Reklama

Iga, Aryna czy ktoś inny? Pytania przed WTA Finals

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

01 listopada 2024, 13:17 • 14 min czytania 3 komentarze

Ostatni turniej w roku, który rozstrzygnie, jaka zawodniczka spędzi tenisową zimę na pierwszym miejscu rankingu. Iga Świątek z nowym trenerem walcząca o dokonanie czegoś, co nie udało się nikomu od dekady. Aryna Sabalenka, chcąca triumfować w WTA Finals po raz pierwszy w karierze. I sześć innych tenisistek, każda chętna na to, by ostatecznie podnieść w górę trofeum. Jak zakończy się ostatni turniej z cyklu WTA w sezonie? Czego możemy spodziewać się po Świątek? I czy to możliwe, że czeka nas niespodzianka?

Iga, Aryna czy ktoś inny? Pytania przed WTA Finals

Kto zakończy rok na szczycie?

Możliwości są tylko dwie. Albo będzie to – faworytka do tego „tytułu” – Aryna Sabalenka, albo, podobnie jak rok temu, w ostatniej chwili to wyróżnienie zgarnie dla siebie Iga Świątek. Status liderki rankingu na koniec sezonu to cenna rzecz. Kilka, a nawet kilkanaście dobrych tygodni przewodzenia stawce wpisanych do statystyk właściwie za darmo, bo aż do stycznia przecież nic się w tym zestawieniu nie zmieni. Do tego jeszcze jeden, osobny zapisek w kronikach statystyków – bo to właśnie bycie liderką na koniec roku jest najbardziej prestiżowe.

Rekordzistką pod tym względem niezmiennie od lat jest – i to nie powinno nikogo zaskoczyć – Steffi Graf, która okupowała szczyt rankingu na koniec sezonu aż ośmiokrotnie, o raz więcej niż druga Martina Navratilova. Z zawodniczek „dwudziestopierwszowiecznych” najlepsza jest – znów: zero zaskoczenia – Serena Williams, czyli pięciokrotna sylwestrowa liderka. Iga Świątek do tej pory zyskiwała to miano dwukrotnie – w dwóch ostatnich sezonach. Dorównuje pod tym względem Caroline Wozniacki i Simonie Halep.

Gdyby Polce udało się po raz trzeci, zrównałaby się prawdziwymi legendami w osobach Moniki Seles, Martiny Hingis i Justine Henin. Trzy razy na koniec sezonu liderowała też Ashleigh Barty. Choć wiemy, że ona miała nieco łatwiej przez zamrożone pandemią rankingi.

Reklama

Igę czeka jednak piekielnie trudne zadanie. Do Aryny Sabalenki traci obecnie 1046 punktów. Za zwycięstwo w turnieju – bez potknięcia w grupie – jest do zgarnięcia 1500 oczek. Za finał – tylko 1000. Innymi słowy: Polka musi wygrać WTA Finals*. A Sabalenka może pozwolić sobie co najwyżej na dwie wygrane – obie w grupie. Z tej może nawet wyjść, ale musi odpaść najpóźniej w półfinale. Każdy inny scenariusz – a więc albo trzy grupowe wygrane Sabalenki, albo awans Aryny do finału, albo brak wygranej Świątek w turnieju – oznacza, że to Białorusinka zakończy sezon jako liderka.

Ranking WTA

Czołowa „13” rankingu WTA, ze wszystkimi uczestniczkami Finałów (na które składa się TOP 7 zestawienia i, o czym za chwilę, Barbora Krejcikova). Fot. WTA

Aryna ma oczywiście o co grać. Status liderki rankingu na koniec sezonu to spory prestiż, a ona jeszcze nie miała okazji zająć takiej pozycji. Rok temu Iga wyprzedziła ją tak naprawdę… w bezpośrednim starciu. Sabalenka przegrała bowiem jeden mecz grupowy, Polka była za to bezbłędna. Spotkały się w półfinale, a Świątek wygrała w dwóch setach. Żeby utrzymać pozycję liderki musiała potem jeszcze triumfować w finale, ale ten okazał się formalnością – Jessicę Pegulę rozbiła 6:1, 6:0.

