Nie wiadomo, jakie poglądy polityczne mają Robert Lewandowski i Wojciech Szczęsny, jaki światopogląd wyznają Bartosz Slisz i Jakub Moder, jakimi doktrynami inspirują się Jan Bednarek i Bartosz Salamon. Nikomu nie powinno to przeszkadzać. Mają do tego nieuzewnętrznienia się pełne prawo. Zresztą, nic ta niewiedza w niczym życiu nie zmienia. Ciekawe jednak, że również w przeszłości piłkarze z rozpolitykowanej i podzielonej Polski rzadko publicznie zabierali głos w jakiejkolwiek większej sprawie niż kopanie futbolówki.
W 1982 roku za obiema bramkami Camp Nou zawisły dwie wielkie biało-czerwone flagi z napisem „Solidarność”. Opozycjonista Pascal Rossi-Grześkowiak, który wniósł je na mecz Polski z ZSRR, mówił niedawno w Wirtualnej Polsce, że kilkadziesiąt tysięcy gardeł skandowało: „Polonia Solidaridad!”. Chór nie cichł, nawet gdy radziecki ambasador o pozbycie transparentów z „Solidarnością” w oficjalnym trybie poprosił organizatorów. W międzyczasie realizatorzy w TVP pocili się, żeby wykorzystywać ustalone z góry opóźnienie transmisji do ukrywania symboli największego ruchu protestacyjnego przed widzami w Polsce, gdzie trwał stan wojenny.
Dla Polski, nie dla Solidarności!
Kilka lat temu o tamtym bezbramkowo zremisowanym meczu z ZSRR opowiadał mi Waldemar Matysik, jeden z cichych bohaterów mistrzostw świata w 1982 roku. Gdy spytałem go, czy Polacy z ZSSR grali dla „Solidarności”, zaczął śmiać się absolutnie nieadekwatnie głośno do poważnego, a przynajmniej pozornie zdecydowanie nieśmiesznego pytania.
Waldemar Matysik: – Czy myśmy grali dla „Solidarności”? Nie! Myśmy grali dla Polski. Ale tamten mecz był faktycznie nacechowany politycznie, kibice rozwiesili za jedną z bramek wielką biało-czerwoną flagę z napisem „Solidarność”. Nie zwracałem wtedy specjalnie na to uwagi: Polska, Polska i jeszcze raz Polska. W czasie meczu miałem sytuację sam na sam z Rinatem Dasajewem, ale nie udało mi się strzelić gola. Po meczu podszedł do mnie Zbigniew Boniek:
– Jakbyś strzelił tę bramkę, to bym cię zniósł na rękach do szatni.
– Wiesz co, awansowaliśmy do półfinału nawet bez tej bramki, a jakbym strzelił, to jeszcze może nie mógłbym wrócić do kraju?
Zaśmialiśmy się, ale czasy były, jakie były. Nie wiadomo co by się stało. Jeszcze raz chciałbym jednak powtórzyć: myśmy wtedy grali tylko dla Polski. Dla nikogo innego. Politycznie nie istnieję. Ojciec zawsze mi mówił: „Walduś, nie wchodź do żadnej partii. Nigdy się nie daj związać z niczym takim. Bądź wolnym człowiekiem”. I byłem. Słuchaliśmy „Mazurka Dąbrowskiego” i byliśmy strasznie dumni. To nam wystarczało.
Na początku lat osiemdziesiątych nikt z polskich piłkarzy o tych flagach „Solidarności” naturalnie publicznie nie wspominał. Dekady później można znaleźć pojedyncze wypowiedzi, choćby Stefana Majewskiego czy Zbigniewa Bońka, sugerujące, że większości drużyny Antoniego Piechniczka bliżej było do Lecha Wałęsy niż generała Wojciecha Jaruzelskiego. Najlepiej jednak atmosferę tamtych dni oddaje wypowiedź Jana Lityńskiego, działacza opozycji i więźnia politycznego w czarnych latach PRL-u. W filmie „Mundial. Gra o wszystko” mówi on, że dla zwykłych Polaków starcie z ZSRR miało charakter „meczu przeciwko stanowi wojennemu”. Po chwili dodaje: „myślę, że dla piłkarzy też”. Kluczowe jest to „myślę”. Pewnie tak. Ale kto wie?
