Reklama

Ojrzyński: Moim piłkarzom pasji starczyło na pięć minut

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

17 sierpnia 2015, 06:59 • 15 min czytania 0 komentarzy

To był najsłabszy mecz zespołu od początku sezonu. Przyszedł nowy trener, wszyscy piłkarze powinni pokazać, że im zależy, a w Mielcu kompletnie nie było tego widać. To bardzo dziwne i zaskakujące. Być może dało im w kość granie co trzy dni, część z nich wystąpiła w meczu PP z Zagłębiem Sosnowiec (1:3). Poza tym zawodnicy zbyt szybko załamują się po stracie gola. Pasji starczyło im na 5 minut. (…) Mało kto miał okazje pracować w Zabrzu, w klubie, który zdobył 14 tytułów mistrza Polski i grał w finale europejskich pucharów. Historię trzeba znać, ale nie należy nią żyć. Dla mnie liczy się to, co jest obecnie, a jesteśmy na ostatnim miejscu, dlatego nie uważam, że w hierarchii trenerskiej awansowałem – mówi na łamach Przeglądu Sportowego Leszek Ojrzyński.

Ojrzyński: Moim piłkarzom pasji starczyło na pięć minut

FAKT

Jako że gazety nie wychodziły w sobotę, w dzisiejszej prasie fura weekendowych informacji. A przynajmniej w Fakcie: pomeczowych relacji. Siłą rzeczy, musimy spojrzeć.

Sensacyjny lider. Kto? Ano Piast Gliwice.

Image and video hosting by TinyPic

Reklama

W 2008 roku, na inaugurację sezonu, Piast pokonał Cracovię 2:0 i przez tydzień prowadził w lidze. Wygrana z Legią jest czwartą w sezonie i trzecią z rzędu zespołu trenera Radoslava Latala (45 l.). „Lidera mamy na długo go nie oddamy” – zaśpiewali kibice Piasta. (…) – Nienawidzę takich meczów. Jeśli chcemy być najlepszą drużyną w Polsce, musimy pokazywać to na boisku, a nie o tym gadać, albo słuchać, jak inny opowiadają. Musimy poprawić grę w defensywie, ode mnie zaczynając – mówił wściekły bramkarz Legii Duszan Kuciak (30 l.). A jest na to mało czasu, bo w czwartek (godz. 19) legioniści zmierzą się z Zorią Ługańsk w Kijowie w ostatniej rundzie kwalifikacji do Ligi Europy.

W Poznaniu jeszcze gorzej, niż w Warszawie. Klątwa mistrza.

Maciej Skorża (43 l.) to kolejny trener, które dopada klątwa mistrzostwa. Prowadzony przez niego Lech zaliczył falstart w lidze. – Jako szkoleniowiec jeszcze nie byłem w takiej sytuacji – mówi. W Kolejorzu mają problem z pogodzeniem gry na kilku frontach. Odbija się to na wynikach w ekstraklasie, w której poznaniacy wygrali zaledwie jeden mecz z pięciu. Piątkowa porażka z Zagłębiem w Lubinie (1:2) była trzecią w rozgrywkach. O zwalnianiu Skorży nikt przy Bułgarskiej nie myśli. Warto jednak przypomnieć o klątwie mistrza. W ostatnich sześciu latach tylko jeden trener nie stracił pracy w kolejnym sezonie po zdobyciu tytułu. To Henning Berg (46 l.), który triumfował z Legią w 2014 roku i zaliczył już pełne rozgrywki. Co ciekawe przed nim kolejny rok bez przeszkód przepracował… Skorża.

Stronę dalej czytamy kolejne relacje. Jest tekst o tym, jak beniaminek z Niecieczy rośnie w siłę. Fragment.

Image and video hosting by TinyPic

Wkrótce beniaminek ma być jeszcze silniejszy, bo kontrakt z drużyną ma podpisać były reprezentant Czech Mario Liczka (33 l.). – Chcemy go, ale teraz musimy dojść z nim do porozumienia w sprawie kontraktu – mówi trener Piotr Mandrysz (48 l.). Liczka to ofensywny środkowy pomocnik.

Reklama

Obok: rozmowa z Kamilem Wilczkiem. Nie straciłem wiary.

Pana transfer do ligi włoskiej miał pomóc w załapaniu się do kadry i tak tez się stało, choć sezon w Serie A jeszcze nie ruszył. Jak pan zareagował na powołanie?
– Cieszę się ogromnie z powołania, jest to dla mnie wielkie wyróżnienie, bo to zawsze było moim wielkim marzeniem. To będzie fajna sprawa znów móc grać w jednej drużynie z Kamilem Glikiem, z którym grałem w WSP Wodzisław Śląski, w Hiszpanii czy w Piaście Gliwice.