Zawsze było moim celem, żeby zapisać moje nazwisko w historii tenisa. Za każdym razem, gdy widzę je na trofeum, jestem z siebie dumna, jestem dumna z mojej rodziny i z tego, że nigdy nie poddała się w walce o moje marzenie. Wszyscy robili wszystko, żeby mi pomóc – mówiła Aryna po wygranym przez siebie US Open. Teraz zapisać to nazwisko może na kolejny, nowy sposób. Przy okazji powalczy też o zapisanie historii białoruskiego tenisa – Wiktoria Azarenka była bowiem liderką na koniec sezonu (w 2012 roku), ale nigdy nie wygrała WTA Finals. Sabalenka może być pierwsza. Choć oficjalnie zrobi to jako zawodniczka bezpaństwowa, gra bowiem i, jak widać wyżej, jest notowana w rankingach bez flagi ojczyzny.

A wracając jeszcze na moment do tegoż zestawienia, warto tu zaznaczyć jedną rzecz – że za sprawą rywalizacji Igi i Aryny, mamy najbardziej regularną ścisłą czołówkę WTA od kilku dobrych lat. Po raz drugi z rzędu to one zakończą bowiem sezon na miejscach 1-2. Ostatni taki duet to lata 1999-2000 i Martina Hingis oraz Lindsay Davenport. Ba, teoretycznie istnieje nawet szansa, że powtórzy się cała… pierwsza piątka!

Reklama

W 2023 roku wyglądała ona bowiem tak: Iga Świątek, Aryna Sabalenka, Coco Gauff, Jelena Rybakina, Jessica Pegula. Z kolei przed WTA Finals jedyne różnice są takie, że Świątek i Sabalenka zamieniły się miejscami, z kolei Rybakina i Pegula są o pozycję niżej, a na czwartą lokatę wkradła się Jasmine Paolini. Jej przewaga nie jest jednak ogromna – wynosi 173 punkty nad Kazaszką i 439 oczek nad Amerykanką. Kto wie, może na koniec roku zobaczymy więc już dobrze nam znany układ sił?

*

*czysto teoretycznie może to zrobić przegrywając mecz w grupie i zdobywając 1300 punktów, o ile Sabalenka wygra maksymalnie jeden mecz grupowy LUB wychodząc z grupy z jedną wygraną – tak jak np. Agnieszka Radwańska w 2015 roku – i zdobywając 1100 punktów, o ile Aryna nie wygra ani jednego spotkania.

Iga pierwsza od dekady?

Nawet jeśli nie uda się jej wkraść na szczyt rankingu WTA, Iga Świątek i tak ma o co grać. Po pierwsze – jeśli zatriumfuje w turnieju, to na pewno zmniejszy stratę do Aryny Sabalenki, a ta w styczniu będzie miała sporo punktów do obrony, w przeciwieństwie do Igi, która w Australian Open 2024 odpadła już w III rundzie. Polka będzie więc miała szansę już wtedy powalczyć o to, by wrócić na szczyt rankingu. Ale to pewnie dla niej sprawa marginalna.

Jeśli mamy zgadywać, dla niej najważniejsze dla Świątek będzie to, by po stosunkowo długiej przerwie – bo nie grała przecież w żadnym turnieju od US Open – po prostu zaprezentować się z jak najlepszej strony, odzyskać feeling przebywania na korcie i na nowo poczuć atmosferę wielkich meczów. A dopiero potem, niejako przy okazji, spróbować wygrać cały turniej. No i, co równie istotne, owocnie zacząć współpracę z nowym trenerem. Bo choć Wim Fissette wielkiego wpływu na grę Igi jeszcze nie będzie tu mieć, to nie ma niczego lepszego dla relacji w zespole, niż spory sukces w pierwszych tygodniach wspólnej pracy.

CZYTAJ TEŻ: WIM FISSETTE. KIM JEST NOWY TRENER IGI ŚWIĄTEK? SYLWETKA BELGA

Iga gra też jednak o to, by nawiązać do tenisistki, której pewnie najbliżej do statusu jej idolki.

