Pokochał bieganie, lubi grać w pokera. Chciał być jak Bruce Lee, więc trenował karate. Pracę trenerską zaczął jako… 16-latek. W rozmowie z Weszło Stefano Lavarini – Włoch, który doprowadził kadrę siatkarek do ścisłej światowej czołówki – komentuje krytykę, która spadała na jego zawodniczki. Mówi, że codziennie zastanawia się, czy siatkówka nie jest dla niego zbyt ważna. Opisuje też, jakie mocno zakorzenione w jego głowie wyobrażenie runęło, gdy zmarł jego ojciec.
Jakub Radomski: Poker, w którego często pan gra, ma coś wspólnego z zarządzaniem drużyną siatkarską?
Stefano Lavarini, trener reprezentacji Polski siatkarek: Nie jestem wielkim pokerzystą, ale bardzo lubię tę grę. Ludzie sądzili i wciąż dużo osób myśli, że poker to w 100 procentach hazard, ale Texas Hold’em, moja ulubiona jego odmiana, zdecydowanie nim nie jest. Gdy masz coraz większą wiedzę o grze, widzisz, że jest w niej co prawda pewien element losowości, ale jednocześnie to, jak grasz i ile potrafisz, bardzo mocno wpływa na wynik. Wygrywasz, bo jesteś dobry, a nie dlatego, że jesteś szczęściarzem. Zresztą nie interesowałoby mnie coś, co byłoby mocno oparte na farcie.
Jest jedna rzecz, która łącze te dwa sporty. W pokerze, żeby długofalowo osiągnąć sukces, w twojej głowie musi być myśl: „Każde rozdanie muszę zagrać najlepiej, jak potrafię, biorąc pod uwagę okoliczności”. Nie należy za bardzo zagłębiać się w matematykę, ale jednocześnie trzeba nieustannie korzystać ze swoich umiejętności. W siatkówce właśnie takie nastawienie: „Zagrajmy najlepiej, jak umiemy, każdą wymianę” też jest gwarantem sukcesu.
Co pan myślał, gdy był młodym chłopakiem i słyszał od ojca, że siatkówka nie powinna być pana sposobem na życie?
Uważałem, że ojciec ma rację.
Ale pan nie posłuchał.
Rozumiałem tatę, bo przemawiało przez niego jego doświadczenie życiowe, a mi również wydawało się, że wizja posiadania stabilnej pracy i zarabiania odpowiednich pieniędzy dzięki siatkówce jest bardzo odległa. Dorastałem z myślą: „Ok, uprawiam sport, ale prawdopodobnie będę musiał postawić w życiu na coś innego”.
Rok 2021, Stefano Lavarini jako trener Igor Gorgonzoli Novara.
Najpierw grał pan w piłkę, co we Włoszech, w okolicach Turynu i Mediolanu, jest czymś powszechnym. Ale uprawiał pan też karate.
To był czas wielkiej popularności filmów, w których występowali Bruce Lee i Jean-Claude Van Damme. Byłem zafascynowany sztukami walki. Spotkałem grupkę chłopaków, którzy próbowali je ćwiczyć i na bazie tej znajomości zapisałem się na lekcje karate. Ćwiczyłem przez dwa albo trzy lata. Nie stoczyłem żadnej istotnej walki, ale podobało mi się, że nabywałem nowe umiejętności, których mogłem użyć, gdy byłoby to potrzebne, a jednocześnie uczyłem się dyscypliny. Ona jest czymś bardzo ważnym i wychodziła daleko poza karate. Tu nie chodziło o żadną promocję agresji, a po prostu o stawanie się lepszym człowiekiem.
Później pojawiła się siatkówka. Byłem bardzo młody, gdy zacząłem zajmować się nią od strony trenerskiej. Wciąż chodziłem do szkoły. Dlatego w mojej głowie była myśl, że to jest fajne, ale mam jeszcze dużo czasu, by postanowić, która droga życiowa okaże się tą właściwą. Na początku w ogóle nie rozumowałem na zasadzie: „Muszę wybrać to albo to, wszystko albo nic”.