Boniek w koszulce CCCP
Zbigniew Boniek po zwycięskim remisie nie tylko wznosił palce w geście „Victorii”, ale też wymienił się koszulkami z Serhijem Bałtaczą. W trykocie z „СССР” zasiadł w studiu telewizyjnym, które prowadził Waldemar Krajewski, ważna postać mediów PZPR-u, czego dowodem Biuletyn Informacji Publicznej IPN i „zaszczytne” miejsce tego dziennikarza w katalogu kierowniczych stanowisk partyjnych i państwowych PRL.
W monumentalnej biografii „Zibi, czyli Boniek” Romana Kołtonia czytamy: „Dziennikarz wchodzi mu w słowo: „Panie Zbyszku, chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedno. Ta atmosfera, tak nerwowa w czasie meczu, po spotkaniu stała się zupełnie inna. Pan jest tego przykładem: w koszulce rywala”. „Jestem w koszulce zawodnika, który mnie krył, Bałtaczy. Muszę rzeczywiście powiedzieć, że mecz przebiegał w sportowej atmosferze, choć zarazem nerwowej”. Koszulka z napisem ZSRR wzbudzała skrajne emocje — ba, część ludzi wypominała to liderowi reprezentacji Polski przez lata”.
Grzegorz Lato w „Zibi, czyli Boniek” powie, że jego młodszy kolega z reprezentacji Polski manifestował tą koszulką triumf nad ZSRR, konkretnie zaś „zdjął skalp z Rosjanina”. Sam zainteresowany po latach w „Przeglądzie Sportowym” też będzie mówił o „skalpie”. Ale czysto sportowym, niezależnym od rywala: czy to Peru, czy Belgia, czy Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Boniek w „PS”: „Zawodników rosyjskich znaliśmy z wielu batalii. To byli porządni ludzie, choć nie mogę powiedzieć, że Serhij Bałtacza należał do najmilszym z nich. Przez całą karierę skopał mnie jak nikt inny. Kopał mocno i celnie. Każdy mecz przeciwko niemu pamiętałem długo po ostatnim gwizdku. W tym było podobnie. Remis przyszedł nam łatwo. Kontrolowaliśmy wydarzenia na boisku, nie odkrywaliśmy się. Nie powiem – satysfakcja, że wyszliśmy z grupy przed nimi była niesamowita. Koniec. Jesteśmy w półfinale. Podszedłem do mojego oprawcy i wymieniłem się z nim koszulką. Pomyślałem sobie: Kurczę, fajno, będę miał skalp…. Po spotkaniu od razu zaciągnęli mnie przed kamerę. Wystąpiłem w radzieckim trykocie z napisem CCCP. Prowokacja! Boniek komunista. A to zwykły przypadek. Rosjanin czy Niemiec? Mi to obojętne, koledzy z boiska. Czerwone guziki i partia – to mnie w ogóle nie interesowało. Interesował mnie sport”.
Boniek w „Zibi, czyli Boniek”: „Śmiać mi się chce, gdy ludzie oceniają coś po swojemu. Polityka wdziera się ciągle w życie każdego z nas. Politycy ciągle nas konfrontują. To, że mam określone zdanie o stosunkach polsko-rosyjskich, nie znaczy, że muszę nienawidzić piłkarza ZSRR, z którym walczę o awans do półfinału mundialu. Żeby mówić o jakimś wydźwięku politycznym, bo ja wystąpiłem w koszulce z napisem Sojuz Sowieckich Socjalisticzeskich Respublik?”.