Jako ostatnia tytuł w WTA Finals obroniła bowiem Serena Williams. Zrobiła to dokładnie dekadę temu, zresztą była to jej trzecia wygrana w tym turnieju z rzędu. Potem nie udało się to już nikomu, a najbliżej była… Elina Switolina. Triumfatorka z 2018 roku zagrała też bowiem w finale rok później, ale uległa Ash Barty. A cofając się w czasie – w XXI wieku turniej ten sezon po sezonie wygrywały jeszcze dwie Belgijki: Justine Henin (2006-2007) i Kim Clijsters (2002-2003). Ta ostatnia łączy zresztą się zresztą w pewien sposób z postacią Igi – jej sparingpartnerem, a potem, po powrocie z pierwszej emerytury, również trenerem był bowiem Fissette.

Jakie szanse ma Iga Świątek na to, by powtórzyć ich sukcesy?

W sumie… trudno powiedzieć. Dłuższa przerwa od gry, spowodowana częściowo zmęczeniem, a częściowo zapewne rzeczami, które Polka musiała przemyśleć i które zaowocowały ostatecznie zmianami w sztabie, nie pomaga w domysłach co do tego, w jakiej formie przyleciała do Rijadu. Na treningach – a odbijała m.in. z Rybakiną i Sabalenką – wyglądała całkiem nieźle. Wydaje się też zadowolona z obecnej sytuacji, a to dobry znak.

Co jest z kolei złym znakiem? Ot, choćby nawierzchnia. Jak przekazywał Bartosz Ignacik, Iga mówiła, że jest szybsza niż na przykład w Miami czy Indian Wells – a to turnieje, które potrafiła wygrywać – ale wolniejsza niż na US Open, gdzie w tym roku miała problemy. Stosunkowo szybka nawierzchnia twarda premiuje jednak zawodniczki takie jak Aryna Sabalenka czy Jessica Pegula. Wspominamy zwłaszcza o tej drugiej, bo ją Iga ma w grupie i z nią przegrała na wspomnianym US Open.

CZYTAJ TEŻ: HISTORIA DARII ABRAMOWICZ. JAK TRAFIŁA DO SZTABU IGI ŚWIĄTEK?

Dobrze radzić może sobie na niej też Barbora Krejcikova, mistrzyni Wimbledonu, która potrafiła już z Igą przy różnych okazjach wygrywać. W tym sezonie jednak męczą ją urazy i w jej przypadku jeszcze trudniej założyć, w jakiej jest formie. Do Finałów weszła zresztą boczną furtką – mistrzynie wielkoszlemowe mają bowiem zapewniony awans, jeśli utrzymają się w TOP 20 rankingu. Czeszka jest 13., więc w Arabii Saudyjskiej zjawiła się kosztem ósmej Emmy Navarro.

Grupę Igi uzupełni za to Coco Gauff i tu właściwie można napisać to, co zawsze przy tej okazji: Polka ma z nią bilans 11-1. Jasne, możliwe, że Amerykanka nagle zagra mecz życia, ale Świątek po prostu ma na nią sposób. A czy znajdzie go na Barborę i na rewanż na Jessice – przekonamy się w kolejnych dniach. Pierwszy mecz Iga zagra 3 listopada z Czeszką. Kolejne spotkania to z kolei 5 i 7 listopada, a w jakiej kolejności zmierzy się z Amerykankami – to dopiero zostanie ustalone.

Aryna potwierdzi, że to jej rok?

Dziwna jest sytuacja Aryny Sabalenki. Z jednej strony jest liderką rankingu i wygrała w tym roku dwa turnieje wielkoszlemowe. Z drugiej – wcale nie ma na koncie najwięcej trofeów. To miano należy do Igi Świątek, która w kończącym się sezonie pięć razy podnosiła w górę puchary za zwycięstwa w imprezach WTA. Raz – na Roland Garros – był to turniej Wielkiego Szlema. Czterokrotnie imprezy rangi WTA 1000, drugie najważniejsze. Sabalenka może więc ten wynik co najwyżej wyrównać, jeśli zatriumfuje w WTA Finals.

