Nie dostarczył ten mecz żadnej zachęty do szukania kozłów ofiarnych, wprowadzania atmosfery rozliczeń, kończenia turnieju, zanim jeszcze na dobrą sprawę się zaczął. Polacy słabiej od Holendrów grali w piłkę, ale w niczym nie osłabiało to ich rezonu i wiary w możliwość sprawienia niespodzianki.
Technika negatywnej wizualizacji, znana ludzkości już od starożytności jako praemeditatio malorum, zakłada, że warto mentalnie przygotować się na najgorsze, wprowadzić się w stan, jakby problem już się wydarzył, zanim jeszcze rzeczywiście nastąpi. Według stoików najgorsze są kłopoty, których człowiek wcześniej się nie spodziewał i nie zdołał się na nie zawczasu przygotować w głowie. Przez większość meczu z Holandią w Hamburgu polscy piłkarze wyglądali, jakby dobrze wzięli sobie ją do serca. Bo trudne momenty, które gdyby je wszystkie zebrać, rozciągały się w tym meczu nawet do kilkudziesięciu minut, w niczym nie hamowały zapału Polaków. Tak, jakby doskonale zdawali sobie sprawę, że są słabsi, będą mieli z tego tytułu wiele kłopotów, wiele razy będą potrzebowali łutu, a nawet fury szczęścia, ale nie osłabiało to ich wiary, że mecz można zakończyć jakimś szczęśliwym sukcesem. W tym sporcie nie wygrywa ten, kto lepiej gra przez 90 minut, ale kto lepiej wykorzystuje swoje momenty.
To był przedziwny do oceny mecz. Pierwszy rzut oka na podstawowe statystyki każe sądzić, że Polacy przegrali wręcz pechowo. Objęli prowadzenie, a jeszcze na siedem minut przed końcem remisowali. Oddali aż siedem celnych strzałów, przy czterech holenderskich. W samej końcówce kilka razy naprawdę zmusili rywala do wysiłku, pozostawiając wrażenie, że gdyby mecz potrwał jeszcze parę minut, zdołaliby doprowadzić do remisu. A grali przecież bez swojej największej gwiazdy, bez której rzadko potrafili nawiązać walkę z silniejszym przeciwnikiem. Trudno w tym kontekście nie przeklinać losu, że nie okazał się odrobinę łaskawszy.
WALKA O PRZETRWANIE
Ten kontekst to jednak tylko część prawdy o polskim otwarciu Euro. Jednocześnie bowiem od pierwszych minut spotkania czuć było, że Polacy walczą o przetrwanie. Odwlekają nieuniknione. Już w trzeciej minucie Wojciech Szczęsny w ostatniej chwili obronił strzał Cody’ego Gakpo z ostrego kąta. Długie crossowe podania na polskie skrzydła, poza światło bramki i zgrywane stamtąd w pole karne sprawiały Polakom wielkie problemy. Przemysław Frankowski nie radził sobie z Gakpo, Virgil Van Dijk fizycznie demolował Adama Buksę, Tijjani Reijnders niepilnowany strzelał tuż obok polskiej bramki. Po dwunastu minutach Polacy mieli 28% posiadania piłki. Pierwszą fazę dłuższego rozgrywania na połowie rywala zaliczyli dopiero w 13. minucie, po tym, jak brawurowo pojedynek wygrał Kacper Urbański. Chwilę później strzelili gola po właściwie pierwszym przesunięciu się w pole karne rywala większą liczbą graczy. Tak, jakby wcześniejszy kwadrans nawałnicy odpieranej tylko „nadludzkim wysiłkiem woli”, w ogóle nie zrobił na nich wrażenia.
Wszelkie próby racjonalizowania tego, co działo się potem, byłyby tylko dorabianiem teorii do wyniku. Zakrzywianiem rzeczywistości. To nie tak, że Polacy dali się rywalom wyszumieć, spokojnie weszli w mecz i postanowili znienacka zadać zabójczy cios, bo taki był plan. Przeciwnicy po stracie gola szumieli dalej. Tak, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby doskonale wiedzieli, że utrata bramki to wypadek przy pracy, a ich wyższość nie podlegała ani na moment dyskusji. Parli po swoje, gdy Szczęsny odbijał na linii piłkę po woleju Van Dijka. Albo, gdy Memphis Depay zmarnował stuprocentową sytuację po złym wybiciu Szczęsnego i główce przegranej przez Buksę. Kiedy już Piotr Zieliński (!) ratunkowym wślizgiem wybijał piłkę w bardzo groźnej sytuacji po kontrataku, można było odnieść wrażenie, że Polacy strzelili tego gola za wcześnie. Że pociągnęli lwa za wąsy, gdy było jeszcze bardzo dużo czasu, by dobrał się im do skóry. Gol stracony chwilę później po błędzie w rozegraniu na własnej połowie nie zwiastował optymistycznego przebiegu dalszej części meczu.
KWADRANS, KTÓRY DAWAŁ NADZIEJĘ
A jednak znów dało o sobie znać dobre nastawienie Polaków. Jedną z najlepszych faz tego spotkania rozegrali wtedy, kiedy można było najbardziej obawiać się o ich kondycję psychiczną. Nie przetrwali kolejnej nawałnicy, nie zdołali utrzymać szczęśliwego i na tym etapie meczu na pewno niezasłużonego prowadzenia, ale jakby w tym momencie zeszło z nich jakieś obciążenie psychiczne. Nagle coraz częściej pojedynki na swoim skrzydle zaczął wygrywać Nicola Zalewski. Urbański imponował brakiem kompleksów, Buksa zaczął raz po raz zdobywać faule, grając tyłem do bramki, a środek pola, zbudowany wokół Tarasa Romanczuka i często dotykającego piłkę Zielińskiego wyglądał bardzo szczelnie.
Największe kłopoty Polacy mieli z upilnowaniem skrzydeł, odpowiednim wspieraniem wahadłowych, wymienianiem się asekuracją na bokach pomiędzy środkowymi pomocnikami a skrajnymi stoperami. Wynikająca także z samego ustawienia przewaga liczebna Holendrów na skrzydłach sprawiała Polakom kłopot na bokach. Ale akurat minuty poprzedzające zejście na przerwę mogły ich napawać umiarkowanym optymizmem. W kilku akcjach pokazali wszystkim, a może najbardziej sobie, że jednak nie znaleźli się na mistrzostwach przypadkiem i nawet w trudnej grupie nie muszą się nikomu kłaniać.
To nie był jednak stan, który długo udało się utrzymać. Ten mecz przebiegał falami, lepszy moment był zapowiedzią trudnego, ale po każdej burzy przebijały się promienie słońca. Polacy źle wyszli z szatni, znów nie radzili sobie z pierwszą linią holenderskiego pressingu, a po odbiorach natychmiast notowali straty. Tak grając, straciliby drugą bramkę dużo wcześniej. Michał Probierz reagował jednak błyskawicznie. Jego zmiany pozytywnie wpłynęły na obraz meczu, bo pewność siebie Jakuba Modera sprawiała, że Polacy rzadziej wpadali w panikę na własnej połowie, gdy znalazło się obok nich kilku rywali. Także Bartosz Slisz i Karol Świderski pomogli w trochę częstszym utrzymywaniu się przy piłce i przenoszeniu gry na połowę rywala. To wtedy po dośrodkowaniu Zalewskiego, znów najlepszego w polskim zespole, drugi raz groźnie strzelał Kiwior, a w ciągu kilku minut próby podjęli też Zieliński i Moder. Niestety, na kolejny tego typu zryw trzeba było czekać do samej końcówki.
KWESTIA CZASU
Patrząc przez pryzmat tego, jaką drogę przebyła ta drużyna w ostatnich miesiącach, jak wyglądała w eliminacjach, w jakim stanie była jesienią, gdy przejmował ją Michał Probierz, ile uzasadnionych wątpliwości wzbudzała jego nominacja, oraz krótkoterminowo, ile problemów spadło na nią w ostatnich dniach przed turniejem i z kim się mierzyła, można było być zbudowanym, jak długo Polacy utrzymywali w tym meczu korzystny wynik. Próbując jednak postawić się w perspektywie neutralnego obserwatora mistrzostw, który planuje przez miesiąc oglądać cięgiem mecz za meczem i przyglądać się konkretnym zespołów bez specjalnych emocji, trudno było wtedy mieć poczucie, że Polska jest blisko remisu z Holandią i że byłby to najbardziej sprawiedliwy z wyników. Było to kolejne w historii futbolu starcie zespołu zdecydowanie lepszego ze zdecydowanie słabszym, czego odzwierciedlenia nie było jednak widać w wyniku. Na razie.
Nie sposób powiedzieć, że Polacy świadomie wybrali taki sposób gry, bo posiadanie piłki i liczba podań są przereklamowane, a z przewagi Holendrów kompletnie nic nie wynikało. Polacy grali z poświęceniem, wyraźnie dawali z siebie wszystko, ale gdyby Holandia nie była tak koszmarnie nieskuteczna, wynik nie kręciłby się tak długo w okolicach remisu. Czternaście strzałów z polskiego pola karnego. Łącznie czternaście strzałów niecelnych, choć nie było to kopaniem w trybuny, lecz takim, po którym piłka niejednokrotnie świstała tuż obok słupków bramki Wojciecha Szczęsnego. Polska nie zamykała drogi do bramki w taki sposób, że Holendrzy czuli się bezradni. Rywale stwarzali dobre okazje zarówno po atakach pozycyjnych, jak i kontrach oraz rzutach rożnych. Polski bramkarz bronił bardzo dobrze, a holenderscy gracze ofensywni strzelali bardzo źle. Z jednej strony chciało się utrzeć nosa patrzącym z góry na polską drużynę holenderskim ekspertom, których wypowiedzi były szeroko komentowane w ostatnim czasie, a z drugiej trudno było mieć poczucie, że byli jakoś szczególnie przerażeni przebiegiem meczu. Nawet gdy Holandia nie atakowała już z taką werwą jak w pierwszych 30 minutach, wciąż można było mieć przygnębiające wrażenie, że gol dla niej to kwestia czasu.
Zyskane nagle na dziesięć minut przed końcem poczucie, że znów nie ma nic do stracenia, jeszcze raz tego popołudnia zadziałało dla Polaków mobilizująco. Gdzieś w głębi duszy pewnie dopuszczali przed meczem do siebie myśl, że mogą go przegrać, a przy tak negatywnej wizualizacji można tylko wygrać. Przegrana oznaczałaby, że wydarzyło się coś, czego i tak wszyscy się spodziewali. Perspektywa braku przegranej, która wciąż znajdowała się o tylko jednego gola, a więc w sporcie takim jak futbol, na wyciągnięcie ręki, ewidentnie dodała drużynie Probierza werwy i odwagi.
Nagle nawet najbardziej kontrowersyjna z niedzielnych zmian polskiego selekcjonera, czyli zdjęcie Zielińskiego przy stanie 1:1 kosztem Jakuba Piotrowskiego, oznaczająca więcej siły fizycznej, a jeszcze mniej piłki przy nodze, mogła się zamienić w genialne posunięcie, gdyby pomocnik Łudogorca wykorzystał sytuację, którą wypracował sobie wbiegnięciem w pole karne. Strzał Modera z dystansu, wreszcie uderzenie Zalewskiego. Z jednej strony były to oczywiście próby rozpaczliwe, podejmowane z pełną świadomością deficytu czasu i trudności ze stwarzaniem lepszych sytuacji, ale z drugiej z głęboką wiarą, że mogą się udać. Przecież historie, w których ktoś strzela nie do końca zasłużonego gola w samej końcówce, urywając punkty faworytom, zdarzają się w futbolu co weekend. Tylko zwykle nie nam. Tym razem piłkarze wyglądali, jakby naprawdę wierzyli, że choć nie są równi Holendrom, nie jest to wystarczający powód, by nie powalczyć o dobry wynik.
INNY POSMAK PORAŻKI NA OTWARCIE
To spotkanie, z racji samego wyniku wpisze się oczywiście w smutną historię polskich meczów otwarcia w XXI wieku. Przed Holandią, przegrywali Polacy z Koreą Południową, Ekwadorem, Niemcami, Senegalem, Słowacją. A nawet gdy nie przegrywali jak z Grecją czy z Meksykiem, to z poczuciem pewnego niedosytu za pierwszym i niesmaku za drugim razem. W pełni udany był tylko start w 2016 roku, gdy udało się pokonać Irlandię Północną. Ta przegrana z Holandią ma jednak inny posmak niż większość wcześniejszych meczów otwarcia. Bo pozostawia przecież z bardzo sportowym poczuciem, że piłkarze podjęli walkę, zrobili wszystko, co mogli i pozostawili niezłe wrażenie. Nie chodzi o chwalenie za porażkę, lecz o docenienie zmagania. Nie dostarczył ten mecz żadnej zachęty do szukania kozłów ofiarnych, wprowadzania atmosfery rozliczenia winnych, kończenia turnieju, zanim na dobrą sprawę jeszcze się zaczął. Nawet w tym szalonym sporcie czasem zdarza się, że lepszy wygra ze słabszym i trzeba pokornie to przyjąć.
Teraz dosadnie widać, że losowanie było dla kadry wyjątkowo fatalne, bo nawet po rozegraniu trzech naprawdę dobrych meczów może być konieczność powrotu do domu, możliwe, że wręcz bez punktów. Ale też takie losowanie, takie okoliczności, taki stan rozkładu tej drużyny po mundialu w 2022 roku, gdzie był niezły wynik, a nie było korzystnego wrażenia, sprawia, że samo odmienienie aury wokół tej drużyny już może być traktowane jako sukces selekcjonera. Standardy podupadły nam tak bardzo, zaufanie do szyldu reprezentacji Polski zostało nadszarpnięte tak mocno, że cokolwiek otrzymane od tej drużyny, to już dużo.
Dlatego trudno po tym meczu odczuwać złość, wstyd, czy inne negatywne uczucia. Była radość ze zdobytej bramki, kilkanaście minut prowadzenia, kilkadziesiąt minut gry o uniknięcie porażki, walka do końca o remis. W gruncie rzeczy było więc zdecydowanie więcej, niż Polska zwykle dostarczała kibicom na ostatnich wielkich turniejach. Nie oczekiwałem wiele, więc nie jestem rozczarowany. Obawiałem się, że będzie gorzej. Negatywna wizualizacja może się przydać nie tylko piłkarzom, ale i kibicom. Najbardziej przykra na większości turniejów w XXI wieku była myśl, że Polska do tego elitarnego grona nie pasuje. Że nie powinno nas tam być. Że nie byłoby żadnej straty, gdybyśmy tam nie pojechali i nikt by nie zauważył naszej nieobecności. Po meczu z Holandią takiej myśli nie ma. Nawet jeśli nie jest się kibicem reprezentacji Polski, to raczej było całkiem przyjemnie spędzone piłkarskie popołudnie.
WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Mamy, co chcieliśmy – przyzwoitość. Ale na punkty to jednak za mało
- Białek z Hamburga: koniec reprezentacji strachu
- Janczyk z Niemiec: Znajmy swoje miejsce w szeregu. Tak miało być
- Buksa i Szczęsny ponad wszystkimi. Wstydu nie było [NOTY]
Fot. Newspix