Reklama

„Może jeszcze uda się zreformować polskie ciężary”. Zygmunt Smalcerz, legenda sztangi [WYWIAD]

Błażej Gołębiewski

Autor:Błażej Gołębiewski

10 sierpnia 2024, 09:17 • 27 min czytania 8 komentarzy

Choć najpierw zakochał się w gimnastyce sportowej, ostatecznie został złotym medalistą olimpijskim w podnoszeniu ciężarów. Dyscyplinę promował nawet w Nepalu czy na Seszelach, ale najbardziej walczył o to, by w Polsce jej stan był jak najlepszy. Jako trener sukcesy na igrzyskach odnosił z wybitnymi sztangistami, w tym z Szymonem Kołeckim, miał też spory udział w zdobyciu krążka dla USA w… bobsleju. Jego barwne życie to materiał przynajmniej na książkę czy film. A dziś, mając 83 lata, wciąż utrzymuje doskonałą formę i chce reformować polskie ciężary, mimo że jego wsparcie było przez związek wielokrotnie odrzucane. Jestem człowiekiem, który walczy, nigdy się nie poddaję  mówi nam Zygmunt Smalcerz, olimpijczyk z Monachium i Montrealu, trener, a także działacz sportowy.

„Może jeszcze uda się zreformować polskie ciężary”. Zygmunt Smalcerz, legenda sztangi [WYWIAD]

BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI: Gdyby miał pan wskazać jedną miejscowość, jedno miejsce na świecie, które ukształtowało pana życie, byłyby to Czechowice-Dziedzice? 

ZYGMUNT SMALCERZ: Tak, sportowo na sto procent są to Czechowice-Dziedzice. 

Ale nie możemy też zapominać o Bestwince, bo to jednak wyjątkowe miejsce, które dało Polsce nie jednego, a dwóch olimpijczyków.  

Zgadza się, widzę, że pan jest znakomicie przygotowany (śmiech). Oprócz mnie medalistą olimpijskim był też Zbigniew Pietrzykowski, który podobnie jak ja pochodził z Bestwinki. 

Reklama

Znaliście się panowie? 

Tak, mieliśmy przyjemność po skończeniu kariery pracować ze sobą na rzecz polskich olimpijczyków. Założyliśmy takie stowarzyszenie budowy Domu Rodziny Olimpijskiej i dopóki Zbyszek nie umarł, to aktywnie w tym działał. Nie udało nam się doprowadzić do zbudowania tego miejsca, mimo że wtedy potrzeby były ogromne. Jeden z olimpijczyków umarł w komórce na węgiel, to były czasy trudne. Próbowaliśmy, zaangażowanych było bardzo wiele osób, ale napotkaliśmy na jakiś taki niesprzyjający grunt. 

Kiedy przyjął nas jeden z ówczesnych wiceministrów sportu, to powiedział, że nie dość, że dają nam świadczenia olimpijskie, to my jeszcze chcemy od nich wyrwać więcej pieniędzy. I to podcięło nam skrzydła wtedy. Natomiast Zbyszek był orędownikiem tego wszystkiego. 

Wróćmy do tych Czechowic-Dziedzic. Rodzice przenieśli się do hali lokalnego klubu Sokół, gdzie trenowali m.in. pięściarze. Do miasta przyjechał na walkę nawet Tadeusz Walasek, który był świeżo po zdobyciu srebrnego medalu na igrzyskach w Rzymie. Pan ten boks trenował ostatecznie? 

Nie, nie, absolutnie nie. Po pierwsze byłem bardzo młody wtedy jeszcze i nie było opcji, żeby sport rozpoczynał się w takim wieku. Natomiast ojciec też był bardzo przeciwny uprawianiu tej dyscypliny. Pozwalał mi na treningi wspólne, kiedy oni np. biegali, robili przygotowanie wydolnościowe. A w międzyczasie oczywiście trafiłem do gimnastyki. 

I ta fascynacja gimnastyką rozpoczęła się po spotkaniu Karola Machalicy. 

Reklama

To był znakomity człowiek, który niewiele mówił, ale zawsze bardzo sensownie. Utrzymywał karność tych wszystkich, którzy przychodzili na zajęcia. Nasza sala gimnastyki była w granicach 5 na 5 metrów. Było to jedno z pomieszczeń restauracji, która została zlikwidowana w tamtych czasach. I Karol Machalica wymyślił, że tam można by było zrobić tę sekcję gimnastyki. 

No i tam zaczynaliśmy. Pamiętam, że trener Machalica był przyjazny, przystępny. Przychodził od czasu do czasu nawet do rodziców rozmawiać, zwłaszcza po wypadku, w którym złamałem oba nadgarstki. Był też człowiekiem na tamte czasy bardzo światłym. 

Po ćwiczeniu gimnastyki przyszedł czas na studia. Wybrał pan Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie – jak wyglądał ten początkowy okres w stolicy?  

Ponieważ pochodzę z rodziny bardzo ubogiej, byłem przyzwyczajony do pracy. Wykorzystałem dostępne możliwości – funkcjonowała wtedy spółdzielnia studencka, która pomagała wszystkim wykazującym chęć do działania. Pamiętam, że nawet w Ministerstwie Pracy trzepałem dywany, myłem okna. Robiłem wszystkie rzeczy, żeby podreperować budżet. I dowiedziałem się, że jest dodatkowo stypendium naukowe. Przykładałem się więc od razu na pierwszym roku do nauki i moje wyniki były rzeczywiście imponujące, zapewniały mi to stypendium. 

Oprócz tego trenowałem gimnastykę i potem przez chwilę podnoszenie ciężarów. Traktowałem te studia z należytym szacunkiem, bo to był mój wymarzony kierunek. I wyobrażałem sobie, że im więcej zdobędę wiedzy, to będę lepszy w sporcie, w pracy.  

Wybierając studia na AWF-ie, nie tylko chciał pan być sportowcem, ale też po prostu mieć stabilną posadę. I faktycznie, udało się znaleźć zatrudnienie w charakterze rehabilitanta. 

Tak, bo dopóki nie osiągnąłem wyników, które by mnie gdzieś plasowały w sferze sportowców utrzymujących się z jakichś specjalnie stworzonych dla nich fikcyjnych stanowisk, to musiałem pracować. To znaczy nie musiałem, ale chciałem. I ta rehabilitacja była dla mnie czymś nieprawdopodobnym. Moimi podopiecznymi były osoby niewidome. Ten okres uważam za jeden z najszczęśliwszych w życiu, pomagałem ludziom uzyskiwać sprawność, która pozwalała im później poruszać się samodzielniej, być bardziej niezależnym od innych. 

Dawało mi niezwykle dużo satysfakcji, szczególnie patrząc na postępy moich podopiecznych. Zabierałem ich na kajaki nad Zalew Zegrzyński, potem nawet na narty. Wyobraża pan to sobie? Osoby z takim dosyć zaawansowanym niewidzeniem potrafiły jeździć na nartach, bo ich tego nauczyłem. Oczywiście zawsze było to zabezpieczone, to były łagodne stoki. Piękna, wzruszająca praca. 

Ale trudno ją było połączyć ze sportem. 

Tak, dlatego musiałem się niestety zwolnić. Potem pracowałem jeszcze z trudną młodzieżą, a ostatecznie przeszedłem do Legii Warszawa. I to dało mi szansę przede wszystkim na bezproblemowy, materialny byt. Zostałem oddelegowany do uprawiania podnoszenia ciężarów, miałem niewiele obowiązków i to wszystko sprzyjało rozwojowi w charakterze sportowca. 

I był to z początku rozwój dwukierunkowy, bo zarówno dalej na gimnastyce, jak i już w podnoszeniu ciężarów. Trzeba jednak było wybrać tylko jedną dyscyplinę – co o tym zadecydowało? 

Pojawił się doktor Augustyn Dziedzic, ogromnie zasłużony dla polskiego sportu trener. A pracował wtedy w klubie, który na tamte czasy był biedny, oparty o AWF. I właśnie z powodów materialnych musiałem go opuścić, mimo że Dziedzic jako był wtedy jednym z najlepszych fachowców na świecie, a może i najlepszym, jeśli chodzi o podnoszenie ciężarów. Ale i tak miałem szczęście, bo został asystentem trenera kadry, Klemensa Roguskiego, więc ta współpraca nadal była ścisła i bardzo dokładna. 

Zygmunt Smalcerz, Norbert Ozimek

Norbert Ozimek, Kazimierz Czarnecki i Zygmunt Smalcerz podczas treningów. Fot. Newspix

Zaczęła się jednak od tego, że zobaczył mnie na zajęciach w gimnastyce, gdzie zrobiłem ponad 60 ugięć ramion na poręczach. Zrobiło to na nim wrażenie. Był przy okazji znakomitym psychologiem i wiedział, w jaki sposób podejść do przyszłego zawodnika, jak z nim rozmawiać. Nie powiedział mi od razu, że mam uprawiać tę dyscyplinę, wyjaśnił najpierw, że są zawody międzyrocznikowe i poszukują kogoś do najniższej kategorii wagowej. Odpowiadało mi to, ale nie chodziłem na zajęcia zbyt często, więc kolega Józef Czopik, który był w wadze średniej mistrzem Polski, przychodził do mojego pokoju, brał mnie za pas, zarzucał na plecy i zanosił do Hadesu [siłownia na AWF-ie stworzona przez Dziedzica – red.]. 

Trener powiedział: a przynieś tego Zygmunta, zobaczymy, co on tam potrafi. I przy wadze około 50 kg wyrwałem 60 kg. Koledzy z Hadesu sprawdzali wtedy, czy rzeczywiście na sztandze jest tyle kilogramów, czy to jest w ogóle możliwe. 

Okazało się, że Dziedzic doskonale wiedział, co robi i stosował różne metody znane w Polsce i na świecie, nawet psychologiczne, żeby mnie do tej dyscypliny przekonać. Zrobił to znakomicie. 

Ale nie była to jedyna dyscyplina, którą pan miał na oku. Kocha pan żeglarstwo, jazdę na nartach, judo czy wspomniany boks. Gimnastyka była w tym wszystkim miłością od pierwszego wejrzenia, a podnoszenie ciężarów – miłością z rozsądku? 

Potem już nie, bo też uwierzyłem w to, że mogę właśnie w tej dyscyplinie zaistnieć. U mnie generalnie miłość do wszelkich sportów była od zawsze ogromna. Czasem wiedziałem, że przez wyjazdy na obozy narciarskie będę musiał nadrabiać zaległości na treningach siłowych, ale i tak łączyłem jedno z drugim. W młodym wieku nie jest się zbyt rozsądnym (śmiech). W każdym razie jestem bardzo szczęśliwy, że wybrałem AWF, bo tam prawie wszystkie sporty zostały mi po prostu podane na tacy.  

Miłość do żeglarstwa została do dzisiaj, czasem nawet surfuję. A na studiach zdarzało się nawet skakanie o tyczce. 

Ostatecznie padło na te ciężary, zaczął pan starty. I w tamtych czasach nie był to – tak jak teraz – dwubój, a trójbój. Oprócz rwania i podrzutu było też wyciskanie. Którą z tych konkurencji lubił pan najbardziej? 