Na razie Białorusinka jednak nie dominuje. To nie ta skala, co Iga Świątek w 2022 roku, gdy nie było żadnych wątpliwości co do tego, że należy jej się miano najlepszej tenisistki sezonu. Rok temu trwały dyskusje, ale Iga rozstrzygnęła je triumfem w Finałach. Teraz to samo powinna zrobić Aryna. Bo jeśli nie wygra, a zwycięży Polka, to znów będzie można się zastanawiać: która miała lepszy rok? I tak, Sabalenka ma więcej tego co najważniejsze, a więc tytułów wielkoszlemowych. Ale ogółem to właściwie sezon, w którym dzieliły się trofeami i wspólnie odjechały reszcie stawki.

Wielkie Szlemy? 3 z 4 należą do nich. Ten jeden to Wimbledon, gdzie Sabalenka nie zagrała, a Świątek się z trawą nie lubi.

Turnieje rangi WTA 1000? Jako jedyne w całym tourze mają ich w tym roku więcej niż po jednym, ogółem 6 z 10, z czego Iga cztery, a Aryna dwa. Pozostałe wygrywały Coco Gauff, Jasmine Paolini, Jessica Pegula i jedyna nieobecna w WTA Finals, Danielle Collins.

Ranking? Już wiemy, że – jak pisaliśmy – będą wspólnie okupywać dwa pierwsze miejsca, drugi rok z rzędu. I tu Aryna jest na pole position do tego, by zająć szczyt zestawienia.

Ale czy ranking w pełni oddaje skalę sukcesów? Niekoniecznie. On premiuje również regularność, która też jest istotna, ale może to być regularność na poziomie pół- a czasem nawet ćwierćfinałów dużych turniejów. Aryna jest bardziej powtarzalna od Igi zwłaszcza na poziomie turniejów wielkoszlemowych, gdzie raczej nie odpada przed ćwierćfinałami. Do tego Polce odebrano punkty za nieobecność w czterech obowiązkowych turniejach rangi WTA 500, a do tego na koniec sezonu Świątek odpuściła między innymi Pekin, gdzie broniła 1000 punktów za zwycięstwo sprzed roku.

Kto więc był lepszy? Tak naprawdę napisać wypadałoby, że – mimo zwycięstwa Sabalenki w Australian Open – pierwsza połowa tenisowego roku należała do Igi. To wtedy wygrała wszystkie swoje pięć trofeów. Z kolei druga połówka – z triumfami w Cincinatti, US Open i Wuhan – to już zdecydowanie królestwo Aryny. WTA Finals rozstrzygną więc finalnie, która z nich królowała na przestrzeni kończącego się sezonu.

Aryna Sabalenka

Aryna Sabalenka świętująca triumf w Wuhan. Fot. Newspix

Jeśli Iga wygra, to nawet jako rankingowa „2” będzie mogła powiedzieć sobie, że mimo problemów to był jej sezon. A to ze względu na zdobytych sześć spośród najważniejszych trofeów. Jeśli zatriumfuje Aryna – nie będzie wątpliwości, że to ona była najlepsza. A jeśli nie wygra żadna… to w sumie pewnie zależeć będzie od osobistych preferencji oceniających i tego, co dla nich istotne w ocenie zawodniczek.

Z pewnością jednak napisać trzeba, że to był najlepszy sezon w karierze Białorusinki. Dwa turnieje wielkoszlemowe, w tym potwierdzenie klasy w Australii, gdzie obroniła tytuł. Odzyskana po roku pozycja liderki rankingu WTA. Dwie kolejne wygrane imprezy WTA. Ponad 9000 punktów na koncie z szansą na przebicie magicznej granicy 10000 oczek. Takich sukcesów nie można zignorować.

Nie zapowiada się zresztą, by Sabalenka miała zwolnić. I dobrze, bo kobiecy tenis od dłuższego cierpiał z powodu braku wykreowanej wielkiej rywalizacji. Teraz taką może się stać ta Igi Świątek z Aryną Sabalenką. Rok 2025 pokaże nam dobitnie, czy tak będzie, choć już 2024 – choćby genialnym finałem w Madrycie – udowodnił, że obie potrafią dać wielkie show. A kto wie, czy kolejnego nie dostaniemy w półfinale lub meczu o tytuł w Rijadzie.

