Zapraszamy na kolejny odcinek naszego cyklu. Przez te kilka tygodni przestał on już być “nowy”, za to nie przestał być interesujący. Tym razem usiedliśmy do rozmowy z Tomaszem Łapińskim, którego sylwetki przypominać chyba specjalnie nie trzeba i – przyznajemy – wyszło dość obszernie. Ale przy tym ciekawie, więc zostawiamy was z lekturą.
Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
Spełnienie, absolutnie. Mnóstwo wspomnień. Nigdy nie wyznaczałem sobie jakiejś granicy – że koniecznie muszę coś zrobić, by móc mówić o udanej karierze. Przyjmowałem wszystko, co zdarzyło się w moim życiu piłkarskim, z otwartą głową i nie mam w nawet najmniejszym stopniu poczucia niedosytu. Okres w Legii? To już była końcówka, a kontuzje są nierozłącznie związane z zawodem piłkarza. Ja i tak miałem szczęście, że zdarzyły mi się tak późno.
Największe spełnione piłkarskie marzenie?
Nie ma innej opcji – srebrny medal na Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie. Wydaje mi się, że to coś na tyle rzadkiego, że nawet nie ma o czym gadać.
Największe niespełnione piłkarskie marzenie?
Jest, ale nie wiązałbym tego bezpośrednio z pierwszym pytaniem. Chciałbym mieć możliwość porównania igrzysk olimpijskich z innym dużym turniejem, takim jak mistrzostwa świata. Pobyt na mundialu chciałbym przeżyć, ale z drugiej strony – jeśli miałabym zagrać tam trzy mecze i wrócić do domu, to może i lepiej, że tak się ułożyło. Jeśli już jechać, to po to, by walczyć o podium, zwycięstwo. Ale nie wiem, jak mogłoby być, nie chcę gdybać.
Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?
Oj, tego było mnóstwo. W okresie, w którym najlepiej grałem – w Widzewie, w Lidze Mistrzów – miałem zatrzęsienie propozycji, ofert. Menedżerowie się do mnie dobijali, ja nie odbierałem od nich telefonów lub ucinałem wszystko błyskawicznie, były też dokumenty podsuwane pod sam nos, tylko do podpisu. Liverpool, Roma, West Ham United – w tamtym okresie miałem naprawdę ogromne możliwości. Ale decyzja była podjęta taka, a nie inna. Mówiłem już kilka razy, z czego wynikała. W dużej mierze ze względu na latanie. Wiedziałem, że jest z tym u mnie problem i to by było po prostu bez sensu. Ale to w pełni świadomy wybór, od zawsze wiedziałem, z czym się wiąże taka decyzja.
Najlepszy piłkarz, z którym pan grał?
Przeciwko? W tamtym okresie graliśmy praktycznie ze wszystkimi z czołówki – z Brazylią, Francją, więc ciężko powiedzieć. A razem w drużynie… Też było sporo piłkarzy, których mógłbym wyróżnić. Za Heńka Apostela pod kątem ofensywnym genialnie wyglądał Piotrek Nowak. Uwielbiałem z nim grać, bo to typ piłkarza, przy którym zawsze było do kogo zagrać. Zawsze chciał piłkę, zawsze można było rozegrać wszystko od tyłu. To ogromny komfort dla obrońcy, nie trzeba było bić tej długiej pały, nawet pod pressingiem przeciwnika. Mirek Szymkowiak to też zawodnik tego typu, z którym lubiłem grać. Wiedziałem, że jak mu zagram i wyjdę na pozycję, to on nie spanikuje, odegra i też nie będzie chował się za plecami.
Najgorszy trener, który pana trenował?
Chyba Janek Tomaszewski. Jest wspaniałym facetem, świetnym gawędziarzem, był genialnym piłkarzem, być może politykiem też jest niezłym – chociaż ze zmiennymi poglądami – natomiast ławka trenerska to ewidentnie nie miejsce dla niego. Wspominał to w tym cyklu jako swoje największe rozczarowanie i cóż mogę dodać, chyba właściwie. U nas był krótko, ale to, co wymyślał… Był wtedy młodym człowiekiem, młodym i niedoświadczonym trenerem i chyba za wszelką cenę chciał zabłysnąć innowacyjną myślą trenerską. Pamiętam kilka treningów. Kazał nam na przykład na suchym boisku dośrodkowywać spod linii bocznej, ale nie normalnie, tylko… wślizgiem. Ledwo tocząca się piłka, trzeba się było położyć i dograć w pole karne do napastnika i bramkarza. Oni mieli prawo usnąć, bo te piłki ledwie do nich dolatywały.
A drugi jego wymysł – pamiętam mecz w Mielcu. Wyszło jakoś tak, że wystawił dwóch prawych i dwóch lewych pomocników, tylko zapomniał, że w środku nikogo nie ma… Skończyło się chyba 4-0 czy 4-1, przegraliśmy ten mecz, ale taktyka była dużym ewenementem.
Najlepszy trener, który pana trenował?
Wiem, że Franek Smuda jest wyśmiewany i nie jest to trener bezbłędny, ale on ma bardzo fajne podejście pod kątem – nazwijmy to – zmuszenia drużyny do tego, by funkcjonowała dokładnie tak, jak on chce. Chodzi o przemieszczanie się po boisku zagęszczenie, organizację gry. Moim zdaniem to bardzo dobry trener, który – tak jak powiedziałem – jednak popełnił kilka błędów. Podejrzewam, że więcej w późniejszym okresie swojej pracy niż u nas w Widzewie. Wynikło to też z drużyny – my pewne rzeczy sami korygowaliśmy. Żeby było śmieszniej – przed EURO zaliczył taką wpadkę, o którą nigdy w życiu bym go nie podejrzewał. Zdał się na kogoś, za mocno zaufał innym. Wcześniej mu się to w ogóle nie zdarzało, zawsze wszystkie kluczowe decyzje podejmował samodzielnie. Oddał stery od przygotowania fizycznego piłkarzy ludziom, których chyba tak naprawdę do końca nie znał. Do dziś tego nie rozumiem, jak można było po zakończeniu ciężkiego sezonu, zaserwować piłkarzom tak wymagający okres przygotowawczy. A okres startowy, trzy mecze grupowe rozgrywane są przecież praktycznie w ciągu tygodnia. Kompletnie niezrozumiała decyzja i spada na barki Smudy. Sam ustawił się na z góry przegranej pozycji.
Pod kątem trenerskim dobrym szkoleniowcem dla piłkarzy jest też Orest Lenczyk. Nie jest lubiany przez część osób, bo komunikuje się z zawodnikami w sposób bardzo specyficzny. Czasami jest po prostu nierozumiany, operuje niedopowiedzeniami, piłkarze są czasem zdezorientowani. Natomiast pod kątem trenerskim to człowiek, który ma na uwadze nie tylko osiągnięcie sukcesu sportowego, ale też właściwe poprowadzenie zawodnika pod kątem fizycznym. Tak, żeby się dobrze czuł, żeby go nie przeciążyć, żeby nie zrobić mu krzywdy. To jeden z niewielu trenerów, który właściwie to balansuje. Czasami otoczenie odbiera to źle. Archaiczne metody? To bardzo śliskie określenie. Takie mówienie to w zasadzie brak zrozumienia tematu. Można się śmiać, że to pan od WF-u, ale te proste metody czasami są najbardziej skuteczne. Poziom skomplikowania w tzw. nowoczesnych metodach powoduje, że piłkarz skupia się na trzech rzeczach, a przez to umyka mu samo sedno.
Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz?
Mało jest takich piłkarzy, w Polsce chyba w ogóle. Żadnego nie znam. Podejrzenia jakieś tam są, ale nikt się do tego nie przyzna. To tak specyficzne środowisko, że taki piłkarz musiałby szybko i często zmieniać szatnię.
Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie?
Mam problem z tym pytaniem. Generalnie nie robili mi takich żartów, na tyle zawsze byłem zdystansowany. Nie chodzi o to, że się obawiali. Były jakieś śmichy-chichy, kręcenie wąsa, ale jakiegoś większego kawału nie mogę sobie przypomnieć.
Najlepszy żart, który wykręcił pan?
Kiedyś wykręciłem taki numer, w sumie przypadkowo wyszło. Jeszcze w Widzewie, gdy jechaliśmy na mecz z Polonią Warszawa. Była taka sytuacja, że autokar, który miał nas wieźć, nie przyjechał. Jak to w Łodzi, pewnie nie zapłacili za wcześniejsze transporty i przewodnik stanął okoniem. Kilka godzin do meczu, więc wsiadamy w swoje auta. Zapakowaliśmy się do samochodu Rafała Siadaczki – ja, Radek Michalski i Andrzej Michalczuk. Chcemy ruszać, ale kierownik krzyczy, że jeszcze dwóch chłopaków nie ma transportu, więc Andrzej wyskoczył, żeby wziąć też swoje auto i ich zawieść.
