Czteroosobowy pressing zakładany w dwóch liniach sprawiał w pierwszej połowie, że Polacy nie pozwalali Portugalczykom przedzierać się przez środek. Próba poradzenia sobie z szerokim ustawieniem Rafaela Leao powiodła się jednak połowicznie. Bo gdy boki po przerwie przestały przeciekać, osłabienie środka zostało bezlitośnie wykorzystane.
Historię tegorocznego dwumeczu Polski z Portugalią można by opowiedzieć trzema rajdami Rafaela Leao. W październiku w Warszawie przy linii środkowej ograł Przemysława Frankowskiego. Jedynym, który mógł później go zatrzymać, był debiutant Maxi Oyedele. Przepuścił jednak gracza Milanu, a ten przemknął jeszcze obok Sebastiana Walukiewicza, strzelił z dystansu w słupek, a do pustej bramki dobił piłkę Cristiano Ronaldo. W ósmej minucie meczu w Porto sytuacja była bliźniacza.
Bartosz Bereszyński, grający w miejsce Frankowskiego na prawym wahadle, również dał się mu ograć, a za portugalskim skrzydłowym nie nadążył także Kamil Piątkowski. Nadchodzące nieszczęście dobrze zdiagnozował jednak Taras Romanczuk, który nawet nie udawał, że interesuje go piłka. Z impetem wpadł w rywala, powalając go na ziemię. Z rzutu wolnego, który potem nastąpił, zagrożenia nie było.
Długo wydawało się, że może to być akcja-symbol tego spotkania. Innego podejścia mentalnego. Innych, co tu kryć, wyborów personalnych selekcjonera. Długo, właściwie odkąd objął to stanowisko, Michał Probierz sprawiał wrażenie, jakby próbował przebrać się za trenera, którym nigdy nie był. Miłośnika gry odważnej, ofensywnej, mniej zważającego na tracone gole, bardziej skupiającego się na tworzonym widowisku. Prawdziwe ja ujawniało się, gdy zaczynał wietrzyć szansę na korzystny wynik, jak w meczu z Austrią na Euro. O ile więc postawienie od pierwszej minuty na Oyedele w Warszawie pachniało pokazówką, o tyle skład posłany do gry w meczu wyjazdowym wyglądał na taki, którym Probierz chciał osiągnąć wynik, nie poklask. Wystawienie 33-letniego Romanczuka nie zapewni mu braw. Ale zapewniło obecność na boisku defensywnego pomocnika, który, mając do zatrzymania za szybkiego rywala, zachowa się jak senior, nie junior.
Wydarzyła się jednak w tym meczu jeszcze trzecia sytuacja z rajdem Leao. Romanczuk był w niej jedynym polskim piłkarzem, który – przynajmniej teoretycznie – miał szansę zatrzymać ponaddźwiękowego Portugalczyka. Próbował nawet na własnej połowie złapać go za koszulkę. Nie zdążył. Jedyne, co może mógłby zrobić, to rzucić się na plecy rywala jak Roy MacFarland za Grzegorzem Latą. Ale i to nie dawałoby gwarancji zatrzymania zawodnika Milanu. Kilka sekund później Leao głową oddał pierwszy celny strzał Portugalczyków na bramkę. Pokonał Marcina Bułkę i rozpoczął nieszczęścia, które muszą całkowicie wywrócić narrację na temat tego meczu. To była 59. minuta.
Pressing w kwadracie
Przez niemal godzinę Polacy rozgrywali w Porto, biorąc pod uwagę klasę rywala, fakt, że spotkanie toczyło się na wyjeździe i nastawienie przeciwnika, bodaj najlepszy mecz za czasów Probierza. Owszem, jego zespół zremisował z Francją i stworzył kilka sytuacji z Holandią, ale starcie z Francją było już o nic, a z Holandią ciągle trzeba mieć z tyłu głowy liczbę okazji, do jakich doszedł także rywal. Tutaj przeciekająca od miesięcy obrona trzymała się dzielnie. I choć Polacy nie próbowali udawać, że są w stanie zdominować Portugalię posiadaniem piłki i kunsztem rozgrywania akcji, nie nastawiali się wyłącznie na przetrwanie i nie przyjmowali rywala tuż przed własnym polem karnym. Selekcjoner pewnie nazwałby to odwagą.