Boniek na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był niepokornym dzieckiem polskiego futbolu. Liderującym reprezentacji Polski i Widzewowi Łódź, wytransferowanym za duże pieniądze do Włoch. Talentem epokowym, genialnym na boisku, do tego szalenie ambitnym, choć z każdym rokiem coraz bardziej spełnionym. Przy tym charyzmatycznym, odważnym w wywiadach, niewygodnym dla rywali, stawiającym się działaczom i sędziom, niepokornym wobec trenerów i starszych kolegów, co przyczyniało się do całej serii zawieszeń, skandali i innego rodzaju aferek.
Jego wystąpienie w studiu TVP w koszulce ZSRR faktycznie można odbierać było dwojako. Albo jako skalp Rosjanina i przedłużenie gestu „Victorii”. Albo jako olanie „Solidarności” i legitymizowanie „СССР”. Boniek chyba jednak dokładnie to wytłumaczył: w jego wyobrażeniu cała ta sytuacja zaczynała i kończyła się na sporcie. Tak więc tamten mecz na mundialu 1982 roku był zwycięstwem „Solidarności” nad PZPR-em, ale zawodnicy skupiali się wtedy głównie na dowiezieniu korzystnego wyniku, który oznaczał medal, a nie na manifestacjach politycznych.
Uprzywilejowane darmozjady PRL
Święcący międzynarodowe sukcesy piłkarze w PRL-u nienachalnie, ale skutecznie wykorzystywani byli przez władzę do celów propagandowych, co niespecjalnie ich obchodziło. W „Zibi, czyli Boniek” jest nawet taka scena, gdzie główny bohater nie potrafi odtworzyć szczegółów z wizyty drużyny Piechniczka u generała Jaruzelskiego w Gmach KC PZPR w Warszawie. Nie działo się tam nic szczególnego, ale przeszłość się zatarła, bo reprezentanci „byli na rauszu, jedni na większym, inni na mniejszym, ale wszyscy na zgodnym rauszu”. – Wiadomo, że każda władza chce się ocieplić przy sukcesach sportowców. Tak było, jest i będzie – puentuje tam Boniek.
Piłkarzom w państwie satelickim pozostającym pod polityczną dominacją ZSRR żyło się dobrze, zdecydowanie lepiej niż zwykłym obywatelom. Ciekawie przedstawia to praca „Bezpieczeństwo socjalne sportowców w PRL w latach siedemdziesiątych XX wieku na przykładzie piłki nożnej” Konrada Papuzińskiego. Czytamy, że otrzymana przez każdego kadrowicza Orłów Górskiego premia za trzecie miejsca na mundialu w RFN stanowiła równowartość dziewięcioletnich dochodów statystycznego Polaka w 1974 roku. Albo, że „zawodnicy należeli do uprzywilejowanych kręgów społeczeństwa: mieli znakomite dojścia i potrafili załatwić sobie mieszkanie, meble, samochody, dobrą wędlinę, przedszkole dla dziecka czy zachodnią walutę”.
Pracowali zresztą na etatach, często nie jednym, a na dwóch czy nawet trzech: w wojsku, w milicji, w górnictwie czy hutnictwie, choć „nie wykonywali żadnych czynności wchodzących w zakres obowiązków innych pracowników zatrudnionych w identyczny sposób”. W gorszych okresach gospodarki PRL-u wzbudzało to olbrzymie kontrowersje. Andrzej Pałasz, piłkarz Górnika Zabrze w latach 1977–1987 i 37-krotny reprezentant Polski, opowiadał mi kiedyś, że po wypłatę chodził do kopalni, gdzie górnicy patrzyli na niego jak na darmozjada.
Christopher Lash, zajmujący się zawodowo historią Polski w XX wieku, w trzeciej części magazynu „Kopalnia” przypomina, że Kazimierz Deyna, oficjalnie porucznik Wojska Polskiego, potrafił powiedzieć w propagandowym „Żołnierzu Wolności”, iż na zawsze pozostanie wierny armii. Innym razem zaś przyznać, o czym informował Stefan Szczepłek w „Piłce Nożnej”, że najwyższego honoru w życiu dostąpił, otrzymując list od Edwarda Gierka. Roman Kołtoń w „Zibi, czyli Boniek” przytacza za to, potwierdzoną przez Jacka Gmocha i Andrzeja Strejlaua, historię o tym, jak Robert Gadocha załatwił sobie wyjazd do FC Nantes przed skończeniem „regulaminowych” dwudziestu dziewięciu lat. Gierka poprosiła o dyspensę jego żona Irena, na co dzień sekretarka… ministra spraw wewnętrznych.
Najlepiej podsumowywał to wszystko Andrzej Iwan w „Spalonym”: „Zastanawiam się teraz, czy któryś z nas, piłkarzy reprezentacji, był antykomunistą – takim prawdziwym, zadeklarowanym. Przypominam sobie… jednego – Staszka Terleckiego. Jego ojciec był bodajże historykiem i opozycjonistą, co zaszczepił rodzinie. Staszek mieszał się więc w jakieś ruchy studenckie. No i – co istotne – od zawsze miał coś z głową. Zdawało mi się, że patrzył na wszystkich wokół i myślał sobie: „Co za kretyni!”. Natomiast wszyscy inni patrzyli w tym samym czasie na niego i mówili: „Co za kretyn!”. Był więc kolosalny rozdźwięk między tym, jak samego siebie postrzegał Terlecki i jak postrzegali go inni. W 1980 roku polecieliśmy na tournée do Brazylii, gdzie był z nami pułkownik Henryk Celak z komendy MO. Autokar gdzieś na chwilę się zatrzymał, wysiedliśmy na papierosa, a Staszek zerwał dwa duże liście i przyłożył sobie do głowy w ten sposób, że wyglądał jak osioł z wielkimi uszami, po czym zwrócił się do Celaka: – Taki jest model dzisiejszego milicjanta!
Zastanawiałem się, czy to jeszcze odwaga, czy już głupota. Pozostali zawodnicy do walki z komuną zbyt wyrywni nie byli. Tak jak władza była łasa na sukcesy piłkarzy, tak piłkarze – i sportowcy ogólnie – łasi byli na pochwały władzy. Przy odpowiednich chodach wszystko mogłeś załatwić. Samochód był wtedy marzeniem wielu osób, ale czekało się na niego latami – o ile w ogóle było na co czekać. Na zgrupowaniach reprezentacji wystarczyło jednak pójść do Henryka Loski, o czym się kiedyś przekonałem. Siedziałem w jego pokoju, by załatwić formalności związane z jakimś wyjazdem, gdy nagle w drzwiach zaczęli stawać starsi zawodnicy:
– Panie Heniu, mogę ten talon prosić?
A pan Heniu otwierał szufladę, gdzie talonów miał gruby plik i którymi prawdopodobnie w pojedynkę dałby radę zapełnić parking na Placu Defilad w Warszawie. Jeśli więc któryś z piłkarzy stwierdzi, że walczył wtedy z komuną, to powiem: – Ty hipokryto! Walczyłeś, a z kieszeni wypadały ci talony na auta”.
Kiełbasa terlecka
Stanisław Terlecki faktycznie jest wyjątkiem. W biografii „Pele, Boniek i ja” bezwstydnie przyznawał, że przez kilka lat był beneficjentem systemu PRL, który promował piłkarzy. Jego sprzeciw wobec komunistycznych praktyk rósł jednak wraz z wychodzeniem polskiej opozycji z podziemi na światło dzienne: powstaniem „Komitetu Obrony Robotników” i „Solidarności”. Mistrzostw świata 1978 roku ominęły go przez wzgląd na kontuzję, ale w telewizji jako ekspert wywołał burzę, mówiąc, że „NRD gra jak ZSRR: zupełnie, jakby tamtejszych zawodników od najmłodszych lat piłki uczono w kołchozie”. Próbował przedostać się na strajk w Stoczni Gdańskiej, w 1981 roku wcielił się za to w rolę intendenta i przywoził pożywienie łódzkim studentom. Fragment świetnego wywiadu „Strajkujący student, który poleciał w Cosmos. Wzloty i upadki Stanisława Terleckiego”, który z 29-krotnym reprezentantem Polski przeprowadził Jakub Olkiewicz.
„Pan też brał udział w strajkach.
Tak, już w latach osiemdziesiątych, na studiach, pełniłem rolę intendenta. Jako piłkarz miałem spore znajomości i niezłe dojścia do tak zwanych luksusowych artykułów. Znałem kierowników sklepów, przez które można było załatwić wędlinę czy inne tego typu artykuły. Jeździło się od zaplecza i organizowało to wszystko, albo – jak nie było innej możliwości – to po wsiach, skupując od rolników jajka czy mięso. To kosztowało sporo nerwów – przerzucić 10 kilo towaru przez siatkę i jeszcze potem uciec przed rozwścieczonym tłumem – kończyło się to różnie. Trochę wcześniej byliśmy z reprezentacją w Rzymie, na audiencji u Ojca Świętego. Kupiłem sobie wówczas naprawdę porządną kurtkę. Niestety, nie wytrzymała pościgu ludzi, którzy musieli czekać na towar godzinami, gdy ja odbierałem go od drugiej strony bez kolejki. Została na płocie, ja nawiałem i musiałem się pogodzić ze stratą. Pamiętam, że kiełbasa, którą dostarczałem do Instytutu z czasem zaczęła być nazywana „kiełbasą terlecką”. To był dla mnie duży zaszczyt.
Byłem kilka razy wzywany do prokuratury, byłem też śledzony i podsłuchiwany, władza doskonale wiedziała o moim zaangażowaniu i moich poglądach. Ale ze względu na to, że byłem zawodnikiem ŁKS-u dostałem tylko żółtą kartkę, nigdy nie było żadnych poważniejszych konsekwencji. Pod tym względem najbardziej bolesne okazało się obcięcie apanaży w klubie, bo usłyszeniu wyroku rocznej dyskwalifikacji zostałem sam, w dodatku z perspektywą 12 miesięcy bez wypłaty. Znów na wysokości zadania stanęli moi znajomi z Łodzi oraz Instytut Historii”.
Po niesławnej „Aferze na Okęciu”, której był największą ofiarą, w polskiej piłce był właściwie skreślony i niedługo później wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Tam po wybuchu stanu wojennego złapali go dziennikarze wtedy jeszcze prestiżowego magazynu „Sports Illustrated”, z czego powstał reportaż „Stan The Fran, Free Spirit”, skąd warto przytoczyć dwie anegdotki, które dość dobrze oddają wywrotowy charakter Polaka:
„Jedno z przesłuchań w siedzibie piłkarskiej centrali, licznych w życiu Stanisława Terleckiego, głęboki PRL.
– O której godzinie wyszedłeś z hotelu?
– O ósmej.
– Na pewno? To nie była 8:02?
– Możliwe, że była nawet 8:03, nie wiem dokładnie, bo mam jeden z tych waszych ruskich zegarków”.
„Breżniew zebrał wokół siebie najwybitniejszych naukowców i powiedział im, że jest bardzo rozczarowany przegraniem z USA wyścigu na Księżyc. Wobec tego pragnie, by kosmonauci z ZSRR wylądowali na Słońcu. Naukowcy wypomnieli, że to niemożliwe, bo temperatura jest tam zbyt wysoka, wszyscy się spalą. Breżniew odparł, że spokojnie, to nie problem, kosmonauci polecą w nocy – zaśmiał się Terlecki, a cała grupa zawodników następne 15 minut spędziła na opowiadaniu sobie dowcipów o Breżniewie. Terlecki wiedział, że opowiadanie tego typu dowcipów może mu przynieść kłopoty, ale już zdążył do tego przywyknąć”.