No i jedziemy do tej Warszawy. Rafał prowadzi, Radek z przodu, ja z tyłu. No i w pewnym momencie – policja stoi z suszarką. Radek od razu postanowił zadzwonić do Andrzeja, który jechał za nami, by go ostrzec. No i czuję, że coś mi wibruje obok, “Rusek” zostawił telefon. Ukradkiem odebrałem połączenie, patrzę w lusterko, a Radek nawija – słuchaj, uważaj, bo tu policja stoi. No i tak gadaliśmy przez pięć minut o pięciu różnych rzeczach, choć siedziałem zaraz za nim. Patrzę na Rafała, ten już nie może ze śmiechu za kierownicą, ja też ledwie się powstrzymywałem, by nie wybuchnąć. A on normalnie skończył rozmowę i jak gdyby nigdy nic – zadowolony ze spełnionego obowiązku. Dopiero później pokładaliśmy się ze śmiechu, do dziś Radek ma pretensje. Oczywiście to taki numer sytuacyjny, trzeba by było być w tym samochodzie…
Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
Pamiętam, że w Łodzi na początku zapytali mnie o to i odpowiedziałem, że pisarzem. Teraz jest na to szansa, coś tam kombinuję. Ale ja generalnie wychodzę z założenia, że lubię spełniać swoje marzenia. Grając w piłkę, miałem ograniczone możliwości, ale teraz? Robię to, co zawsze chciałem. Chciałem nauczyć się jeździć na snowboardzie – nauczyłem się. Chciałem się nauczyć jeździć na crossie – nauczyłem się. Chciałem umieć robić zdjęcia – umiem. Chciałem nauczyć się reżyserować – pracuję nad tym. Chciałem pisać – piszę. Po prostu. I nie chodzi o te kilka rymowanek, które gdzieś tam się przewinęły, to tylko wygłupy.
Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
Pamiętam, było to nawet kilka rzeczy. Telewizor Neptun, wielki jak stodoła. Do tego Radio Zodiak. I taki kasetowiec, chyba firmy Unitra. Taka ogromna szafa, za którą można było się chować. Pamiętam, że Paweł Chodakowski się ze mnie śmiał. Był ze mną w sklepie, a to były czasy, w których takich rzeczy w ogóle nie było nie rynku. Przypadkiem trafiliśmy na jakąś dostawę, dosłownie kilka sztuk. Wybrałem jeden, przytarabaniłem go do domu i co… Okazało się, że oczywiście zepsuty. A tak wyczekiwaliśmy na niego, wydawało nam się, że trafiliśmy na prawdziwy rarytas. Już nie pamiętam, co z tym zrobiłem.
Największy dylemat podczas kariery?
Największą pokusą był oczywiście wyjazd to zagranicznego klubu. To naprawdę życiowa decyzja. Rezygnacja z olbrzymich pieniędzy, kompletnie inna ścieżka kariery. Podjąłem jednak określoną decyzję i trzeba z tym żyć.
Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
Nigdy nie bylem jakimś wariacko-rozrzutnym człowiekiem, który wyczynia dziwnie rzeczy. Największa suma to chyba już po zakończeniu kariery, na pokerze, gdy miałem taką bessę. Miałem dużego niefarta, wydawało mi się, że podejmuję dobre decyzje, przeciwnik miał może parę procent na dobranie lepszego układu. Gotowało mi się wtedy po kopułą, rzucałem karty i kończyłem grać. Paru kolegów miało okazje widzieć mój “wstrząs pourazowy”, ale też – to nie były wielkie sumy.
Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
Chyba w Widzewie po pierwszym mistrzostwie. Cała noc. Wróciliśmy do Łodzi, cały stadion na nas czekał. Wielka feta, klaksony, ogromne ilości ludzi. Później jeszcze ruszyliśmy w nasze stałe miejsce, skończyło się nad ranem i było ciekawie. Bardzo ciekawie.
Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
Powtórzy się trochę to, co mówiłem wybierając najlepszego piłkarza, z którym grałem. Lubię zawodników, którzy chcą grać. Myślę, że dziś takim człowiekiem jest Duda. Tylko z tego okresu zaraz po przyjściu do Legii. Teraz ma jakiś problem, ale jest świetnym piłkarzem, ma ogromne możliwości i pewnie się ogarnie za chwilę. Wydaje mi się, że po prostu się… zamyślił. Wyobraził już sobie świetlaną przyszłość w Interze i coś się poblokowało. Natomiast na początku – widać było, że już przed podaniem jest przygotowany do rozwinięcia akcji. W momencie przyjęcia już wie, co będzie dalej. W ruchach, sposobie gry mocno przypomina Mirka Szymkowiaka.
Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?
Z trenerami jest ten problem, że to tylko wynik zewnętrznej obserwacji. Spojrzenie na rezultaty zespołu nie do końca mówi o sposobie pracy, warsztacie, pomyśle na budowanie drużyny. My, patrząc z boku, tego wszystkiego nie wiemy. Dlatego ciężko zdecydować. Kogo podejrzewam o ciekawy warsztat? Większość trenerów, ale tu nawet nie o to chodzi. Bardziej o kontakt mentalny trenera z drużyną. I pod tym kątem z Leszkiem Ojrzyńskim mogłoby być ciekawie. O jego warsztacie różnie się mówi, nie znam go, więc nie chcę się wypowiadać, ale jeśli chodzi o relację na linii piłkarz-trener, to wskazałbym na niego.
Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa czy spadkowa?
Generalnie jestem przeciwnikiem takich porównań, bo piłka się zmienia. W zestawieniu z moimi czasami jeszcze takiej przepaści nie ma – może było trochę więcej miejsca na boisku, ale już pojawiała się ta tendencja, żeby zagęszczać. Nie chcę porównywać samego sposobu gry w piłkę, bo to nie ma sensu.
Natomiast jeśli miałbym oceniać możliwości piłkarskie zawodników dziś a wczoraj, to poziom na pewno się nie podniósł, a spadł. Jak widzę umiejętności techniczne dzisiejszych piłkarzy, myśl, szybkość prowadzenia akcji, to nie jest najlepiej. Nie chodzi oczywiście tylko o to, że my mieliśmy Ligę Mistrzów, a oni nie mają, bo na to wpływa wiele czynników. Wtedy były dwa silne kluby i najlepsi piłkarze byli w nich skumulowani, a teraz to się rozkłada na więcej ośrodków.
Według mnie dziś zbyt często zapomina się o podstawowych zasadach gry w piłkę. Takich prawie na juniorskim poziomie. Skupiamy się na niuansach, zagęszczeniu, przesuwaniu, na odbudowaniu przestrzeni i tak dalej, i tak dalej, a zapomina się, że “jak zagram, to muszę wyjść na gaz”, że jak przyjmuję piłkę, to nie w miejscu, tylko w ruchu, że pewne rzeczy trzeba robić na pełnej szybkości. Najprostsze rzeczy w zasadzie. Jak znam życie, to połowa piłkarzy nie wie, do czego dąży na boisku. Nie mówię o zdobyciu gola, bo to oczywiste, ale większość ludzi nie będzie wiedziała, że dąży do zyskania: a) przestrzeni, b) przewagi liczebnej, c) szybkości. Trzy rzeczy, których zdobycie w danym sektorze boiska, powinno zakończyć się sytuacją bramkową. Oglądając Ekstraklasę, widzę, że piłkarze nie mają takiej świadomości. Mając przewagę w strefie, zawijają się do środka, gdzie przewagę ma przeciwnik. Mając wolną przestrzeń przed sobą, przyjmują w miejscu i peryskopują, komu mają zagrać, zamiast ruszyć i robić przewagę. Nagminne.
Dzisiejsi zawodnicy są – tak po piłkarsku – głupsi?
Nie, to kwestia koncentracji. Oni się tego wszystkiego nauczyli, ktoś im to kiedyś pokazał. Wiedzą, co powinni robić, ale koncentrują się na założeniach taktycznych, innych rzeczach, bardziej skomplikowanych. Są dwa piętra wyżej, niż powinni, a podstawy schodzą w cień. Później, analizując to, też nie zwracają na to uwagi, bo znów zajmują się szukaniem błędów na wyższym poziomie.
Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
Dwie mam, a w zasadzie trzy. Pierwsza to medal olimpijski, druga i trzecia to blizny – na achillesie i na udzie. Obie po trzydzieści centymetrów. A medal leży schowany w szufladzie, nie robię sobie ołtarzyka. Ostatnio miałem nawet problem, by go znaleźć, ale udało się.