To niesamowite, że miał pan jedynie 16 lat, gdy zaczął pracę trenerską w siatkówce, jako asystent szkoleniowca zespołu juniorek w pana rodzinnej miejscowości, Omegnie. Jak dużo wiedział pan wtedy o siatkówce?
Nie wiedziałem o niej nic. Miałem kuzynki, które uprawiały ten sport i oglądałem czasami ich mecze oraz treningi. Ale to tyle. Pomógł mi trochę fakt, że to była połowa lat 90. – czas, gdy męska reprezentacja Włoch odnosiła historyczne sukcesy, wygrywając większość najważniejszych imprez. Dlatego ludzie, w tym ja, zaczęli się coraz bardziej interesować tym sportem.
Byłem ciągle młody, gdy podejmowałem ryzykowne decyzje w swoim życiu. Mogłem sobie na to pozwolić. Czułem, że zawsze mogę wrócić, cofnąć się o kilka kroków i zająć czymś innym. Ale w pewnym momencie zauważyłem, że moja kariera zmierza w dobrym kierunku. To odbywało się etapami. Pracowałem w Omegnie, później zmieniłem pracę i opuściłem rodzinny dom. Zajmowałem się klubem z niższej ligi i wciąż była to drużyna młodzieżowa, ale jednocześnie coś się zmieniło, a ja miałem ledwie 20 lat. W kolejnych latach starałem się korzystać z każdej możliwości rozwoju i trafiałem do coraz dalszych od domu, ale jednocześnie coraz lepszych klubów. Pojawiała się myśl: „To chyba jest to, czym chcę się zająć na całe życie”.
Stefano Lavarini po przylocie do Polski z brązowym medalem Ligi Narodów.
Był pan też młody, kiedy zmarł pana ojciec. A wiem, że jest pan bardzo rodzinnym człowiekiem. Jak tamto zdarzenie na pana wpłynęło?
Gdy jesteś młody, to nawet jeżeli przebywasz z dala od bliskich, masz wpojone, że dom rodzinny jest miejscem, do którego możesz wrócisz i w którym wszystko będzie wyglądać tak samo. To taka wizja, że on jest twoim szczęśliwym miejscem, w którym jesteś otoczony wyjątkowymi ludźmi. Ruszasz w świat, rozwijasz się, odkrywasz pewne rzeczy, ale jednocześnie wracasz do świata, w którym według ciebie nie dochodzi i nie dojdzie do zmian. Śmierć taty zburzyła tę wizję. Poczułem, że stało się coś, po czym życie nie będzie już takie samo, a jednocześnie zrozumiałem, jak bardzo jestem teraz odpowiedzialny za mamę oraz za brata.
Od tamtego momentu uważam, że życie jest nieprzewidywalne i wszystko może się zmienić w jednej chwili. Jeżeli masz wokół siebie bliskich ludzi, nie wolno ci rezygnować z troski i miłości do nich. Nie możesz tych uczuć przekładać na zasadzie: „Zrobię coś dla nich, ale jeszcze nie teraz”. Bo jeżeli wyjdziesz z takiego założenia i coś się stanie, poczujesz żal i zrozumiesz, że nie żyłeś tak, jak należy. Od dłuższego czasu muszę żyć bez taty i nie jest to łatwe. Muszę – może tak to nazwijmy – próbować być tak silny, jak tylko jest to możliwe, w świecie, w którym już go nie ma.
Pracuje pan w siatkówce od 29 lat, nie założył jeszcze rodziny. Sam mówi pan, że stała się ona dla pana czymś wyjątkowo istotnym. Była kiedyś myśl: „Może ta siatkówka ma dla mnie zbyt wielkie znaczenie?”
Codziennie się nad tym zastanawiam.
Naprawdę?