Amerykanie zachwycali się, bo Polak wprost krytykował komunizm, a już szczególnie peerelowskie powiedzonko: „czy się stoi, czy się leży, pięć tysięcy się należy”. Chwalił przy tym Stany Zjednoczone, Zachód, kapitalizm. Fakt, że krajem rządzić wcale nie musi smutny wojskowy, a Ronald Reagan, który wcześniej był aktorem. – W moim kraju nie byłoby to możliwe – żalił się Terlecki, któremu rozmowy w tym tonie odradzała ponoć żona, ale jego chęć podzielenia się refleksjami na temat patologii bloku wschodniego przeważyła. „Sports Illustrated” podsumowywał, że ludzie wolni duchem żyją również w krajach sterowanych przez ZSRR.
Kosecki jest cool
Drugim otwarcie występującym przeciwko peerelowskiej władzy piłkarzem był Roman Kosecki. Pod koniec lat osiemdziesiątych PRL odchodził w niepamięć, a on swoim zachowaniem, wizerunkiem, muzyką, którą słuchał i którą grał, zapowiadał nadejście pstrokatych lat dziewięćdziesiątych. Barwnie opowiedział o tym w serii „Piłkarskie Dzieciństwo” na Weszło Junior.
„W kilku wywiadach powtarzał pan, że był pan buntownikiem.
– No tak, o wszystko musiałem walczyć. Zawsze miałem swoje zdanie. Gdy miałem czternaście lat, założyliśmy kapele.
Była to spontaniczna decyzja?
– Miałem stary adapter bambino, pod to podłączało się gitarę i z kolegami próbowaliśmy grać kawałki Beatlesów czy Rolling Stonesów.
Z sukcesami?
– Udawało się, mieliśmy dwie gitary i perkusistę, ale oczywiście nie było perkusji. Grał na wirówce „Frani”, klapę się podnosiło i służyła za talerz, na dziurę przyklejaliśmy styropian i nogą walił w podłogę. Później graliśmy reggae, punka, rock and rolla. Musiałem wybrać albo piłka, albo muzyka.
Nie żałuje pan?
– Nie wiem, co by było, gdybym wybrał muzykę, ale nie żałuję. Grając w URSUS-ie, doznałem kontuzji i nie grałem w piłkę przez pół roku. W tym czasie jeździłem na festiwale na Mokotowie. Grali tam choćby Darek Malejonek, Robert Brylewski, Tomasz Lipiński. W późniejszych czasach poznałem ich osobiście. Jak były wybory przed 89′ rokiem, to się rozrzucało ulotki z logiem „Solidarności”. Raz przyjechała milicja, spisała nas, chciała nam cały sprzęt pozabierać, ale na całe szczęście udało się ich odwieść od tego pomysłu.
Kolczyki i długie włosy, to była wtedy codzienność wśród młodzieży?
– Tak, pamiętam, jak poszedłem do Gwardii Warszawa, miałem długie kudły i kolczyk, zrobiłem sobie warkoczyki i nie raz mnie wzywano na dywanik, żebym je ściął. Mówiłem, że nie ma takiej możliwości, bo jak je zetnę, to nie będę grał w piłkę. Porównywałem się trochę do Samsona, bo on jak ściął włosy, to stracił swoją siłę. Było to w czasach, gdy „Solidarność” dochodziła do władzy, działacze komunistyczni byli ostrzy, ale później wymiękali”.
Kosecki otwarcie popierał „Solidarność”. Udzielił nawet wywiadu „Gazecie Wyborczej”, w której przekonywał, że w „okresie dojrzewania spostrzegał coraz więcej przejawów otaczającego go zła i chciałby świat zmienić na lepszej”, a jednym gwarantem gruntownych reform w Polsce jest właśnie „Solidarność”, która „utoruje nam drogę do prawdziwej demokracji”. – Oczywiście będę głosował na popieranych przez Lecha Wałęsę kandydatów. Mam do nich całkowite zaufanie – mówił w „GW”.
Brak skalpów
W tym miejscu lista zaangażowanych politycznie piłkarzy się kończy. W III RP kończący kariery zawodnicy często startowali w wyborach do sejmu czy senatu, angażowali się też w działania lokalnych samorządów, ale przez lata utrwali się dość prymitywny obraz polskiego piłkarza: faceta z piłką zamiast głowy. Z jedynymi poważnymi manifestami politycznymi spotkać można było się spotkać, gdy świat jeszcze zastanawiał się, w jaki sposób traktować reprezentację Rosji po ataku na Ukrainę. Grzegorz Krychowiak stanął na czele exodusu zagranicznych piłkarzy z rosyjskiej Premier Ligi, a polscy kadrowicze wydali wspólnie konsultowane oświadczenia, w których zaznaczyli, że ze Sborną w eliminacjach do MŚ 2022 nie zagrają. Poza tym, o poglądach i przekonaniach Roberta Lewandowskiego i spółki na ten zmieniającej się rzeczywistości kraju i kontynentu nie wiemy nic.
To podejście, którego protoplastami byli Leo Messi i Cristiano Ronaldo. Argentyńczyk w 2020 roku udzielił dużego wywiadu „La Sexcie”, w którym mówił, że przez wzgląd na swoją popularność nie może mieć poglądów na żaden temat. Powód? Nikogo tylko nie urazić. Na Euro 2024 nie brakuje jednak reprezentacji, których członkowie angażują się w politykę. Najlepszym tego przykładem Francuzi, na czele z Kylianem Mbappe i Marcusem Thuramem, którzy już podczas turnieju jawnie opowiedzieli się przeciwko prawicowej partii Zjednoczenie Narodowe, rządzoną przez Marie Le Pen, o czym więcej pisaliśmy w artykule „Francuzi na barykadach. Polityka wygrała z futbolem”. Wywołało to kontrowersje. Wiele było głosów, że piłkarz jest od kopania piłki, a nie od politykowania. – Mamy tendencję do komentowania rzeczy, których komentować wcale nie powinniśmy. Jestem piłkarzem i powinienem mówić wyłącznie o piłce nożnej – mówił Unai Simon, bramkarz reprezentacji Hiszpanii.
W Stanach Zjednoczonych przerabiano już tę dyskusję przy okazji zaangażowania LeBrona Jamesa i Kevina Duranta w kampanię przeciwko kandydaturze prezydenckiej Donalda Trumpa. Laura Ingraham, dziennikarka Fox News, rzuciła wtedy do słynnych koszykarzy tekst „Shut Up And Dribble”, co stało się synonimem podejścia, które wyznaje również wspomniany Simon. James, Durant, ale też plejada innych koszykarzy NBA nic sobie z tego lekceważącego „Shut Up And Dribble” nie robiła i wciąż nie robi. – Widzimy, że skrajności pukają do drzwi, ale my jesteśmy pokoleniem, które ma szansę to zmienić i inaczej kształtować przyszłość naszego kraju. Wzywam do głosowania przeciwko ekstremistom, którzy chcą podzielić kraj. Nie chcę reprezentować kraju, który nie reprezentuje moich wartości – większość z nich podpisałaby się pod tymi słowami Mbappe.
Do Polski ten trend jeszcze nie doszedł. Prędzej czy później pewnie jednak dojdzie. I wtedy dopiero zacznie się dyskusja. Pojawią się skalpy…
Czytaj więcej o Euro 2024:
- Lepszy Probierz w garści, czyli dlaczego trzeba spróbować uwierzyć w selekcjonera
- Piro, flagi, wrzawa i buczenie. Albański kocioł w Düsseldorfie
- Kylian Mbappe w masce żółwia? Przygotowała ją polska firma!
- Mellibruda: Probierz sprawił, że ludzie widzą w tej kadrze przyszłość [WYWIAD]
Fot. TVP/Newspix