Pierwszy samochód?
Oczywiście Maluch. Czerwony jak krew.
Najlepszy samochód?
To użyteczny samochód. Nie jestem maniakiem motoryzacyjnym. Jak jeździłem na ryby, to taki, którym bez problemów mogłem łódkę pociągnąć.
Najlepszy młody polski piłkarz, który ma szansę zrobić wielką karierę?
Linetty. Nie jestem na tyle blisko i nie wiem, jaka jest prawda, ale trochę boję się o to, czy on psychicznie jest gotowy. Fizycznie – możliwości ma ogromne. Jak poukłada głowę, to potencjał ma bardzo duży. Poszczególne stopnie jego kariery mogą być różne, ale docelowo to na pewno powinien być piłkarz na większy zespół niż taki Club Brugge, nie ma w ogóle o czym gadać.
Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć?
Nie czytałem, nie czytam o sobie. Od sprawdzania not też zawsze uciekałem, nigdy nie chciałem wiedzieć, jak mnie oceniają.
Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?
Powiedziałbym trening, ale nie, nikt nie uwierzy. Książki. W okresie przygotowawczym, głównie zimowym, nikt nie był za bardzo w stanie nic więcej zrobić. Zazwyczaj łóżko, sześć minut książki i odpływ…
Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?
W Łodzi praktycznie nie słuchaliśmy nic w szatni. Nie było przewodniego motywu.
Najbardziej wzruszający moment w karierze?
Dwa takie momenty miałem, choć ten drugi nie do końca można nazwać wzruszającym. Po porażce z Eintrachtem, słynnej “dziewiątce”, graliśmy u siebie z Legią. Nigdy nie zapomnę jak wychodziliśmy na rozgrzewkę. Do meczu jeszcze sporo czasu, ale już sporo ludzi było na stadionie. My – jak zbite psy po takim laniu, a kibice zgotowali nam owację. Raz, że było to niespodziewane, a dwa – był to moment, w którym naprawdę odczuwasz wsparcie na niespotykaną skalę. W trakcie meczu – wiadomo – jest doping, ale to inaczej działa. A wtedy nie wiedzieliśmy, co się stanie, równie dobrze mogli zacząć w nas jajkami rzucać, a tu takie przywitanie. To ewidentnie najbardziej wzruszający moment.
A drugi w trakcie finału igrzysk. Ciężko mówić o wzruszeniu, ale po pierwszym czy drugim golu – kompletna cisza na Camp Nou. Szum, szum, szum i nagle BUM!, padła bramka. 90 tysięcy ludzi nagle zamilkło, niesamowite uczucie.
Najważniejsza ze zdobytych bramek?
Dużo ich nie było. Swojak chyba jakiś. Chociaż też nie pamiętam, czy strzeliłem takiego… A nie, była ta bramka. Turniej w Ameryce Południowej, przedłużałem głową do Radka Majdana, który – jak się okazało – stoi tuż obok mnie, bez żadnego “moja”, bez krzyku. Tak mało tych bramek strzeliłem, że nawet ich nie pamiętam. Z Sokołem Pniewy dwie na inaugurację ligi chyba, ale nie były szczególnie ważne. Kiedyś zrobiłem naprawdę fajną akcję, która zapadła mi w pamięć, graliśmy chyba z Mielcem. Bardzo długa akcja z moim udziałem – z dryblingiem, ze wszystkim – po której padła bramka. Ale generalnie – nie byłem od strzelania, więcej radochy sprawiało mi np. podłączenie się do ofensywy i dogranie komuś.
Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?
Trochę ich było. W Legii, to chyba Szamo, o którym krążą legendy. Natomiast w Łodzi – Piotrek Szarpak. Radyjko, gęba mu się nie zamykała. Kabareciarz. Nie chodzi nawet o kawały, tylko sposób rozśmieszania w codziennej konwersacji.
Największy niespełniony talent?
Znów Mirek Szymkowiak. Nie wiem, czy można nazwać go niespełnionym talentem, natomiast możliwości miał zdecydowanie większe. “Ogórek” mógł grać znacznie wyżej niż liga turecka. W ogóle za szybko skończył karierę, źle to się potoczyło, za szybko się zniechęcił. Świetny piłkarz, który nie wykorzystał w pełni swoich umiejętności. Było też kilku innych – Maciek Terlecki zapowiadał się wręcz brutalnie, jeszcze w młodzieżówce, a potem się to zatrzymało. Mnóstwo tych chłopaków, ale zakrętów i mielizn wiele na nich czeka.
Najlepszy podrywacz?
Nie wiem. I to nie tak, że nie chcę doprowadzać do rozwodów, bo największy podrywacz już jest zapewne po trzech. Po prostu nie posiadam takiej wiedzy.
Największy modniś?
Powiem tak: grając, naprawdę miałem głęboko gdzieś, jak ktoś się ubiera. To, jak ja wyglądam, albo ktoś wygląda, było bardzo daleko w mojej hierarchii rzeczy ważnych. Były ciekawsze sprawy niż kapelusik, buty na obcasie czy różowy pasek. Chyba Radek Majdan, w późniejszych latach model, a teraz celebryta, trochę się wyróżniał. No i “Bączek” dbał o te futerka.
Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?
3/4 mojej kariery to jedno wielkie opóźnienie pensji. Półroczne – norma, nic wielkiego. Dotyczyło to wszystkiego, też premii. Najgorzej było, gdy wygrywaliśmy i wszystko to się kumulowało. Z jednej strony szkoda, że przepisy nas nie chroniły, tak jak teraz chronią piłkarzy, z drugiej – nie wiadomo, jakby się wtedy potoczyło wiele rzeczy, gdyby wszystko było na czas. Ale komfortowe to nie było, do dzisiaj się śmiejemy, że wykazaliśmy anielską cierpliwość. Mistrzostwo, Liga Mistrzów – na tę kasę czekaliśmy bardzo długo.
Najładniejsze miasto w jakim przyszło panu grać?
Powiem tak – jako piłkarz nie pamiętam za bardzo miast, w których grałem. Lotnisko, hotel, stadion i to wszystko. Mogę powiedzieć o najpiękniejszych miastach, ale raczej o tych, w których byłem już po zakończeniu kariery. Na pewno Barcelona była cudowna. Tam z reprezentacją olimpijską też byliśmy dłużej i było więcej czasu na zobaczenie kilku rzeczy. Wychodziliśmy też poza wioskę olimpijską.
Całowanie herbu – zdarzyło się?
To dla mnie ewenement, absurd. Jak nie pocałuję herbu klubu, to znaczy, że go nie lubię, nie kocham, nie jestem wierny? Pokazówka dla mas. Prawdziwe czyny powinny mówić same za siebie.
Alkohol w sezonie?
Zdarzał się, ale nigdy nie miałem problemów z alkoholem. Nie chciało mi się, zresztą co to za przyjemność – kac następnego dnia, człowiek jest kompletnie wyjęty z życia. Chodziliśmy razem drużyną, najczęściej od razu bezpośrednio po meczu, gdy następnego dnia był tylko rozruch.
Papierosy?
Fajki to tak, w przeciwieństwie do alkoholu. Poranna kawa bez papierosa, to było nie do pomyślenia. Z uwielbieniem paliłem przez cały czas gry. Skończyłem grać, skończyłem palić.
Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
Utrzymuję kontakt z wieloma ludźmi, z którymi grałem, ale są to takie kontakty dość luźne. Wszyscy się rozjechali, funkcjonują w różnych miastach. Najczęściej kontaktujemy się chyba z Jackiem Zielińskim – jak graliśmy, to też byliśmy w miarę blisko. Jeszcze Rafał Siadaczka, czasami gdzieś wyskoczymy. A z pozostałymi to raczej przy okazji, jakiegoś meczu na przykład.
Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?
Broń Boże. Po górach się chodzi, podziwia widoki, a nie biega. Trening wytrzymałościowy w górach to był dla mnie koszmar, nie cierpiałem tego. Jak nas Drago Okuka przeganiał dziesiątki kilometrów, na szczęście nie po górach, dla mnie – szybkościowca bardziej – to był dramat. Nawet bez partnera na plecach.
Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
Stadionów. Obiekty, na których grają, zapewniają wspaniałe przeżycia. Zupełnie inaczej się na nich gra, ewidentnie zmiana na plus. Jak jestem na Narodowym i widzę, jak wygląda takie spotkanie przy wypełnionym na full stadionie… Coś pięknego.
Przygotował ROKI
Fot. FotoPyK