Wiem, że umieściłem pracę w centrum mojego życia. Mam świadomość, że być może nie byłbym w stanie dać teraz w moim życiu dużo miejsca drugiemu człowiekowi, który nie byłby z tego świata. Stąd biorą się te myśli. Zdaję sobie sprawę, że może warto znaleźć jakiś balans, ale jednocześnie wiem, że tym, co pcha mnie do takiego życia, jakie mam, jest miłość do siatkówki, połączona z pragnieniem bycia najlepszym możliwym szkoleniowcem.
Reprezentację Polski siatkarek objął pan w 2022 roku. Coś pana zaskoczyło na początku pracy w naszym kraju?
O jakimś wielkim zaskoczeniu nie mówiłbym, ale dość szybko poczułem, jak popularna i jak ważna jest dla Polaków siatkówka. Co prawda – trochę bardziej w męskim wydaniu, ale od początku mojej kadencji graliśmy sporo spotkań, również w wielkich imprezach, u siebie w kraju. I atmosfera, którą kreowali kibice, była czymś niezwykłym.
Lavarini i członkowie jego sztabu.
Już w 2022 roku miał pan wielkie wyzwanie – mistrzostwa świata. Do tego rozgrywane w Holandii i Polsce. Doszedł pan z zespołem do ćwierćfinału, co już było sporym wyczynem, a w nim przegraliście 2:3 z Serbkami, będąc o włos od pokonania późniejszych zwyciężczyń turnieju. Tuż po tamtym spotkaniu był pan bardziej zły, czy dumny z drużyny?
Nie byłem zły, to nieodpowiednie słowo. Ale czułem smutek, bo byliśmy blisko zwycięstwa. Ok, w czwartym secie mój zespół mógł przegrać ten mecz 1:3, ale udało nam się wrócić do gry, a w tie-breaku nawet przez pewien czas prowadzić. Dlatego miałem po spotkaniu poczucie, że to była wielka szansa, której nie chwyciliśmy. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że Serbki to wielki zespół, chyba zasłużyły na tamto zwycięstwo, a my możemy czuć dumę z gry, jaką prezentowaliśmy i wyniku, który wtedy osiągnęliśmy.
Awans do igrzysk w Paryżu wywalczyliście na turnieju w Łodzi, który był specyficzny. Po porażce z Tajkami szanse na sukces wydawały się minimalne, wiele osób was skreśliło. Ale później zespół się podniósł i w bardzo dobrym stylu pokonał wyżej notowane Amerykanki i Włoszki. Po meczu z Italią, wygranym 3:1, co dało awans do Paryża, kapitan kadry Joanna Wołosz udzieliła mocnego wywiadu na temat hejtu, który na nią spadał. Sportowcy tacy jak ona zasługują na dużo więcej szacunku?
Każda zawodniczka zasługuje na więcej szacunku. Ta drużyna przez ponad dwa lata pokazywała wielkie zaangażowanie, ale też dumę z reprezentowania Polski. Widać też postęp w naszej grze. Nie znam języka polskiego, więc nie rozumiem tego, co pisze się albo mówi na temat siatkarek, ale też nigdy przesadnie się czymś takim nie zajmowałem, nawet we Włoszech, czy pracując z kadrą Koreanek, bo to byłoby zwyczajnie marnowaniem czasu. Oczywiście docierało do mnie, że Joanna Wołosz jest bardzo mocno krytykowana. Wiedziałem, że o tym się mówi. Takie coś nigdy nie pomaga. Wierzę w to, że jeżeli ktoś pragnie dla drugiego człowieka jak najlepiej, a w tym przypadku – dla zespołu, to zdaje sobie sprawę, że najlepszym środkiem jest wsparcie.