Przez pierwszą godzinę Polska grała odważnie. Kolejne 30 minut po prostu głupio i bez lidera.
Polacy ustawiali się bez piłki, czyli przez większość czasu, w szyku 5-3-2. Do pressingu na połowie rywala regularnie wychodziła czwórka graczy – pierwszą linię tworzyli napastnicy Krzysztof Piątek i Mateusz Bogusz, drugą środkowi pomocnicy Kacper Urbański i Piotr Zieliński. Romanczuk, jako trzeci z graczy drugiej linii, raczej zostawał jako rygiel przed defensywą, by wspomagać ją, gdy pressing zawiedzie, jak w przywołanej sytuacji z rajdem Leao. Tego typu organizacja w obronie na ogół pozwalała trzymać Portugalczyków na dystans od polskiego pola karnego. Polakom rzadko udawało się przechwycić piłkę pressingiem na połowie rywala w taki sposób, jak w 40. minucie Romanczukowi, gdy, grając na wyprzedzenie, rozpoczął akcję, po której wrzutka Zielińskiego mogła się zakończyć portugalskim trafieniem do własnej bramki. Ale przynajmniej rywale rzadko przedzierali się przez polski środek.
Z piłką przy nodze Polacy wybierali proste środki. Najczęściej uruchamiającym ataki był Jakub Kiwior, zagrywający długie podania w kierunku Nicoli Zalewskiego, albo szukający z nim dwójkowych akcji oskrzydlających. Po takim podłączeniu się gracza Arsenalu do akcji ofensywnej i wrzuceniu przezeń piłki w pole karne Bereszyński oddał pierwszy celny strzał w tym meczu. Co ciekawe, to teoretycznie bardziej defensywny z polskich wahadłowych drugi raz znalazł się w polu karnym w 28. minucie, gdy świetnie wyszedł do prostopadłego podania Zalewskiego, który odebrał piłkę na własnej połowie, kiwnął Bernardo Silvę i stworzył partnerowi sytuację sam na sam z bramkarzem. Mając ostry kąt do bramki, 32-latek zdecydował się jeszcze dogrywać, zamiast strzelać, czym dał Nuno Mendesowi szansę wybicia na rzut rożny.
Szerokie ustawienie Leao
Pod bramką Diogo Costy zakotłowało się jeszcze raz, gdy po świecy Urbańskiego i kilku chaotycznych pojedynkach powietrznych w środku pola, Piątek z pomocą Jakuba Kamińskiego ustawił sobie piłkę do strzału z półwoleja i spróbował z dystansu, minimalnie chybiając. Dorzucając do tego jeszcze celny strzał Zalewskiego z dystansu, można mówić o połowie, w której Polacy byli dalecy od zabarykadowania się pod własną bramką. Jeśli chodzi o statystyki pojedynków (17-16 dla Portugalii), dryblingów (4-2 na korzyść Polski), czy kontaktów z piłką w polu karnym rywala (9-9), można było mówić o wyrównanym meczu.
Co mogło polskiego selekcjonera martwić, to zagrania z portugalskiej prawej strony na dalszy słupek, czyli w strefę, której bronili Piątkowski najpierw z Bereszyńskim, później, po jego kontuzji, z Kamińskim. Stoper Salzburga w 14. minucie nie upilnował Bruno Fernandesa przy dośrodkowaniu, ale piłka prześliznęła się tylko po udzie gracza Manchesteru United, więc błąd pozostał bez konsekwencji. Później obrońca radził sobie naprawdę nieźle. Pod względem odbiorów i przechwytów był do przerwy najskuteczniejszym graczem na murawie. Ale ciągle był wystawiany na próbę przez szeroko ustawionego Leao, którego często szukali partnerzy. Tuż przed przerwą Polak uratował się rozpaczliwym wślizgiem w polu karnym. Chwilę potem nie zapobiegł już zgraniu Leao do środka, co sprawiło, że doskonałą sytuację miał Ronaldo. Spudłował, bo w ostatniej chwili przeszkodził mu Jan Bednarek, co przypłacił urazem.
Na pewno sytuacja, w której w przeciekającej od dawna obronie, gdy w końcu zaczęła jakoś funkcjonować, trzeba dokonać dwóch wymuszonych zmian już po 45 minutach, nie jest dla trenera komfortowa. Probierz starał się wzmacniać newralgiczną flankę, dlatego w miejsce Bogusza wprowadził w przerwie Dominika Marczuka, co zmieniło polską strukturę bronienia. Polacy bez piłki grali już w systemie 5-4-1. Gracz Realu Salt Lake City miał wspomagać Kamińskiego i Piątkowskiego z Leao.
Boki zostały wzmocnione kosztem środka. Piątek pierwszą linię pressingu tworzył już samotnie i portugalscy stoperzy z łatwością go omijali. Częstsze portugalskie granie przez środek wymuszało na Romanczuku opuszczanie pozycji rygla i doskakiwanie do rywala, co powodowało lukę przed defensywą. Problem z prawą stroną udało się Probierzowi opanować, ale wtedy zaczął pękać środek.
Kontra po polskim rogu
Już pod koniec pierwszej połowy, gdy Fernandes i Ronaldo dostawali żółte kartki za dyskusje z sędzią, było widać, że spotkanie nie układa się po myśli gospodarzy i inaczej je sobie wyobrażali. Można było się spodziewać, że po przerwie mogą wrzucić jeszcze wyższe obroty, co faktycznie się wydarzyło. Pierwsze kilkanaście minut drugiej odsłony było dokręceniem śruby. Wyższy pressing, częstsze zbieranie drugich piłek, sprawiały, że Polacy mieli problem z wymienieniem kilku podań. Inicjatywa znalazła się wyraźnie po stronie gospodarzy. Wciąż jednak nawet w tym okresie naporu, nie zdołali oddać ani jednego celnego strzału. A gdy w 58. minucie Marczuk oddał dość groźny strzał z dystansu, po którym Costa wybił piłkę na rzut rożny, mogło się wydawać, że najgorsze za Polakami. To po tym kornerze Portugalia strzeliła gola z kontry i rozpoczął się inny mecz.
Patrząc na tę bramkę, łatwiej potraktować poważnie wyśmiewaną komentatorską formułkę wygłaszaną po niecelnym strzale z dystansu: „przynajmniej nie będzie kontry”. Trudno mieć pretensje do Urbańskiego o straconego gola, wszak w nieskuteczny drybling uwikłał się pod polem karnym rywala, kilkadziesiąt metrów od polskiej bramki, ale na pewno fakt, że nie wrzucał piłki w pole karne, tylko stracił ją w momencie, gdy większość polskich obrońców akurat atakowała bramkę, okazał się brzemienny w skutki. Sprint Leao sprawił, że za akcją mało kto nadążył. W momencie, gdy Mendes wrzucał piłkę na głowę gracza Milanu, polskiego pola karnego bronili Kamiński i Zalewski, czyli dwaj wahadłowi. Przy czym Zalewski pilnował dwóch rywali jednocześnie. Skupiony na tym, który mógł mu wybiec zza pleców, za późno dostrzegł, że przed oczy wbiega mu Leao. To, że Polska straciła w Portugalii gola na 0:1 akurat po kontrataku, Probierz też pewnie nazwałby odwagą.
Rafael Leao znowu był katem reprezentacji Polski. Nie pomogła nam nawet zmiana defensywnego pomocnika względem pierwszego meczu.
Wtedy jeszcze nie wyglądało na to, że mecz skończy się aż tak tęgim laniem. Ale przy bramce na 0:2 zaczęła już wychodzić na wierzch przewaga gospodarzy w grze pozycyjnej. Polacy zostali rozklepani. W sytuacji, w której Kiwior rozpaczliwie próbował blokować piłkę wślizgiem we własnym polu karnym i został trafiony w rękę, w ustawieniu nie zgadzało się nic. Polacy próbowali ambicją korygować błędy, ale piłka rozgrywana przez Portugalczyków była od nich szybsza. Chyba ostatni moment, w którym jeszcze wierzyli, że w Porto coś może być do ugrania, miał miejsce w 74. minucie, przy stanie 0:2, gdy Zalewski w pojedynkę rozmontował portugalską defensywę, ale strzał Adama Buksy został zablokowany.
Koszmarne 17 minut
Drużyna podzieliła się na dwa obozy. Rozciągnęła się na tyle, że o skutecznym bronieniu nie było już mowy. Przy trzecim golu Romanczuk wyskoczył do wysokiego pressingu, a gdy został minięty, brakowało go właśnie przed polem karnym do zapobiegnięcia fenomenalnemu strzałowi z dystansu. Przy czwartej bramce wszyscy Polacy byli już rozrzuceni po boisku zupełnie chaotycznie, a na domiar złego Marcin Bułka przepuścił strzał przy bliższym słupku. Mocny, ale jednak idący na jego konto. Wreszcie chwilę później w ciągu kilku sekund we własnym polu karnym piłkę stracił najpierw Zieliński, potem Kiwior.
Strzelanie w tym meczu zakończył Marczuk, którego honorowy gol, debiutancki w kadrze, spiął klamrą koszmarne pół godziny. W 58. minucie pierwszy raz zmusił do wysiłku Costę przy stanie 0:0. 30 minut później pokonał bramkarza rywali z podobnego miejsca, korygując wynik na 1:5. W ciągu 17 minut, między 70. a 87. Polacy stracili cztery gole. W takich momentach mówi się zwykle o braku lidera. Dopóki każdy na boisku, sam dla siebie, wierzył w korzystny rezultat, gra jakoś się trzymała. Kiedy jednak pojawiły się myśli, że wysiłki na nic się zdadzą, to od razu w jedenastu głowach naraz.
Zabrakło kogoś, kto krzykiem, gestem, rajdem, czy wymienieniem kilku bezpiecznych podań, jakoś przywróciłby drużynę mentalnie do meczu. Przy 0:1, ewentualnie 0:2, trudno byłoby mieć do Polaków większe zastrzeżenia. Trzeba by skonstatować, że zwyciężyła wyższa indywidualna jakość. 0:3 to już byłoby za wysoko, patrząc na przebieg meczu. Ale stracenie czterech goli w siedemnaście minut, a przecież samej gry było w tym czasie znacznie mniej, przez zespół, który wcześniej karnie realizował zadania w defensywie, trzeba sprowadzić do zbiorowego ujścia powietrza. A przecież mogło być jeszcze gorzej, gdyby w 77. minucie Ronaldo z metra trafił do siatki po rzucie wolnym.
Pięć goli z sześciu celnych strzałów i xG z otwartej gry, czyli z wyłączeniem stałych fragmentów gry, wynoszące 1,61, i tak sugeruje jednak, że Portugalczycy wykazali się niezwykłą efektywnością. Bułka obronił w tym spotkaniu tylko jeden strzał, co też mówi o wieczorze będącym bardziej krótką, intensywną nawałnicą niż półtoragodzinnym oblężeniem. Patrząc na tracone gole – doskonały strzał z dystansu, mający 4% prawdopodobieństwa skończenia w siatce, uderzenie z ostrego kąta przy bliższym słupku, równie rzadko kończące zwykle w sieci, nożyce znad głowy, z bliska, ale dla kogoś niebędącego Ronaldo niekoniecznie będące doskonałą okazją bramkową – można wręcz mówić, że Portugalczycy byli dla Polaków bardzo surowi. Michał Probierz często próbował szukać pozytywów tam, gdzie ich nie było, ale akurat w tym meczu naprawdę da się je znaleźć, jakkolwiek to przy tym wyniku zabrzmi. Wiele już gorszych spotkań rozgrywała reprezentacja Polski, także pod wodzą tego selekcjonera. Nie zawsze jednak rywal do tego stopnia bezlitośnie wykorzystywał każdy błąd.
WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- I znowu blamaż. Michał Probierz nie potrafi poukładać defensywy
- Zespół spuszczonej głowy
- Najlepsi za kadencji Michała Probierza. A później rozbici i zagubieni
- Kulisy zamieszania ze Świderskim. Załamany team manager, piłkarze go bronią i pocieszają
- Brutalne lanie. Noty po portugalskiej lekcji futbolu
- Duch Marty Ostrowskiej wisi nad reprezentacją
Fot. Newspix