Rwanie. Wymaga niewyobrażalnej koordynacji ruchowej, którą nabyłem w gimnastyce. I dzięki temu zawsze mi to odpowiadało. Najtrudniejsze było wyciskanie, choć do czasu. W kadrze pomógł mi Marek Gołąb. Miał kontuzję i mnie obserwował, w pewnym momencie powiedział: chodź, to nauczę cię tego wyciskania. On wtedy był w nim rekordzistą świata, prywatnie bardzo się lubiliśmy i często mieszkaliśmy w jednym pokoju, dlatego to wsparcie było naturalne. Przyniosło świetne efekty – 110 kg przy wadze 52, to było to. A mogłem jeszcze uczyć się od Waldemara Baszanowskiego. 

Natomiast w podrzucie miałem zawsze problemy, bo potrafiłem zarzucić 135 kg, a nie mogłem wstać, bo miałem słabe nogi, których w gimnastyce się praktycznie nie wykorzystuje. I wtedy doktor Dziedzic powiedział, żebym się tym nie przejmował i ułożył taki plan, by te partie wzmocnić. Przychodziłem na trening, rozpoczynałem od przysiadów i tymi przysiadami kończyłem. I po pewnym czasie wzmocniłem te nogi na tyle, że funkcjonowały dosyć dobrze – w swoim życiu podrzuciłem najwięcej 140 kg, co było bliskie rekordowi świata. 

Kariera sportowa rozkręciła się na dobre po studiach, które skończył pan w 1964. A dwa lata później przełom – ślub i zaraz po nim wyjazd do Finlandii. 

Tak, rzeczywiście, zamiast na podróż poślubną, to zostałem powołany przez trenera na ten wyjazd (śmiech). Ale w tamtych czasach to było coś nieprawdopodobnego, szczególnie podróże do tych krajów skandynawskich. Co ciekawe, mogliśmy sobie wtedy trochę dorobić. Ireneusz Paliński wyjął 3 dolary i powiedział: Smalcerz, kup sobie wódkę, a w Finlandii ją sprzedasz 4 razy drożej. 

Trener Klemens Roguski był natomiast geniuszem, jeśli chodzi o sprawy organizacyjne. Wymyślał takie kierunki, które dla zawodników były jednocześnie dodatkiem do tego wszystkiego, co mogli zarobić ze stypendium.  

I jednym z takich kluczowych wyjazdów były mistrzostwa świata w Limie w 1971 roku, gdzie jechał pan już jako mistrz Europy, a także najlepszy w swojej wadze sztangista w Polsce. 

Zgadza się. Miałem szczęście, że turniej był akurat tam, w momencie, gdy ja byłem zawodnikiem ukształtowanym pod wieloma względami. Do Limy pojechałem jako sztangista znakomicie przygotowany i uzyskałem tam świetny wynik [340 kg w trójboju – red.].  

Sama eskapada była niezwykle ciekawa. Z Warszawy lecieliśmy do Paryża i stamtąd do Limy francuskimi liniami lotniczymi. Pamiętam, że kierownik ekipy załatwił nam w samolocie słuchawki, które w tamtych czasach kosztowały dolara albo może więcej. Niewyobrażalne było dla mnie to przeżycie, kiedy po raz pierwszy mogłem usłyszeć wszystkie najnowsze przeboje świata. Była to niezapomniana podróż. Ale Lima to przede wszystkim argument w upewnieniu mnie, że to jest właściwa droga, właściwy kierunek.  

I z takim poczuciem pojechał pan na igrzyska olimpijskie w Monachium w 1972 roku. 

Tak, ale walka nie była łatwa. Tak jak mówiłem, byłem bardzo dobry w rwaniu, w podrzucie dosyć dobry, ale na pewno nie najlepszy w stawce. Najgroźniejszym rywalem był Lajos Szűcs z Węgier. I on, żeby mnie pokonać, musiał pobić rekord świata w podrzucie. Podczas jego próby chciałem ochłonąć, poszedłem pod prysznic, puściłem sobie zimną wodę. Te kabiny były jednak prowizoryczne, zbudowane w taki sposób, że wszystko było otwarte na górze. 

Cały szum z sali było słychać, więc jak stałem pod tym prysznicem, to słyszałem całą próbę Szűcsa. Najpierw jak zarzucił, bo pojawiły się niewielkie brawa, a potem nastąpiła cisza i wiedziałem, że wstaje z tą sztangą. No i po chwili ona runęła na pomost, usłyszałem ten huk i było oczywiste, że mam złoty medal. 

Pod prysznic wpadł doktor Dziedzic i krzyknął: zostałeś mistrzem olimpijskim! 

Jakie to było uczucie? 

Po zdobyciu medalu olimpijskiego i to jeszcze złotego, kilka dobrych miesięcy człowiek czuł, że nie stąpa po ziemi. Wszyscy chcieli mnie dotknąć, wszyscy gratulowali, to był okres niewyobrażalny, niesamowicie szczęśliwy. Ceremonia była niezwykle dla mnie wzruszająca. Po pierwsze, ziściły się te moje marzenia dziecięce, sportowe. Pamiętam, jak oglądaliśmy z ojcem bieg Zdzisława Krzyszkowiaka na igrzyskach, to tata płakał. I też chciałem taki sukces osiągnąć. 

Zygmunt Smalcerz

Po drugie, było to wyjątkowe usłyszeć hymn Polski grany przez orkiestrę Bundeswehry. Nasz hymn, grany mnie, polskiemu oficerowi. Świetne uczucie, niezapomniane, bardzo wzruszające. 

Ale radość zakłócił panu feralny zamach terrorystyczny, którego dokonano 5 września. Palestyńska organizacja Czarny Wrzesień zaatakowała izraelskich olimpijczyków. 

Byliśmy z tymi sportowcami z Izraela umówieni, zapraszali nas na spotkanie do siebie wieczorem tego dnia, ale ostatecznie to przełożyliśmy. Mieliśmy niewyobrażalne szczęście, bo prawdopodobnie bylibyśmy w tych samych pomieszczeniach wtedy, kiedy nastąpił ten atak. I to była pierwsza rzecz, którą sobie uświadomiłem tuż po zamachu. Kiedy obudziłem się rano, to byliśmy już otoczeni przez armię. Było to przerażające, nie mogliśmy nawet iść na stołówkę. 

Czekanie było straszne. Następnego dnia mieliśmy spotkanie na stadionie, uczciliśmy pamięć zamordowanych. To wszystko odcisnęło na każdym niewyobrażalne piętno.  

Później rozmawiałem z jednym z tych Izraelczyków, który uciekł z tej masakry. Kiedy czuł, że ktoś wyważa drzwi – a mieszkał na pierwszym piętrze – to po prostu skoczył z okna. Szczęśliwie spadł na kwietnik, a lecąc, zdołał jeszcze poczuć, jak kula świsnęła mu koło ucha.  

I faktycznie, po tych igrzyskach już nic nie było takie samo. Dla pana owocny był rok 1975, ale za to porażką zakończyły się mistrzostwa Europy w 1973 i udział na igrzyskach w Montrealu w 1976. Można powiedzieć, że to dwa turnieje, które w całej karierze były dla pana najsmutniejsze? 

Myślę, że tak. Do Madrytu jechałem znakomicie przygotowany. Zawody odbywały się rano. Zamiast zwykłych kibiców była młodzież szkolna, z balkonu wypuszczali samolociki, bardzo głośno się zachowywali i nie dało się w takich warunkach skoncentrować. I przez ten szum spaliłem wszystkie próby w rwaniu, odpadając z konkursu. Tragicznie to wyglądało, natomiast sam Madryt jako wyjazd pamiętam fantastycznie, bo po skończeniu zawodów dostaliśmy szansę zwiedzenia Hiszpanii za darmo. I wracam do tego momentu, kiedy ten zły występ wynagrodzony został mimo wszystko szansą zobaczenia wspaniałej hiszpańskiej kultury. 

Na igrzyskach w Montrealu w 1976 również spalił pan wszystkie próby w rwaniu i odpadł z konkursu. I po turnieju olimpijskim nie miał pan łatwo, bo spadła krytyka ze strony trenera Roguskiego, ale i mediów. A wśród nich znalazł się redaktor naczelny tygodnika Sportowiec, który odmówił panu współpracy, mówiąc, że nie jest pan jej godzien. Bardzo to zabolało? 

Na pewno tak, dlatego że będąc zawodnikiem, cały czas przygotowywałem się nie tyle do kariery trenerskiej, co właśnie literackiej. Pisałem do Sportowca różne reportaże, często były one artykułami tygodnia. Byłem umówiony z redaktorem naczelnym, że po zakończeniu kariery zostanę jednym z autorów na stałe. I to mi bardzo odpowiadało, miałbym więcej czasu na życie rodzinne. Przygotowywałem się do tego solidnie, czytałem wiele książek na temat dziennikarstwa i nie tylko. 

Chciałem tę drogę życiową wtedy zmienić. Wyjazdy na turnieje i zgrupowania były sporym ciężarem dla mojej rodziny. Nie byłem obecny przy narodzinach moich dzieci, gdy rodziło się jedno, startowałem w Moskwie, a gdy drugie, również musiałem akurat brać udział w zawodach. Żonie pomagała w tym wszystkim siostra. Tymczasem ja byłem ponadto pozbawiony tego, co każdy ojciec powinien przecież przeżyć. 

Niestety, gorzkie słowa redaktora naczelnego Sportowca przekreśliły moją karierę dziennikarską. Wtedy postanowiłem zostać trenerem i zacząłem pracę z juniorami w Legii Warszawa. I dawało mi to satysfakcję, bo próbowałem nieść dalej tę myśl doktora Dziedzica, szukałem utalentowanej młodzieży. A potem szkoliłem też sztangistów i innych trenerów w różnych zakątkach świata. 

To chyba nie przeszkadzało, bo zdaje się, że uwielbia pan podróżowanie. Na rozkładzie mamy takie kraje, jak np.: Arabia Saudyjska, Turcja, Tunezja, Seszele czy Nepal, gdzie bywał pan zawodowo. To taki złoty środek na łączenie przyjemnego z pożytecznym? 

Myślę, że po prostu chciałem być zawsze przydatny. Najpierw byłem członkiem Komisji Technicznej Międzynarodowej Federacji Podnoszenia Ciężarów i tam starałem się aktywnie udoskonalić tę naszą dyscyplinę. Jednym z najważniejszych przepisów, które wtedy ja zmieniłem, to zmniejszenie wielokrotności obciążenia przy kolejnych próbach z 2,5 kg do 1 kg. To była rewolucyjna zmiana. To było coś, co pchnęło ciężary do przodu, ale nadal potrzebujemy kolejnych usprawnień. 

W tych wszystkich miejscach, w których byłem, starałem się przekazać moją wiedzę w jak najlepszy sposób. Ale ta dyscyplina, jeśli chce przeżyć, to musi po pierwsze zmienić te wszystkie przepisy, które są nierealne, nieżyciowe. Czasami pięć tysięcy ludzi zgromadzonych na sali po prostu nie rozumie, dlaczego pojawiły się trzy światła czerwone, które mówią o niezaliczeniu podejścia. Sędziowie ukradli wiele medali zawodnikom, którzy powinni je zdobyć. To jest kolejny problem i cały czas myślałem kiedyś, że będąc w światowej federacji, uda mi się to wszystko zmienić. 

Wróćmy jeszcze do tych egzotycznych kierunków trenerskich. Arabia Saudyjska dzisiaj w sporcie słynie z tego, że stawia kolosalne pieniądze, żeby mieć u siebie to, co najlepsze. A jak to wyglądało w latach 1992-1994, gdy pan był tam trenerem? 

Do współpracy zaprosił mnie prezes związku, generał armii, który był miłośnikiem kulturystyki, sam uprawiał tę dyscyplinę. Spotkał mnie na mistrzostwach świata juniorów i powiedział: słuchaj, ja cię obserwuję, pięknie prowadzisz swoich zawodników, czy nie przyjechałbyś do nas trochę popracować? Ja powiedziałam, że jestem oficerem, że jest to prawnie niemożliwe. 

Śmiał się, że wszystko jest prawnie niemożliwe, ale to nie jest dla niego przeszkoda. Potem wysłał oficjalne zaproszenie i zacząłem poważnie myśleć o takim wyjeździe, zwłaszcza że już wtedy Arabia Saudyjska słynęła z bardzo wysokich pensji i świetnego standardu życia.   

Powiedziano mi, że muszę się zwolnić z armii, co też zrobiłem. Byłem gotowy do pracy, oczywiście bez wielkiego entuzjazmu rodziny, bo to był kolejny daleki wyjazd. Ale ciągnęło mnie tam, zwłaszcza gdy widziałem możliwości, jakie mieliśmy w Arabii do trenowania. Zafundowali mi, z tego co pamiętam, bilet w klasie biznes i już na starcie było widać te wielkie pieniądze. 

I dobrze mi się tam pracowało, ale do Rijadu zadzwonił Waldemar Baszanowski i zapytał, czy nie chciałbym objąć kadry Polski. Nie zastanawiałem się ani minuty. 

Tę naszą kadrę prowadził pan do 1996 roku, do igrzysk w Atlancie, z których z medalem wrócił Andrzej Cofalik. To było za mało, by pozostać na stanowisku? 

Po kilku tygodniach odbyło się posiedzenie z Ministerstwem Sportu. I tam doznałem szoku, bo powiedziano mi, że wyniki były niewystarczające. No i wyrzucono mnie 100 kilometrów od Warszawy, do Ciechanowa, do ośrodka szkolenia olimpijskiego PZPC. Do domu wracałem tylko na niedzielę, był to naprawdę trudny okres. 

Sama praca była natomiast super, bo spotkałem tam m.in. jednego z najzdolniejszych sztangistów młodego pokolenia, Szymona Kołeckiego. Trenował z nim wtedy Ivan Grikurovi, mój asystent, którego sprowadziłem do pomocy z ZSRR. Nie ingerowałem zbyt mocno w tę współpracę, bo widać było, że obaj świetnie się dogadywali. 

Tymczasem ja w tym ośrodku nie popracowałem zbyt długo, do czego jak zwykle doprowadziła moja aktywność i dociekanie. Stałem się niewygodny, bo zacząłem narzekać, że wyżywienie jest złe, że internat jest niewystarczająco wyposażony, a w sali treningowej jest zimno. Zalecałem modernizacje, proponowałem różne usprawnienia, ale nie było to dobrze przyjęte przez związek. Znaleziono mi więc pracę w Polskim Komitecie Olimpijskim. 

Ale ostatecznie wrócił pan do trenowania kadry sztangistów. I to kadry bardzo mocnej, bo byli w niej Szymon Kołecki, Bartłomiej Bonk czy Marcin Dołęga. 

Przychodziłem w trudnym okresie, bo wielu zawodników po prostu nie szanowało wówczas trenera. Były ogromne problemy. To wszystko negatywnie się odbijało na wynikach i zaczęto ze mną negocjować, żebym ponownie został trenerem kadry. Oczywiście długo się zastanawiałem, nie chciałem porzucać pracy w PKOl. W końcu uległem i zostałem ponownie trenerem kadry.  

Szymon Kołecki i Zygmunt Smalcerz

Szymon Kołecki i Zygmunt Smalcerz. Fot. Newspix

Mieliśmy ogromną, piękną grupę ludzi, którzy chcieli coś zrobić. Jak patrzę na wyniki, to wszyscy zawodnicy, którzy startowali na Igrzyskach olimpijskich, bili swoje rekordy życiowe. Zajęliśmy naprawdę znakomite miejsca. Przywieźliśmy medale, choć mogło być lepiej, gdyby Marcin Dołęga był posłuszniejszy.  

Zadysponował na sztangę w trzecim podejściu w rwaniu rekord świata. Mówiłem, żeby tego nie atakować. Było dużo nerwów, dużo stresu. Tymczasem Marcin był nastawiony na to, że nie tylko pobije rekord świata, ale zostanie też mistrzem olimpijskim. To się niestety nie udało, choć ostatecznie brązowy medal zdobył. 

Ten sukces trenerski na igrzyskach w Pekinie w 2008 znowu się nie przełożył na moją dalszą karierę trenerską w PZPC. Kiedy prezes zorientował się, że nie oddałem na niego głosu, nie przedłużył ze mną umowy. Przykre to były okoliczności. Za takimi sytuacjami zawsze kryją się jakieś rzeczy – albo pieniądze, albo znajomości. Moim zdaniem ktoś już wtedy był na to stanowisko przydzielony, komuś to zostało obiecane. A ze mną wszystko zrobiono elegancko, w białych rękawiczkach. 

Z Szymonem Kołeckim, z całą tą grupą zawodniczą, mieliśmy znakomitą relację. Pamiętam, że nie było najmniejszych problemów. Byliśmy taką zgraną drużyną sportową, że to pewnie się rzadko zdarza nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Ale stało się jak się stało. 

Dało to panu jednak możliwość wystartowania w konkursie na szkoleniowca kadry Stanów Zjednoczonych. 

Tak. Czułem, że jestem na tyle młody – mając już oczywiście swoje lata (śmiech) – oraz silny psychicznie i fizycznie, że mógłbym coś jeszcze wielkiego zrobić. I któregoś dnia zauważyłem w Internecie ogłoszenie Amerykańskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, który szukał trenera do ośrodka olimpijskiego w Colorado Springs. Byłem tam wcześniej w 1996 roku, zaproszono mnie na wykład. 

I jeśli miałem jakieś marzenia co do tego, gdzie mógłbym jeszcze pracować, to Colorado Springs było na szczycie takiej listy życzeń. Ale sam konkurs był bardzo trudny, startowało trzydziestu wybitnych trenerów z całego świata. Ostatecznie udało mi się zrobić najlepsze wrażenie ze wszystkich kandydatów, co było dla mnie wielkim wyróżnieniem i świętem. 

A sportowo w Stanach Zjednoczonych jak to podnoszenie ciężarów wyglądało? To był dobry poziom? 

Fantastyczny, dostałem doskonale wyposażony ośrodek olimpijski, który miał 17 platform, czyli pomostów treningowych z kamerami. Nagrywały na żywo każde podejście, co dawało możliwość bardzo dokładnego analizowania pracy poszczególnych zawodniczek i zawodników. Wrażenie zrobiła też na mnie stołówka, gdzie każdy posiłek był precyzyjnie opisany, wyszczególniano składniki, opisywano ich kaloryczność. Niewyobrażalne. 

No i przełożyło się to na dobre wyniki, bo zdobyliśmy kilkadziesiąt medali na arenie międzynarodowej. A całą współpracę zakończyliśmy sukcesem olimpijskim, bo Sarah Robles zdobyła pierwszy od 16 lat krążek [brązowy – red.] dla Stanów Zjednoczonych w podnoszeniu ciężarów na igrzyskach. 

Zygmunt Smalcerz

Poza tym, co mnie też urzekło w USA, to ta otwartość, tolerancja. Stałem się tam rozpoznawalny, kiedyś po meczu baseballu jeden z kibiców spojrzał na mnie, krzyknął „coach Zygmunt!” i poprosił o autograf. Raz też zatrzymano mnie na lotnisku, gdzie tak samo poznał mnie funkcjonariusz straży granicznej. Było to bardzo miłe. Między innymi dlatego nie zaniedbałem również kwestii otrzymania obywatelstwa w Stanach Zjednoczonych. Na początku były to specjalne karty pobytu, a potem mogłem już przejść cały egzamin i udało mi się go zdać. 

Ale jednak wrócił pan do Polski. Konkretnie na wybory prezesa PZPC w 2016 roku. 

Postanowiłem spróbować kolejnego wyzwania i wrócić, wystartować. Nie było łatwo. Poszedłem do Legii, powiedziałem, że chcę dostać kartę uprawniającą do wyborów, odpowiedziano mi, że już je rozdysponowano. Dopiero po licznych telefonach do moich przyjaciół udało się znaleźć wolne miejsce. Jeździłem do różnych ośrodków związanych ściśle ze środowiskiem polskich ciężarów, zorientowałem się wtedy, że to nie będzie prosta sprawa. Ten system wyborczy, demokratyczny, jest trochę inny od moich wyobrażeń. 

Miałem świetny program, poparty ogromnym doświadczeniem. Zawarłem w nim bardzo dużo propozycji. Przygotowywałem wcześniej wiele turniejów, organizacyjnie wszystko zawsze było u mnie dopięte na ostatni guzik. Ale wybory zakończyły się totalną klęską, bo dostałem 12 głosów na 90 uprawnionych. 

Więc znowu poleciał pan do USA. 

Zgadza się, tam byłem jeszcze kilka lat i w tym czasie miałem przyjemność poznać i zaprzyjaźnić się z ogromną częścią tej amerykańskiej Polonii. Pomagałem wielu osobom, w tym synowi Jana Olesińskiego, naszego doskonałego pięcioboisty, Markowi. Ale przede wszystkim działałem dalej przy podnoszeniu ciężarów, gdzie prywatnie, po godzinach pracy, przygotowywałem Sylvię Hoffman. 

Pamiętam, że pojawiła się dla niej szansa w postaci programu, w którym obiecujących sportowców werbowano do różnych sportów olimpijskich. I Sylvii zaproponowano bobsleje. Oczywiście skonsultowała to ze mną najpierw, a ja jak najbardziej rekomendowałem ten wybór. Ostatecznie poleciała na zimowe igrzyska do Pekinu w 2022 roku, gdzie wystartowała w dwójkach z Elaną Meyers-Taylor, bardzo doświadczoną zawodniczką, no i zdobyły brąz! Osobiście jestem bardzo dumny z tej współpracy, otrzymałem za nią specjalny medal Coaching Excellence, za te przygotowania bardziej pod kątem motorycznym, fizycznym. 

Sylvia zresztą do dziś się ze mną konsultuje, kiedy może, to się widzimy. Odwiedzała mnie w Norwegii, gdzie inne zawodniczki mogły podziwiać jej podejście do treningów, determinację, siłę. 

No właśnie, Norwegia. Znów padło na pracę poza Polską, bo taki kierunek obrał pan krótko po Stanach Zjednoczonych.  

Tak. Na jednych z mistrzostw świata, na które pojechałem prywatnie do Tajlandii, spotkał mnie prezes norweskiego związku. Szlaki przecierali już tam moi koledzy, dlatego było łatwiej. Stwierdziłem, że to jest znowu jeden z ciekawszych krajów do odwiedzenia i zamieszkania. Wysoka kultura ludzi, wszyscy rozmawiają bez problemu po angielsku, często nawet lepiej niż ja, a przecież mieszkałem długo w Stanach. Do tego czyste ulice i… trochę za mało słońca. Ale gdyby nie to, to byłby istny raj. 


Był pan trenerem i konsultantem kadry, a jednym z największych sukcesów było doprowadzenie Solfrid Kohandy do mistrzostwa świata i Europy. Jak ta współpraca wyglądała? 

Prowadziłem ją do ostatnich dni przed Kolumbią, czyli mistrzostw świata. Ale tam ostatecznie nie poleciałem, bo prezes postanowił zostać trenerem, znalazło się też parę innych rzeczy, niedomówień. Raz powiedziałem jednej z zawodniczek, że musi zrzucić trochę wagi, by zmieścić się w niższej kategorii, a to od razu zostało źle odebrane przez norweski związek. Nadal pozostaję jednak konsultantem kadry i praktycznie codziennie piszę dla nich programy, z których oni korzystają. 

Dlaczego Norwegia potrafi zdobywać sukcesy w podnoszeniu ciężarów, a w Polsce ta dyscyplina zalicza regres? To wina tych wszystkich afer, w tym konfliktu z Weroniką Zielińską, które wynikają w dużej mierze z działań związku? 

Kiedyś w środowisku nielubiany był Ireneusz Paliński. Miał taki charakter jak ja, otwarcie mówił, że czegoś brakuje, że czegoś potrzebuje. I raz na zgrupowaniu na śniadaniu powiedział, że nie ma jajek. Zaczęto mu te jajka podawać, każdego dnia po kilka, aż wreszcie on zostawił jedno czy dwa po śniadaniu. I wtedy trener Roguski wstał i powiedział na całą stołówkę: Irek, masz swoje jajka, to czemu ich nie jesz? 

I tak się właśnie podchodzi w polskich ciężarach do problemów. Z mojego punktu widzenia one zawsze będą. Natomiast obecny konflikt narodził się z tego, że prezesem został człowiek, który w życiu nie uprawiał tej dyscypliny sportu. I tak samo trenerem kadry żeńskiej jest ktoś, kto nigdy nie dźwigał, przez co zawodniczki mogą nie czuć zaufania do słuszności tych metod. One muszą wierzyć w jego pomysły, rekomendacje, a wyniki nie przychodzą i potem pojawiają się jakieś nieporozumienia. 

CZYTAJ TEŻ: IGRZYSKA TYLKO Z JEDNĄ POLSKĄ SZTANGISTKĄ. „ZAORALI CIĘŻARY W POLSCE”

Kiedy byłem konsultantem w związku, pytałem: dlaczego nie weźmiesz psychologa i nie rozwiążesz najprostszych problemów na tym poziomie? Pozostało to bez odpowiedzi. I to wszystko dzieje się zarówno w męskiej, jak i żeńskiej kadrze, te wszystkie rzeczy nie są poukładane na takim poziomie, na jakim powinny być. 

Inna sprawa to szkolenie juniorów w wieku 15, 17 czy 20 lat, gdzie trenerzy chcą zbyt szybko uzyskać wyniki. I potem ta wyeksploatowana młodzież nie umie się odnaleźć w okresie, kiedy te rezultaty trzeba znacząco poprawić, bo poziom światowy, jeśli chodzi o podnoszenie ciężarów seniorów, jest niewyobrażalnie wysoki. 

Próbowałem zdiagnozować te problemy, mówiłem o nich w wywiadzie mniej więcej rok temu. Współpracowałem wtedy z trenerem kadry Polski, bo wróciłem z Norwegii i akurat zostałem zaproszony jako konsultant do naszej reprezentacji. I kiedy opublikowano tę rozmowę ze mną, a przedstawiłem w niej jedynie bieżące problemy, obiektywnie i bez obrażania kogokolwiek, zadzwonił do mnie następnego dnia prezes związku i powiedział, że pozbawia mnie możliwości pracy na rzecz polskich ciężarów. 

I znowu nie mogłem już mieć wpływu na to, co się działo np. w grupie męskiej. Ale miałem szansę obserwować pracę w obu kadrach przez kilka miesięcy, poznałem to wszystko. Rozmawiałem z wieloma ludźmi, przyjaciółmi, osobami ze środowiska, które też chciałyby poprawy w naszej dyscyplinie. Mam wiedzę, pełno pomysłów, w jaki sposób można to zrobić. 

Ale gdy zaproponował je pan związkowi, to został pan zignorowany. 

Niestety. Związek nie zmierza w dobrym kierunku. Zresztą widać to wyraźnie, jeśli nie mamy żadnego zawodnika i jedynie Weronika Zielińska kwalifikuje się w zasadzie cudem, rzutem na taśmę, no to to jest sytuacja nie do pozazdroszczenia.  

Nowemu prezesowi i nowemu zarządowi przyjdzie wykonać naprawdę ogromną pracę, żeby przywrócić tę dyscyplinę na właściwe, godne miejsce. 

I są jakieś szanse, że tym nowym prezesem będzie Zygmunt Smalcerz? 

Po tym wszystkim, co mnie spotykało w polskich ciężarach, pomyślałem, że może do trzech razy sztuka. Byłem dwa razy trenerem, może to jest to stanowisko, na którym znów się sprawdzę. Wkrótce ma być ogłoszony konkurs na szkoleniowca kadry kobiet, a ja uwielbiam pracę z kobietami. No, ale będą też te wybory nowego prezesa i zarządu. Wszystko przed nami.  

Nie ma pan takiego wrażenia, że stanowisko prezesa PZPC jest niedoszacowane pod względem realnej władzy? Z jednej strony jest najważniejszą personą w związku, ale z drugiej, możliwości są mocno ograniczone. Przykładem jest Szymon Kołecki, który odwołał dwóch zawodników z kadry narodowej, a zarząd i tak ich przywrócił wbrew jego woli. Czy pan uważa, że funkcja prezesa Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów powinna mieć większą moc sprawczą? 

W stu procentach tak. Oczywiście, prezes powinien mieć dużą siłę, ale też być odpowiednią osobą na tym stanowisku, chodzi o wizerunek. Ten związek musi reprezentować ktoś, kto wiele dla niego zrobił, kto wiele zrobił dla dyscypliny. I wtedy to, co taki prezes przedstawia zarządowi, to przez jego członków jest to już zapewne inaczej przyjmowane. Tak jest np. w Polskim Związku Piłki Siatkowej, gdzie na najwyższych stanowiskach świetnie sprawdzają się byli zawodnicy, zawodniczki. 

Zygmunt Smalcerz

Zygmunt Smalcerz w maju 2024 roku na Pikniku Olimpijskim. Fot. Newspix

Przykład Szymona Kołeckiego pokazuje, że w przypadku takiej posady konieczna jest większa moc sprawcza. Poza tym powinien to być człowiek, który ma jakiś poziom, wykształcenie, wiedzę. 

Wcześniej wspominał pan również o systemie głosowania w związku. To również wymaga zmiany? Kiedy prezesem był Mariusz Jędra, wspominał, że stracił bardzo duże poparcie od konkretnych związków lokalnych, bo nie chciał Antoniego Czerniaka na trenera kadry. 

To jest demokracja, w której tworzą się jakieś grupy interesów i potem przepychają te wszystkie głosy w konkretną stronę. Wie pan, w Polsce mówi się, że nie głosuje się za kimś, tylko przeciwko komuś. I to się w tych realiach PZPC wielokrotnie sprawdzało. 

Jestem człowiekiem, który walczy, nigdy się nie poddaję. Ciągle czegoś próbuję, chciałbym mieć w tym naszym związku jakieś miejsce dla siebie i coś do powiedzenia. Teraz do zagospodarowania jest ogromna działka, za rok będziemy mieli stulecie PZPC. Z tego co wiem, wiele rzeczy pod tym kątem jest już zrobionych, zajmuje się tym specjalista, który robi fantastyczne statystyki, ale osobiście dodałbym jeszcze więcej. Warto byłoby chociażby szerzej opisać życiorys doktora Dziedzica, trenera Roguskiego, tych wszystkich ludzi, którzy pchnęli tę dyscyplinę tak daleko. 

Pan się również do nich zalicza. Nie ma pan takiego poczucia, że w Polsce za mało skorzystano z pańskiego doświadczenia i wiedzy? 

Nie, bo mimo wszystko to zostało gdzieś tam spożytkowane w różnych okolicznościach. Natomiast zawsze to wyglądało tak, a nie inaczej, bo być może uważają, że nie jestem na tyle dobrym ekspertem. Ale wyniki zawsze udowadniały, że jednak jestem. 

Polska pod tym względem jest trudnym krajem. W USA na stanowiska wybiera się po prostu najlepszego. Tu jest trochę inaczej. 

Przeżyłem wielu ministrów sportu, jeden z nich był gangsterem, inny z kolei przyszedł na spotkanie z nami i nazywał nas zapaśnikami. Jeszcze inny nie potrafił mnie rozpoznać, mimo że jestem mistrzem olimpijskim w podnoszeniu ciężarów. To jest niewyobrażalne, jak negatywny czasami jest dobór na kluczowe stanowiska w Polsce. Zastanawiające, że w tej kwestii jesteśmy zupełnie innym krajem niż choćby te Stany Zjednoczone. 

ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl

Widać to też przy wyborach na trenerów kadrowych. Związek sam ściąga na siebie problemy przez takie obsadzanie stanowisk. Proponowałem panu prezesowi, żeby zacząć oceniać szkoleniowców w inny sposób, brać pod uwagę ich faktyczne osiągnięcia w odpowiednio dostosowanej punktacji. Wtedy pod koniec roku widzimy, który trener najlepiej w Polsce pracuje, są obiektywne kryteria tego wszystkiego. To wszystko musimy wprowadzić do życia, a nie po prostu wymyślić trenera z rękawa. 

Gdzie dzisiaj byłyby polskie ciężary, gdyby to pan był prezesem PZPC? 

Mielibyśmy zapewne dużo medali. To właśnie one są w tej dyscyplinie najważniejsze, to jest priorytet, szczególnie te sukcesy olimpijskie. I jeśli związek nie jest nastawiony na najlepsze wyniki na igrzyskach, mistrzostwach świata czy Europy, to znaczy, że zmierza w złym kierunku. Bo te wszystkie pomniejsze tytuły są tak naprawdę tylko ozdobą, a liczą się te najważniejsze. 

Jest teraz ogromny dopływ młodzieży, utalentowanej młodzieży. Trzeba tylko z nimi stopniowo pracować. Jednym z takich moich postulatów, które pokazywałem panu prezesowi, była odpowiednia opieka nad najlepiej rokującymi zawodniczkami i zawodnikami. To powinno wyglądać tak, że kiedy grono ekspertów ze związku określa kogoś jako talent, to niezbędne jest natychmiastowe zdiagnozowanie i dopasowanie właściwego planu prowadzenia w kolejnych miesiącach, a nawet latach treningów. 

Gdybym miał taką szansę, zrobiłbym wszystko, korzystając ze swojego doświadczenia i wiedzy, żeby zawodniczki i zawodnicy byli przygotowywani pod kątem osiągnięcia szczytowej formy na czas igrzysk olimpijskich. I to w warunkach komfortowych, bez konfliktów, pod okiem kompetentnych trenerów. 

I być może jeszcze kiedyś uda się w taki sposób te polskie ciężary zreformować. 

ROZMAWIAŁ BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI

Fot. Newspix.pl

Czytaj więcej o podnoszeniu ciężarów:

Uwielbia boks, choć ostatni raz na poważnie bił się w podstawówce (i wygrał!). Pisanie o inseminacji krów i maszynach CNC zamienił na dziennikarstwo, co było jego marzeniem od czasów studenckich. Kiedyś notorycznie wyżywał się na gokartach, ale w samochodzie przestrzega przepisów, będąc nudziarzem za kierownicą. Zachował jednak miłość do sportów motorowych, a największą słabość ma do ich królowej – Formuły 1. Kocha też Real Madryt, mimo że pierwszą koszulką piłkarską, którą przywdział w życiu, był trykot Borussii Dortmund z Matthiasem Sammerem na plecach.

Rozwiń

Najnowsze

Igrzyska

Komentarze

8 komentarzy

Loading...