To nie jest tak, że krytyka nigdy nie może być pomocna czy pozytywna. Może, ale w tym konkretnym przypadku nie widziałem ku niej żadnych podstaw. To było coraz mocniejsze krytykowanie w bardzo ważnym momencie, gdy każda z dziewczyn dawała z siebie wszystko. Przecież osoby, które wygłaszają negatywne opinie, znają sytuację może w 1 procencie. Mógłbym teraz mocno, krytycznie wypowiedzieć się o jakichś przedstawicielach innego sportu, ale tego nie zrobię. Właśnie dlatego, że nie siedzę w tym i nie mam na ten temat odpowiedniej wiedzy. Tak do tego podchodzę – nie zamierzam zwracać większej uwagi na słowa osób, które znają sytuację w dużo mniejszym stopniu, niż ja.
A co zmieniło się w nastawieniu siatkarek, że potrafiły pokonać Amerykanki i Włoszki?
Mamy takie powiedzenie we Włoszech, które ciężko jest dobrze przetłumaczyć na inny język. Ale generalnie chodzi o to, że grupa ludzi znajduje się w sytuacji, z której nie ma możliwości ucieczek. Jest tylko jedna opcja – stawić jej czoła. Właśnie w takim położeniu był mój zespół po przegraniu z Tajlandią. Kolejna porażka i pewnie byłoby po naszych marzeniach. Zostałaby nam walka o awans na igrzyska ze światowego rankingu. Mimo to dziewczyny pozostały skupione, pełne wiary i przystąpiły do spotkania z Amerykankami z kapitalnym podejściem. Pokonanie USA oraz Włoszek i wywalczenie przepustki na igrzyska było wyjątkowo ważnym momentem w procesie budowania coraz silniejszej reprezentacji. A reakcja dziewczyn po porażce z Tajlandią zasługiwała na najwyższe słowa uznania.
Lavarini jako trener Fenerbahce, z Melissą Vargas – gwiazdą swojej drużyny.
Dla pana to będą drugie igrzyska. W Tokio w 2021 roku prowadził pan Koreanki, uchodzące za przeciętny zespół, ale potrafił pan z nimi sensacyjnie awansować do półfinału. Skończyło się na czwartym miejscu. Potencjał Polek jest większy, niż wtedy siła Koreanek?
Nie lubię takich porównań. Ciężko jest zestawiać ze sobą drużyny w różnym czasie. Nie lubię też wypowiadać się konkretnie na temat oczekiwań, tego, co osiągniemy. Często powtarzam, że to boisko daje zawsze najlepszą odpowiedź. Ono pokaże w Paryżu, który zespół na co zasłużył.
Zacząłem tę rozmowę od jednej z pana pasji, pokera. A co daje panu bieganie?
Zacząłem biegać dość późno i nie należę do najszybszych zawodników-amatorów, ale robię to od lat. Mocno wpłynął na mnie trener przygotowania fizycznego mojej drużyny, który uwielbiał biegać. Zaczęliśmy wychodzić wspólnie na treningi. Później on zaczął uczyć mnie, jak ćwiczyć, żeby osiągać lepsze wyniki i pokonywać dłuższe dystanse.
Bieganie to moje hobby, ale podchodziłem do niego poważnie. Na początku każdego dnia poprawiałem swoje rekordy życiowe, co dawało dużą satysfakcję. Nie potrzebowałem do tego za wiele, to przychodziło łatwo. Świetnie się z tym czułem. Mogę powiedzieć, że przez około 10 lat biegałem regularnie. Później wybuchła jednak pandemia, co nie pomagało. A od kiedy prowadzę jednocześnie reprezentację Polski i silny klub [Lavarini był trenerem włoskiej Igor Gorgonzoli Novara, a w ubiegłym sezonie tureckiego Fenerbahce Stambuł – przyp. red.], nie jest mi łatwo regularnie biegać. To praca na zasadzie: lato i zima, kadra i klub. Nie mam czasu na treningi, bo przygotowuję się do meczów i mam wiele stresujących obowiązków.
Ale uwielbia pan to.
Tak. Ale regularnie biegać też uwielbiałem.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO: