. I nie – w przypadku Orła z Zębu tym razem nie można powiedzieć, że osiągnął już tyle w swojej karierze, że niczego nie musi udowadniać. Kamil postanowił zrezygnować ze współpracy z Thomasem Thurnbichlerem, który jest pierwszym trenerem kadry. 37-latek do sezonu przygotowywał się z osobistym trenerem. Tym został… Michal Doleżal, który szkolił polskich skoczków przed objęciem sterów przez Austriaka.
Alexander Stoeckl przekazał nam, że sztab kadr oraz trzykrotny mistrz olimpijski znaleźli porozumienie co do tego, jak ma wyglądać ich współpraca. Jednak postawienie na indywidualnego trenera to bardzo radykalny krok. Czy się opłaci? Przed sezonem Stoch zdradzał zalążki powrotu do formy i potrafił latać naprawdę daleko. Niestety w Zakopanem po jednym z takich skoków doznał urazu kolana, który wykluczył go z przygotowań na kilka tygodni. Polski mistrz zdołał jednak zaleczyć kontuzję i zobaczymy go w Norwegii. Pytanie tylko, w jak wysokiej będzie dyspozycji.
Los Stocha podzielił jego rówieśnik – Piotr Żyła. Polscy weterani w ubiegłym roku narzekali na to, że Thurnbichler za bardzo forsował ich w takcie przygotowań. Tym razem okres przygotowawczy był lżejszy. To miało przełożenie na postawę trzykrotnego mistrza świata, który zapewniał, że odzyskał radość ze skakania. Mimo to u 37-latka odezwało się kolano, z którym Żyła miał problem już od kilku lat.
– Znowu miałem je nieco przeciążone. W czasie urlopu trochę sobie odpuściłem. Odpocząłem. Po powrocie na trening nic nie wskazywało na to, że coś się stanie. Pierwsze zajęcia po urlopie były nie były zbyt forsowne. Na drugim treningu w ostatniej serii na płotku coś strzeliło w kolanie. Przewróciłem się. Ruszałem kolanem i myślałem, że nic wielkiego się nie stało. Dopiero jak wróciłem do domu, to poczułem, że jest inaczej, niż zwykle – mówił Żyła w rozmowie z Tomaszem Kalembą z Interii.
Uśmiechnięci Piotr Żyła i Kamil Stoch to obrazek, który w zeszłym sezonie należał do rzadkości. Mamy nadzieję, że w tym roku obejrzymy więcej takich scen
Tym sposobem skoczek musiał poddać się artroskopii kolana. Wprawdzie Piotr skakał w październiku podczas mistrzostw Polski, ale razem ze sztabem zdecydował, że opuści pierwszy weekend Pucharu Świata. W Norwegii zobaczymy za to Dawida Kubackiego, Pawła Wąska i Aleksandra Zniszczoła. Największą niewiadomą jest forma 34-latka. Dawid niespecjalnie błyszczał w Letnim Grand Prix. Zajął tam ósme miejsce, ale na ten wynik złożyło się aż siedem startów. Od zawodnika takiej klasy – oraz eksperta w skokach na igelicie – można było oczekiwać lepszego rezultatu. Sam zainteresowany twierdzi jednak, że jeżeli uda mu się poskładać w całość wszystkie elementy nad którymi pracował, to przełoży się na dobre skakanie.
Największe nadzieje rozbudził w nas Paweł Wąsek. 25-latek do udanych zaliczył zimę 2022/2023, w czasie której zgromadził 190 punktów i regularnie bywał w drugich seriach zawodów. Niestety w ostatnim sezonie, podobnie jak reszta Polaków (z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę) Wąsek zaliczył spory regres. Jednak tym razem Paweł triumfował w Letnim GP. Dobrze spisał się też w krajowym czempionacie, gdzie lepszy od niego okazał się tylko sensacyjny zwycięzca – Klemens Joniak. To wszystko napawa optymizmem i zwiastuje, że Polak w obecnych rozgrywkach może wykonać krok naprzód.
Wspomnianym powyżej wyjątkiem, który spośród Biało-Czerwonych może zaliczyć ubiegłym rok do udanych, jest Aleksander Zniszczoł. Nikt nie spodziewał się, że Olek zostanie liderem kadry, ale w obliczu problemów reszty – oraz jego dobrej postawy – tak właśnie się stało. No bo tak: ile raz w PŚ 23/24 widzieliśmy Polaków w pierwszej dziesiątce konkursów indywidualnych? Całe 12… z czego aż 9 to zasługa Olka. 30-latek z Cieszyna był też jedynym polskim skoczkiem, którego widzieliśmy na podium zawodów – dwukrotnie, w Lahti i Planicy. Jego postawa na skoczni przełożyła się na 524 punkty i 19. miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata.
Jakie więc obawy mamy związane ze Zniszczołem? Ano takie, że w przeszłości mieliśmy już skoczków, którzy zaliczali dobre sezony. Stefan Hula w sezonie 2017/2018 zgromadził w PŚ 431 oczek i otarł się o indywidualny medal igrzysk olimpijskich. Rok później Jakub Wolny potrafił wskakiwać do pierwszej dziesiątki zawodów. Podobnie jak Andrzej Stękała w sezonie 2020/2021, który uzbierał 473 punkty w generalce, a zawody w Zakopanem skończył na drugim miejscu. Sięgając pamięcią jeszcze dalej, Jan Ziobro nawet wygrał zawody w Engelbergu, a Puchar Świata 2013/2014 zakończył na 25. pozycji. Jednak żaden z nich nie powtórzył już takiego roku – a zwłaszcza sezon po sezonie. Zniszczoł ma więc sporo do udowodnienia.
Odpowiadając na postawione pytanie, kto będzie liderem zespołu, skłanialibyśmy się ku dwóm nazwiskom. Biorąc pod uwagę formę przed sezonem, stawiamy na Pawła Wąska, ale z uwagą będziemy przyglądać się też Kamilowi Stochowi. W końcu chęć udowodnienia czegoś w środowisku to potężne paliwo do pracy. Pytanie tylko czy organizm weterana wytrzyma trudy sezonu.
KTO ZGARNIE KRYSZTAŁOWĄ KULĘ?
Część odpowiedzi na pytanie, który skoczek w tym roku okaże się najlepszy, możecie wywnioskować z naszych rozważań na temat Biało-Czerwonych. Z całym szacunkiem do Wąska, ale skoro wyrasta on na lidera zespołu, to oczywistym jest, że nie spodziewamy się by podopieczni Thomasa Thurnbichlera włączyli się do walki o Kryształową Kulę. Skoro więc nie polscy skoczkowie, to kto wygra? Jeżeli was to pocieszy, to zakładamy, że chociaż barwy flag faworytów powinny się zgadzać z polskimi.
Kandydatem numer jeden w naszej opinii jest Stefan Kraft. Zastanawiamy się nawet czy to wybór, który jakkolwiek trzeba uzasadniać, ale dobrze, rozwińmy temat. Po pierwsze, Austriak ma na swoim koncie już trzy Kryształowe Kule. Będzie też bronił tytułu z ubiegłego roku, który wygrał w cuglach z przewagą aż 476 punktów nad drugim Ryoyu Kobayashim. Po drugie, Stefan ma 31 lat. Dekadę temu w skokach wieszczono by mu rychły koniec kariery. Jednak dziś granica wieku skoczka przesunęła się na tyle, że świeżo po trzydziestce Kraft wciąż znajduje się u szczytu formy. Po trzecie, ale w przypadku Stefana najważniejsze, znakomicie przepracował okres przygotowawczy. A kontuzje w karierze austriackiego mistrza były głównym czynnikiem, który niweczył jego plany na skoczni.
Zagrozić Kraftowi najbardziej może Ryoyu Kobayashi, czyli nieoficjalny rekordzista świata w długości lotu. Przypomnijmy, że w kwietniu tego roku Japończyk wziął udział w projekcie Red Bulla, który jest jego głównym sponsorem. Gigant branży napojów energetycznych zbudował Kobayashiemu na Islandii naturalną skocznię, na której celem zawodnika było przekroczenie granicy 300 metrów. Ta sztuka wprawdzie się nie udała, ale zarówno jego skok na 291 metrów, jak i cały projekt, zakończył się gigantycznym sukcesem. Fani oraz skoczkowie byli wniebowzięci wyczynem Ryoyu. W przeciwieństwie do FIS, który wprawdzie pogratulował skoczkowi wyczynu, jednak wyrażając przy tym liczne „ale…”, dlaczego wyczyn 28-latka nie może być oficjalnym rekordem świata, a także wyrażając zaniepokojenie co do samej inicjatywy.
Materiał z przedsięwzięcia Red Bulla na platformie YouTube zgromadził 9,4 miliona wyświetleń. Skok Kobayashiego na 291 metrów w 7:20
Z postawieniem Kobayashiego nad Kraftem mielibyśmy jednak jeden problem. Ryoyu to geniusz skoków… o ile chce mu się skakać. W ostatnich sześciu sezonach Japończyk nie wypadał z piątki najlepszych zawodników w klasyfikacji generalnej. W ubiegłym sezonie wygrał Turniej Czterech Skoczni, choć nie udało mu się triumfować w żadnym z poszczególnych konkursow – za każdym razem był drugi. Jeżeli jednak motywacja u reprezentanta Kraju Kwitnącej Wiśni będzie na odpowiednio wysokim poziomie, to czeka nas znakomita walka o mistrzowski tytuł.
Nie mamy natomiast przekonania co do tego, że w skuteczną walkę o triumf w Pucharze Świata włączy się Andreas Wellinger. Owszem, niesamowicie doceniamy powrót czterokrotnego medalisty olimpijskiego do wielkiej formy. W końcu jeszcze na początku 2021 roku Andy znajdował się na samym dnie skoków. Występował wtedy w FIS Cupie w Szczyrku. Jednak w ubiegłym roku powrócił do znakomitej dyspozycji, co zaowocowało miejscem na podium Pucharu Świata. Letnie Grand Prix oraz mistrzostwa Niemiec które wygrał, pokazały, że i w tym roku znajduje się w dobrej dyspozycji. Lecz z całym szacunkiem do Andreasa, uważamy, że to szczyt jego możliwości. Z pewnością namiesza w kilku konkursach, ale w stawce jest kilku mocniejszych graczy.
Do takich należą Norwegowie: Marius Lindvik i Halvor Egner Granerud. Drugi z wymienionych po ubiegłym roku mógł przybić piątkę z Polakami. Zaliczył bowiem katastrofalny sezon, w którym ukończył rywalizację dopiero na 24. miejscu. A przecież mowa o jednym z najlepszych skoczków urodzonych w latach 90., który dwa razy zgarniał Kryształową Kulę. Człowieku, który wprawdzie spala się w imprezach rangi mistrzowskiej, gdzie wszystko zależy od dwóch skoków. Jednak w zawodach Pucharu Świata potrafi skakać genialnie i z zadziwiającą regularnością.
Z kolei Lindvik zaliczył przyzwoity ubiegły rok, lecz mistrza olimpijskiego z Pekinu z pewnością stać na coś więcej, niż ósme miejsce na koniec sezonu. I sam zainteresowany udowodnił to latem. Marius zwyciężył bowiem we wszystkich trzech konkursach LGP, w których brał udział. Okazał się najlepszy także podczas mistrzostw Norwegii, gdzie z przewagą 12,3 punktu triumfował nad drugim Kristofferem Eriksenem Sundalem. Innymi słowy, 26-latek znajduje się w świetnej dyspozycji, która może zwiastować jego sezon życia.
Halvor Egner Granerud i Marius Lindvik podczas Letniego Grand Prix w Klingenthal
AUSTRIA PONOWNIE ZDOMINUJE SEZON?
Nie ma jednak co ukrywać, że to Stefan Kraft będzie faworytem numer jeden do zwycięstwa w klasyfikacji indywidualnej Pucharu Świata. Mało tego, broniący tytułu mistrz kolejny raz otrzyma na skoczni potężne wsparcie w postaci kilku innych rodaków Mozarta. Piszemy „kolejny”, bowiem dokładnie tak to wyglądało w ubiegłym sezonie. Wystarczy spojrzeć na klasyfikację generalną. Doświadczony Manuel Fettner, który zajął w niej 12. miejsce, był dopiero piątym najlepszym skoczkiem ekipy Andreasa Widhoelzla. Wiecie, co to oznacza? Że gdyby austriacki szkoleniowiec chciał stworzyć zespół na podstawie najlepiej punktujących zawodników Pucharu Świata, to Fettner nie załapałby się do składu.
Dwunasty zawodnik w stawce. Poza kadrą. Dla porównania – naszym liderem był dziewiętnasty Olek Zniszczoł. To jest przepaść, ale dobrze, nie rozdrapujmy już polskich ran z poprzednich rozgrywek PŚ. Austriacy zgromadzili 8149 punktów w zestawieniu Pucharu Narodów. Druga Słowenia uzbierała ich… aż o 3007 mniej!
Chcielibyśmy w tym miejscu nieco podgrzać atmosferę, ale wątpimy w to, czy ekipie Widhoelzla tym razem ktoś zdoła się postawić. Japonia to Ryoyu Kobayashi i długo nic. Polska? Jeżeli każdy z naszych skoczków podniesie poziom względem poprzedniego roku, to stać nas na walkę o trzecie miejsce. Ale na pewno nie na bycie najlepszą ekipą. Niemcy pod wodzą Stefana Horngachera są dobrzy, jednak od kilku lat mają problem z utrzymaniem wysokiej dyspozycji na przestrzeni całego sezonu. Z kolei Słoweńcy utracili swojego lidera, Petera Prevca, który zakończył karierę.
Austriacy natomiast w lecie skakali jak natchnieni. Jeżeli najlepsi skoczkowie tego kraju już pojawiali się w Letnim Grand Prix, to kończyli rywalizację w czubie stawki. Jakby tego było mało, do kadry złożonej ze Stefana Krafta, Jana Hoerla, Michaela Hayboecka, Daniela Tschofeniga, Manuela Fettnera i Daniela Hubera, dołącza Stephan Embacher. Osiemnastoletni talent w 2024 roku zdobył trzy złota mistrzostw świata juniorów: indywidualne (które dało mu prawo startu w Pucharze Świata), w drużynie mężczyzn oraz mieszanej. W dodatku występował już w pięciu konkursach PŚ poprzedniego sezonu. Spisał się naprawdę nieźle i zdobył łącznie 86 punktów.
W zeszłym roku Austriacy byli tak mocni, że w Trondheim udało im się nawet zająć całe podium zawodów indywidualnych. Od lewej: Daniel Tschofenig, Stefan Kraft i Jan Hoerl
Do kadry dobija się też Jonas Schuster – rocznik 2003, który wygrał krajowe mistrzostwa na skoczni normalnej, a na dużym obiekcie był drugi. Konkurencja w austriackiej ekipie jest jednak tak wielka, że Schuster będzie musiał pokazać coś więcej, by wygryźć któregoś z kolegów ze składu.
To wszystko sprawia, że trudno wskazywać kandydatów do zdetronizowania Austrii. Chyba, że…
NORWEGOWIE ODŻYJĄ PO STOECKLU?
Słowem wyjaśnienia: Alexander Stoeckl to znakomity fachowiec, zapewne jeden z najlepszych trenerów w stawce. Polski Związek Narciarski może cieszyć się z tego, że taka osobowość skoków będzie pracować w federacji. W końcu zatrudniliśmy człowieka, który przez trzynaście lat prowadził niezwykle mocną reprezentację Norwegii. I robił to ze sporymi sukcesami.
Jednak w ostatnim roku chemia pomiędzy Austriakiem a skoczkami ze Skandynawii wyraźnie się pogorszyła. Norwegowie zaliczyli fatalną zimę i obok Polaków byli jednym z największych rozczarowań sezonu. Zawodnicy o taki stan rzeczy obwiniali Stoeckla. Krytykowali go także w publicznych wypowiedziach, co nie pozostawało bez odzewu ze strony szkoleniowca. Jakby mało było medialnych przepychanek, skoczkowie napisali list do krajowej federacji, domagając się niemalże natychmiastowego usunięcia Austriaka ze stanowiska. W praktyce tak się stało, bo Stoeckl jeszcze w trakcie sezonu został odsunięty od kadry.
Ponadto norweskie skoki trawił poważniejszy problem. Od dwóch lat kadra borykała się bowiem z brakiem głównego sponsora. W tym sezonie udało się pozyskać takiego partnera, którym została firma zajmująca się sprzedażą części samochodowych. Mimo tego, zawodnicy kadry A zostali zobowiązani do wykazania wkładu finansowego na przygotowania do sezonu, który wynosił 50 tysięcy koron (ponad 18 tysięcy złotych). Dzięki umowie ze sponsorem skoczkowie odzyskają włożoną sumę pieniędzy.
Dlaczego więc uważamy, że kadra Magnusa Breviga w tym sezonie zaskoczy? Na to pytanie odpowiedział nam… Alexander Stoeckl: – Norweska drużyna, trenerzy i federacja narciarska, wykonują fantastyczną pracę od wielu lat. Zasadniczo, teraz pracują tam ci sami ludzie, tylko beze mnie. I myślę, że będą nadal rywalizować na naprawdę wysokim poziomie. Czas pokaże, czy decyzja by odsunąć mnie od systemu, była słuszna. Ale myślę, że są nią bardzo zmotywowani. Pragną coś udowodnić i pracują co najmniej tak ciężko, jak wcześniej. Z pewnością będą trudnym przeciwnikiem dla polskiego zespołu.
Nawet niewielka poprawa warunków finansowania skoczków, a także ogromna motywacja spowodowana chęcią pokazania słuszności zmian, mogą przynieść Norwegom znakomity skutek. Jakby mało im było chęci udowodnienia czegoś w środowisku, potomkowie wikingów w tym roku goszczą u siebie mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym. Granerud zaliczył tragiczny sezon, był 24. w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Po prostu nie wierzymy w to, że Norweg w kolejnej edycji zaprezentuje się tak źle. Marius Lindvik z kolei jest w znakomitej formie. Widać, że po zmianach w sztabie wyraźnie odżył.
Johann Andre Forfang był najlepszym norweskim skoczkiem w sezonie 2023/2024, ale też stał na czele buntu przeciwko Stoecklowi. Zatem i 29-latkowi nie brakuje zapału do ciężkiej pracy. 23-leni Kristoffer Eriksen Sundal w drugiej części sezonu także zaliczał świetne starty. Trzy razy kończył konkursy na podium, a ten wynik byłby pewnie lepszy, gdyby nie uraz łąkotki, którego się nabawił. Okres letni pokazał jednak, że po kontuzji u Sundala nie ma już śladu. Norwegowie dysponują więc czterema dobrymi zawodnikami, których wspierać będzie doświadczony Robert Johansson.
Ostatni weekend Pucharu Świata 2023/2024 w Planicy był jednym z nielicznych momentów, w których Norwegia miała powody do radości. Specjaliści od lotów ze Skandynawii zajęli wtedy trzecie miejsce w konkursie drużynowym. Od lewej: Johann Andre Forfang, Marius Lindvik, Benjamin Oestvold, Robert Johansson
Czy to wszystko sprawi, że Norwegia zdetronizuje Austrię i zostanie w tym sezonie najlepszą nacją na świecie? W to raczej wątpimy, jednak uważamy, że to właśnie Skandynawowie napsują Austriakom najwięcej krwi.
CZY JURY I FIS DALEJ BĘDĄ PSUŁY ZAWODY?
Jeszcze jak! Naprawdę, coroczne narzekanie na przebieg wielu konkursów robi się już nudne. Ale cóż mamy poradzić na to, że czwarty rok rządów dyrektora Pucharu Świata Sandro Pertile nie zapowiada w tej kwestii żadnych zmian na plus?
Nadrzędną zasadą organizatorów konkursów jest bowiem reguła „bezpieczeństwo przede wszystkim”. Trudno oczywiście odmawiać jej sensu, aczkolwiek w praktyce powoduje ona wypaczanie wielu wyników. Kiedy bowiem dany skoczek odda świetną próbę i wyląduje w okolicach rozmiaru skoczni, to zawodnik po nim często ma utrudnione zadanie, bo jury obniża belkę. Tak jakby sędziowie w ciemno zakładali, że daleki lot wynikał z korzystnych warunków, nie zaś samych umiejętności skoczka, który po prostu oddał świetną próbę. Takie decyzje nie raz skutkowały tym, że kilku kolejnych uczestników lądowało znacznie bliżej od kolegów, bo nie mogli rozpędzić się na progu. A kiedy dodatkowo warunki wietrzne stawały się mniej korzystne, to w połączeniu z niższą belką tacy skoczkowie byli wręcz wycinani z konkursów. Bo cóż im przychodziło z dodatkowych punktów za wiatr i krótszy najazd, skoro najzwyczajniej w świecie nie mieli z czego odlecieć?
Nie wspomnimy już o tym, że na mamucich skoczniach na próżno szukać skoków pozwalających chociażby na zbliżenie się do oficjalnego rekordu świata w długości skoku. Ten wynosi 253,5 metra i został ustanowiony w 2017 roku przez Stefana Krafta. Czasy się zmieniają. Technologia w skokach nie idzie do przodu – ona zasuwa niczym TGV przez francuskie wioski. Tymczasem FIS swoimi decyzjami wciąż hamuje jeden z elementów, który w skokach najbardziej grzeje. I dzięki któremu o tej dyscyplinie choć na chwilę może zrobić się głośno na świecie.
W sezonie 2024/2024 FIS wprowadził jednak dwie istotne zmiany, które mogą wpłynąć na przebieg rywalizacji. Pierwszą z nich jest przywiązywanie przez jury większej wagi do lądowania. Obecnie za próbę, która nie zakończy się telemarkiem, sędziowie odejmować mają trzy punkty zamiast dwóch. Jednak większe kontrowersje wprowadzają zakazy związane z kombinezonami. Od teraz skoczkowie przez pierwszych pięć weekendów PŚ będą mieli do dyspozycji pulę czterech kombinezonów. Wraz z postępem sezonu pula ta będzie wzrastać maksymalnie do ośmiu sztuk w marcu. Ponadto w każdy weekend dany skoczek będzie mógł wybrać dwie sztuki strojów, z których chce skorzystać… lecz podczas zawodów ich zmiana nie będzie możliwa. Oznacza to koniec zmian kombinezonów pomiędzy seriami.
Uczciwości poszczególnych ekip w tej kwestii dopilnować mają chipy, które zostały wprasowane w wewnętrzne części ubrań skoczków. Najsilniejsze ekipy oczywiście protestują wobec takiego rozwiązania. Do tej pory potrafiły one bowiem szyć nawet do pięćdziesięciu kombinezonów dla swoich największych asów. FIS odbija piłeczkę mówiąc, że chodzi o zniwelowanie przewagi technologicznej wielkich względem mniejszych reprezentacji, a także o ograniczenie kosztów. Jakkolwiek nie jesteśmy fanami działań międzynarodowej federacji w skokach, tak w pierwszym względzie ma ona rację. Ze względu na rozwój technologii umożliwiającej coraz dalsze latanie, skoki nie bez kozery nazywane są zimową Formułą 1. FIS swoją decyzją chce, by większe znaczenie w rywalizacji miała przewaga umiejętności, nie wykorzystanego sprzętu.
Jednak w kwestii ograniczenia kosztów, Sandro Pertile i spółka prawdopodobnie podjęli walkę z wiatrakami. Tak działanie FIS w rozmowie z portalem WP SportoweFakty skomentował Dawid Kubacki:
– Na pewno nie jest to tylko “kosmetyczny” ruch i moim zdaniem przyniesie efekt odwrotny od zamierzonego. W teorii FIS chciał, by szyto mniej kombinezonów, a tak naprawdę będzie się ich szyło jeszcze więcej. To dlatego, że przed tzw. zaplombowaniem na konkursy, po którym musisz ich już używać, drużyny będą chciały sprawdzić jak najwięcej kombinezonów. Dla nas, dla sztabu, to na pewno nie jest ułatwienie. Trzeba będzie dobrze rozegrać to taktycznie i organizacyjnie. Przepisów jednak już nie zmienimy i pozostaje nam dostosować się do nich – powiedział mistrz świata z Seefeld.
Jak jednak zastosowanie nowych regulaminów będzie wyglądało w praktyce? O tym być może przekonamy się już w ten weekend w Lillehammer. Piątek będziemy mogli potraktować jako przystawkę. O 13:45 odbędzie się wtedy oficjalny trening, a o 16:00 konkurs mikstów. Kwalifikacje oraz oba konkursy indywidualne mężczyzn zaplanowano odpowiednio w sobotę i niedzielę na godziny 14:45 i 16:00
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj też:
- Trenował Norwegów, pomoże naszym? “Polskie skoki weszły w trudny okres” [WYWIAD]
- Wszyscy następcy oraz kompani Stocha, Kubackiego i Żyły. Kiedy ktoś odpali na dobre?
- Kraft na drodze do kolejnych sukcesów. Czy zostanie najlepszym skoczkiem w historii?
- Według FIS Kobayashi nie pobił rekordu świata. Tylko co z tego? [KOMENTARZ]
- Trzy lata rządów Sandro Pertile. Stare problemy zostały, ale za to doszły nowe