Był pan bliski powołania w czerwcu, jednak na przeszkodzie stanęła kontuzja, prawda?
– Miałem wtedy sygnał ze sztabu. Nie straciłem wiary i marzenie się spełniło.

Do wywiadu z Wilczkiem jeszcze wrócimy.

GAZETA WYBORCZA

W Rzeczpospolitej o piłce nie przeczytacie dziś nic. W GW z kolei – poniedziałkowe wydanie tradycyjnie większe.

Na początek pierońskie pepiki – felieton Wojciecha Kuczoka.

Dla Gliwic to jest najlepszy moment na koniec świata. Piast na czele, odwieczny rywal zza miedzy na dnie, w dodatku w sobotę przy Okrzei poległ butny lider z Warszawy. Teraz właśnie mógłby dolecieć do ziemi jakiś meteoryt, poniedziałkowe wydania gazet sportowych byłyby ostatnimi w historii, Piast już zawsze otwierałby tabelę, którą zamyka Górnik, istoty, które zastąpiłyby nas po tym ewolucyjnym tąpnięciu, za parę milionów lat mogłyby znaleźć skamielinę z odciśniętą stroną działu sportowego „Gazety Wyborczej” i taki właśnie układ sił w polskim futbolu stałby się obowiązujący na wieki wieków. Nigdy nie było piękniej, a utrzymanie tego stanu w Gliwicach lokuje się w stanach wysokiego nieprawdopodobieństwa. Sobotnie spotkanie było zaiste meczem na szczytach, grali wszak liderzy tabel wszech czasów – nikt nigdy nie zdobył więcej punktów w ekstraklasie od Legii, zaś w tabeli pierwszej ligi (niegdyś drugiej) niezmiennie lideruje Piast, który spędził w niej rekordowe 35 sezonów. Dzieckiem będąc, zapamiętywałem piłkarskie prawdy jako odwieczne i dozgonne i choć lata mijają, a niemal wszystkie futbolowe aksjomaty zdążyły zostać podważone, mój umysł nie oczyścił się z osadu po tamtych pewnikach – wciąż pomnę, że Ruch przed 1987 r. był ekipą, która nigdy nie spadła, zaś Piast w latach 80. był obiektem politowania jako ekipa, która nigdy nie awansowała, wieczny drugo- (czyli pierwszo-) ligowiec. No właśnie, język mi się plącze, ilekroć zapominam, że w Polsce drugie to pierwsze, trzecie to drugie i tak dalej. Widocznie się zestarzałem, bo po denominacji złotówki przed 20 laty miliony dość krótko mi się myliły z setkami, jakoś się pogodziłem z tym, że z dnia na dzień piwo w szynku staniało z 5 tys. do 5 zł za kufel, ale zmiany w nazewnictwie wprowadzone podczas reorganizacji rozgrywek ligowych w 2008 r. uwierają mnie po dziś dzień. Jakiż wybitny umysł wpadł na pomysł, że podnieść prestiż futbolu klubowego można za pomocą sprytnej zmiany nazw? Czemu wciąż tkwimy w tym absurdzie? Czemużby go nie wzmocnić, skoro trener Probierz nadal uważa, że polska liga jest śmieszna? Proponuję, żeby ekstraklasę nazwać trans-inter-luks-torpeda-turboklasą, pierwszą ligę – superklasą, druga będzie ekstraklasą, zaś dopiero dzisiejsza czwarta klasa rozgrywkowa, czyli trzecia liga, będzie pierwszą (mam nadzieję, że nic mi się nie popieprzyło).

Jest też trochę piłki zagranicznej, ale na poziomie. Spójrzmy. Rafał Stec pisze: Mourinho, seksista i mutant.

Image and video hosting by TinyPic

Przez swoją płeć pracownica Chelsea już wcześniej zyskała ponadprzeciętną na jej stanowisku popularność – przy okazji wysłuchując wulgarnych seksistowskich uwag wykrzykiwanych z trybun – a teraz stała się i najsławniejszą kobietą, i najsławniejszym lekarzem w europejskim futbolu. Awans zawdzięcza (choć pewnie wolałaby nie zawdzięczać) trenerowi José Mourinho, który zrugał ją podczas meczu ze Swansea i po nim, by następnie przynajmniej tymczasowo odsunąć od części obowiązków – nie będzie towarzyszyć drużynie w trakcie gry ani na treningach. Carneiro naraziła się, gdy w ostatnich sekundach wbiegła na boisko, by udzielić pomocy leżącemu na murawie po faulu Edenowi Hazardowi. Zdaniem trenera zareagowała pochopnie i nieodpowiedzialnie – piłkarz doznał niewielkiej krzywdy, ale musiał zejść z boiska, na którym zostało już tylko dziewięciu jego kolegów (po czerwonej kartce dla Thibauta Cortoisa), tymczasem Chelsea desperacko parła ku strzeleniu zwycięskiego gola. Podana publicznie przez Mourinho diagnoza była brutalna: pani doktor zaszkodziła drużynie, nie czyta bowiem gry wystarczająco wnikliwie, a nikt, komu nie staje futbolowej intuicji, nie powinien uczestniczyć w bezpośredniej walce. Ryzyko jest zbyt duże. Awantura rozpaliła Anglię, ale intensywnie relacjonowano ją także w innych krajach – trenera oskarżano o seksizm, okrucieństwo (nieludzki wymiar kary), ingerowanie w kompetencje lekarzy, cyniczne przedkładanie wyniku nad zdrowie piłkarza. Takiego harmidru w Europie nie wywołała nawet dymisja dr. Müllera-Wohlfahrta, legendarnego medyka Bayernu, który wiosną porzucił klub po konflikcie z trenerem Pepem Guardiolą. Nie wywołała, bo Müller-Wohlfahrt nie jest kobietą.

Guardioli gra o pamięć.

Wiele wskazuje na to, że ta historia niedługo się skończy. Kontrakt Pepa Guardioli z Bayernem wygasa po sezonie, Hiszpan wypalił ostatnio, że nie wie, czy „jest najlepszym trenerem dla tej drużyny”. Były pomocnik Bawarczyków Stefan Effenberg pożegnał już nawet szkoleniowca i zaproponował na jego miejsce odpoczywającego po odejściu z Borussii Dortmund Jürgena Kloppa. Guardiola miałby przejąć Manchester City, zarządzany przez znajomych z Barcelony – Ferrana Soriano (prezes) i Txikiego Beguiristáina (dyrektor sportowy). Oficjalnie Bayern jesienią zacznie rozmowy z trenerem, dyrektor sportowy Matthias Sammer wierzy, że Guardiola zostanie. Także dlatego, że Manuel Pellegrini przedłużył ostatnio umowę z City do 2017 r. Gdyby Hiszpan naprawdę miał odejść, stawką tego sezonu będzie to, jak zostanie w Monachium zapamiętany. Już wiadomo, że zadania postawionego przez szefów nie wypełnił. Miał zacząć „erę Bayernu” w Europie, kolekcjonować zwycięstwa w Lidze Mistrzów. Skończyło się na bolesnych porażkach w półfinałach – z Realem (0:5 w dwumeczu) i Barceloną (3:5). Jeśli nie wygra także tej edycji, jego misja na Allianz Arena zostanie uznana za nieudaną. Kolejne mistrzostwo kraju tej oceny nie zmieni. Złoty medal w lidze to w Monachium absolutne minimum. Bayern zawsze uchodzi za faworyta Bundesligi, ostatnio osiągnął taką przewagę, że ściga się właściwie sam ze sobą. W ostatnich trzech sezonach wygrał 81 proc. ligowych meczów. To bilans lepszy od Barcelony (78) i Realu (72), nie wspominając o PSG (66), Manchesterze City i Chelsea (po 64). Ale Bawarczycy uciekli rywalom już za czasów Juppa Heynckesa, Guardiola tylko panowanie podtrzymał. Gdy wiosną pytałem szefa Bundesligi Christiana Seiferta, czy dominacja Bayernu szkodzi rozgrywkom, odparł, że to temat, który dostrzegają tylko dziennikarze. Hegemonia Bawarczyków nie przekłada się ani na zainteresowanie telewidzów, ani na frekwencję na stadionach. „Kluby walczą o mistrzostwo, miejsce w LM, kwalifikacje LM, udział w LE, uniknięcie baraży i uniknięcie spadku. Nie możemy ograniczać dyskusji do tego, kto zdobędzie tytuł” – mówił Seifert.

Image and video hosting by TinyPic

Czy Barca odkręci Superpuchar? Ten tekst odpuszczamy. Na koniec trochę więcej krajowej piłki, czyli Przemysław Zych o tym, dlaczego Lech się sypie.

