Tydzień temu, gdy przez idiotyczne wyjście z szesnastki zawalił gola, pisaliśmy grzecznie: Sergiuszu Prusaku, czas odkleić ze ściany plakat z Manuelem Neuerem. Już takich w lidze, co próbowali Niemca podrobić i wychodzili na tym jak Zabłocki na mydle, był cały tabun, a ty jesteś kolejną ofiarą. Niestety dla siebie Prusak najwyraźniej przeoczył naszą wielce merytoryczną i pożyteczną publikację, więc teraz już apelujemy do jego rodziny: ustawcie Weszło Sergiuszowi na stronę startową, dobrze na tym wyjdzie. Gdyby był nieco pilniejszym czytelnikiem, dzisiaj nie zawaliłby meczu w siódmej minucie.
Co się stało? Już tłumaczymy tym, którzy przegapili ten arcyspektakl. Poźniak posłał idealną piłkę na wolne pole do Kuświka, bo mu się popieprzyło, że jeszcze grają razem w Bełchatowie, i ten rzeczony Kuświk miał dogodną sytuację. Ale nie tak znowu dogodną, żeby wyłazić z klatki na trzydziesty metr od bramki! Tu ręka, czerwona kartka, Łęczna w dziesiątkę. Dla Późniaka zasłużona bura, ale Prusak to już recydywa.
Taki scenariusz ustawił Lechię tylko pod większą presją. Już przed meczem mówiono, że mają obowiązek wygrać, ale teraz to już wszyscy nastawiali się, że gdańszczanie Łęczną rozstrzelają i nic poniżej nie wchodzi w grę. No więc w tym układzie delikatnie mówiąc nie żarło. Męczenie buły trwało długie, ciągnące się niemiłosiernie minuty, aż nadeszła czarodziejska końcówka pierwszej połowy. Mówimy czarodziejska, bo ile tam było ekstraklasowego piękna! Nie zdziwimy się, jeśli za niecały rok okaże się, że to było nasze ulubione pięć minut sezonu:
– Najpierw Tymiński wykonał kornera tak, że futbolówka nawet nie została w boisku, chyba nawet nie doleciała na pole karne;
– Potem w zamieszaniu centrostrzał z ostrego kąta wykonał Haraslin, to przeciął Rodić, a defensorzy Łęcznej odprawiali dziki taniec wokół piłki, aż ta w końcu wpadła do bramki po grzywce Bozicia;
– Chwilę później Piesio tak fatalnie skiksował woleja z lewej nogi, że aż wyszło idealne przełożenie na cudownego woleja z prawej.
Uf! Działo się. Mieliśmy apetyt na więcej. Dobra komedia zaprawiona dobrą piłką i na odwrót, wszystko przemieszane – to właśnie lubimy w najlepszej lidze świata.
Niestety, na zapowiedzi się skończyło, druga połowa to pokaz człapanego. Szczególnie od momentu, gdy padł drugi gol i po którym stało się jasne, że Szatałow popełnił błąd wprowadzając Rodicia za Prusaka: powinien wprowadzić sam siebie, kierownika, masażystę albo kierowcę klubowego autobusu, gorzej by nie było. Rodić siatkarskim zbiciem podał piłkę Haraslinowi – patelnia, nic tylko wykończyć. Słowak w czepku urodzony, ale oddajmy mu, że potrafi się znaleźć.
Później mecz właściwie się zakończył. Tak, był gol Kuświka, który spalił dzisiaj na oko sto jedenaście razy, ale ten jeden raz po podaniu Mili akurat nie i liniowy skradł mu bramkę, ale poza tym dramat. Często zdarza się nam ponarzekać na jakość transmisji w Eurosporcie, ale tym razem szpilkę musi przyjąć NC+. Panowie, dlaczego druga połowa była włączona w slow motion? Niemal w całości? Tak, że trwała tydzień? Czy wy nie macie serca? Obudziliśmy się z tego jakiegoś stuporu dopiero, gdy Bozić podsumował swój występ dokonując robinsonady w polu karnym, przez co jedenastka i pewne trafienie Vranjesa.
Dziwny mecz, dziwny jak cholera, dziwny jak te wszystkie trzy bramki Lechii – co jedna to w bardziej kuriozalnych okolicznościach. Dziwny mecz, w którym Lechia w końcu się przełamuje, ale też i kibice gwizdali na nią pod koniec przy prowadzeniu 2:1, co zwykle uznalibyśmy za przesadę, a teraz powstrzymamy się od komentarza, bo pilnowanie wyniku 2:1 z osłabioną i grającą bez przyzwoitego bramkarza Łęczną – cóż, za wiele ambicji to w tym nie ma. Ale trzy punkty – choć uzyskane po scenariuszu jak z surrealistycznego filmu – są, dają tymczasowy spokój, ta kunktatorska taktyka więc jakoś tam się broni, tak jak i wybronił się tego wieczora Brzęczek.