Co z resztą stawki?

Piszemy głównie o dwóch – i musicie to zrozumieć – ale w finałach zagra osiem tenisistek. Pora więc wspomnieć o pozostałej szóstce, bo WTA Finals całkiem lubią niespodzianki. Ot, gdyby przeanalizować edycje z ostatnich dziesięciu lat, właściwie tylko w kilku przypadkach moglibyśmy napisać, że wygrała faworytka. Tak było w 2014 roku, gdy triumfowała Serena Williams, w 2019, kiedy najlepsza okazała się Ash Barty, no i rok temu, gdy Iga Świątek sięgnęła po swój tytuł.

A jak było w pozostałych sześciu edycjach (w 2020 turnieju nie rozegrano ze względu na pandemię)? Już same rozstawienia wiele nam mówią. W 2015 roku zwyciężyła 5. Agnieszka Radwańska. W 2016 Dominika Cibulková, turniejowa „7”. Kolejne dwie edycje wygrały dwie „6” – Caroline Wozniacki i Elina Switolina. Podobnie było w 2021, gdy triumfowała Garbiñe Muguruza i w 2022, kiedy najlepsza okazała się Caroline Garcia.

Co nam to mówi? Że na ostatnich dziewięć edycji dwukrotnie częściej (sześć do trzech razy) WTA Finals wygrywały tenisistki z numerami z dolnej połówki rozstawień.

W tym sezonie są to Jelena Rybakina, Jessica Pegula, Zheng Qinwen i wspominana już Barbora Krejciková. Trudno wyobrazić sobie, by triumfować w Rijadzie mogła ostatnia z nich. Jak pisaliśmy, Czeszka miała sporo problemów zdrowotnych, przez co od Wimbledonu jej bilans meczów to 5-5 i tylko na igrzyskach olimpijskich wygrała co najmniej dwa z rzędu. Owszem, w Anglii też triumfowała niespodziewanie, po przejściach. Ale trawa to jednak nieco inna nawierzchnia, sprzyjająca jej grze, a format WTA Finals – z trzema meczami w fazie grupowej – raczej obnaży jej braki kondycyjne i zdrowotne.

Pozostałe trzy zawodniczki to już jednak groźne rywalki. Chinka pokonała przecież Igę Świątek na igrzyskach i sięgnęła tam po złoto, a do tego widać, że z miesiąca na miesiąc się rozwija i jest w wielkim gazie – w Pekinie była w półfinale, w Wuhan zaliczyła finał, a potem wygrała turniej w Tokio. Ostatnio toczyła zacięte boje z Aryną Sabalenką i nie będzie zaskoczeniem, jeśli w końcu ją pokona, jest zresztą w jej grupie.

Qinwen Zheng

Qinwen Zheng z olimpijskim złotem. Fot. Newspix

Z kolei Pegula na US Open osiągnęła życiowy sukces, dochodząc do finału turnieju wielkoszlemowego, ale gorzej radziła sobie w czasie chińskich turniejów, gdzie dwukrotnie odpadła w 1/8. W Finałach już rok temu była jednak w meczu o tytuł i na pewno stać ją na powtórkę. Rybakina? Podobnie jak Iga Świątek nie grała od US Open, choć dla niej powodem był miks chorób i urazów. Nie wiadomo w jakiej dyspozycji przyleciała do Arabii Saudyjskiej, ale jeśli się wyleczyła, zawsze będzie groźna. Zwłaszcza na stosunkowo szybkiej nawierzchni.

Trudno powiedzieć, na co stać Coco Gauff. Teoretycznie to ostatnio „ta trzecia”, takie zresztą miejsce zajmuje w rankingu. Amerykanka wygrała ubiegłoroczne US Open i potrafi się postawić każdej rywalce. Ale przy tym często bywa chimeryczna, a w tym sezonie jej forma bardzo falowała, rozstała się zresztą z Bradem Gilbertem, trenerem, który doprowadził ją do triumfu w Nowym Jorku. I to być może pomogło, bo w ostatnich tygodniach ewidentnie odzyskała formę – wygrała imprezę w Pekinie i była w półfinale w Wuhan (przegrała z Sabalenką, po dobrym meczu). Wypada jednak dodać, że w pierwszym z tych przypadków drabinka ułożyła jej się doskonale i nie grała tam z rywalką z TOP 15 rankingu. Trudno więc powiedzieć, co będzie, gdy zmierzy się z trzema z czołowej trzynastki na przestrzeni kilku dni.

Niemniej, wydaje się, że i ją stać na walkę o tytuł. A to ogółem zwiastuje nam naprawdę ciekawe WTA Finals. Bo mamy co najmniej sześć kandydatek do trofeum, jedną outsiderkę i jedną zawodniczkę, którą… sami nie wiemy, gdzie do końca umieścić. Ale to właśnie Jasmine Paolini ma szansę osiągnąć historyczny sukces.

Na dwa fronty?

I o Włoszce z polskimi korzeniami napiszemy na koniec. Z osobna, a to dlatego, że Paolini jest jedyną zawodniczką w stawce, która w Rijadzie wystąpi w dwóch turniejach – singla i debla. W parze z Sarą Errani miała bowiem naprawdę dobry sezon w grze podwójnej, okraszony olimpijskim złotem, z kolei w singlu dwukrotnie była w wielkoszlemowych finałach. To dla niej absolutnie przełomowy rok, choć po od Wimbledonu – gdzie grała o tytuł – radzi sobie gorzej.

Czy więc uważamy, że stać ją na triumf w singlu? Niespecjalnie, choć – jak wspominaliśmy – WTA Finals lubią niespodzianki. Jeśli jednak gdzieś by Jasmine miała wygrać, to raczej w grze podwójnej. I to też byłby dla Włoszki spory sukces. By jednak napisać historię – a o tym tu chcemy opowiedzieć – potrzebowałaby triumfować w obu konkurencjach.

To bowiem w WTA Finals naprawdę rzadka sztuka. Do tej pory w tym samym sezonie turnieje singla i debla wygrywały trzy zawodniczki. Choć Martina Navratilova – jak to ona – dokonała tego aż sześciokrotnie (warto tu zaznaczyć, że Martina ma najwięcej tytułów w WTA Finals zarówno w singlu jak i w deblu – odpowiednio 8 i 13)! W 1978 roku triumfowała w grze pojedynczej oraz w podwójnej wraz z Billie Jean King. Potem nawiązała się współpraca Martiny z genialną deblistką, Pam Shriver. I w latach 1981, 1983, 1984, 1985 i 1986 obie wygrywały w grze podwójnej, a Navratilova była też królową singla.

CZYTAJ TEŻ: JASMINE PAOLINI. POLSKIE KORZENIE I NIECHĘĆ DO KORTÓW TWARDYCH

Po sukcesach Martiny trzeba było poczekać 11 lat na kogoś, kto też zgarnie dublet. Wtedy do akcji wkroczyła Jana Novotná, a pomogła jej partnerka z debla, czyli Lindsay Davenport (która sama wygra WTA Finals w singlu w 1999 roku). Z kolei ostatnią podwójną mistrzynią była Martina Hingis w roku 2000. W deblu wraz z nią triumfowała pamiętana dziś nie tyle ze względu na grę, co urodę Anna Kurnikowa.

Oznacza to ni mniej, ni więcej, że w XXI wieku jeszcze nikt nie osiągnął takiego sukcesu. W 2024 roku Jasmine może tego dokonać jako jedyna. I choć szanse Włoszki w singlu zdają się niemal najmniejsze z całej ósemki (ustawilibyśmy ją na siódmym miejscu, przed Krejcikovą), to kto wie, sport pisze przecież czasem wspaniałe scenariusze. A ten – patrząc z perspektywy neutralnego widza – na pewno by takim był.

Choć wolelibyśmy, by to wszystko skończyło się jak przed rokiem – triumfem Igi Świątek.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj też: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Komentarze

3 komentarze

Loading...