Sytuacja Lecha przypomina zdarzenia z Legii sprzed dwóch lat. W zespole było sporo kontuzji kolan i problemów mięśniowych. Po czasie lekarze Legii tłumaczyli: „Ja wiem, że zaraz ktoś powie, iż na świecie grają co trzy dni i nic się złego nie dzieje. To prawda, ale pod warunkiem, że nie jest to nic nowego. Jeśli tak terminarz wygląda co roku, a piłkarze od wielu lat grają co trzy dni, to ich organizmy są przyzwyczajone. Jeśli zaś piłkarze po raz pierwszy w pięć miesięcy zagrali 35 meczów, to był to dla nich pewnego rodzaju szok”. Ci sami lekarze przekonują jednak, że właśnie wtedy doszło do drastycznych zmian w pracy sztabu medycznego Legii, co mogło doprowadzić do plagi urazów piłkarzy. Przy Łazienkowskiej pojawili się nowi lekarze, którzy mieli inne podejście niż poprzednicy. Przez pół roku stosowali inne metody niż ówczesny klubowy dietetyk. Piotr Wiśnik stawiał na naturalne suplementy. Dziś w Legii nie ma wielu kontuzji. Piłkarze nauczyli się współpracy z lekarzami, Henning Berg przyzwyczaił zawodników do większych obciążeń i gry co trzy dni. Lech przechodzi dziś przez te same zmiany. Może efekt też jest taki sam? Trener Skorża zwraca uwagę na grę co kilka dni i wąską kadrę. „Już w poprzednim sezonie było widać, że mamy 12-13 piłkarzy, których trudno zastąpić” – powiedział w piątek po porażce w Lubinie. Gra co trzy dni to oczywiście nagła rewolucja, ale przecież niejedyna. W czerwcu Lech zmienił pracę sztabu medycznego. Dotąd decyzje o sposobach leczenia kontuzji podejmowało trzech lekarzy z kliniki Rehasport, z którą współpracuje Lech (ortopeda, internista i prezes kliniki koordynujący pracę). Tymczasem przed nowym sezonem szefem sztabu medycznego został dr Krzysztof Pawlaczyk – fizjolog sportu, dobry specjalista, ale bez doświadczenia z urazami. To on podejmuje decyzje np. o szybkim powrocie do gry Kownackiego, lekarze z Rehasport zostali sprowadzeni do roli konsultantów. Na prośbę Skorży Lech zatrudnił też nowego trenera od przygotowania fizycznego – wywołującego kontrowersje Paolo Terziottiego. Skorża mu ufa, ale w każdym klubie, w którym z nim pracował – w Groclinie, Wiśle, Legii – piłkarze odnosili podobne urazy. Gdy odchodził, problem ustępował. Obecnie Terziotti próbuje kontrolować pracę dr. Pawlaczyka.

SUPER EXPRESS

Superak już jest myślami przy Lidze Europy. Mały Pele postraszy Lecha.

Image and video hosting by TinyPic

Kapitalny ofensywny pomocnik, silny i solidny obrońca, a potem… już tylko gorzej. Oto krótka recenzja gry Videotonu, który w czwartek zmierzy się z Lechem Poznań w IV rundzie eliminacji do Ligi Europy. Videoton przegrał z Vasasem Budapeszt 1:2, ale najlepszym piłkarzem na boisku był Istvan Kovacs (23 l.). To prawdziwy mózg drużyny z Szekesfehervaru, jest świetny w ofensywie, ale też agresywny w odbiorze. Węgier zagrzewa kolegów do walki, pobudza, gdy zespołowi nie idzie. Już na początku meczu niczym slalomowe tyczki minął trzech rywali, a czwarty brutalnie powalił go na ziemię. W końcówce pierwszej połowy wolejem strzelił gola na 1:0 dla Videotonu. – Technicznie przewyższa nie tylko resztę Videotonu, ale i całą ligę – mówi nam Marton Kiss, dziennikarz Nemzeti Sport Online. – Jeszcze niedawno zbierał filmy z dryblingiem i sztuczkami słynnego Pelego. Oglądał je i uczył się na pamięć. Teraz część z nich powtarza na boisku, więc kibice wołają na niego „Mały Pele”. To wielka nadzieja węgierskiego futbolu – dodaje. Minusy Kovacsa? Zdecydowanie „gorąca głowa”. Wystarczyło, że piłkarze Vasasu strzelili wyrównującego gola, a „Mały Pele” stracił panowanie nad sobą. Brutalnie sfaulował rywala, wywołał awanturę na murawie i dostał żółtą kartkę. Grał do końca tylko dzięki przychylności sędziego, który powinien w końcówce pokazać mu czerwoną kartkę. Na kogo jeszcze trzeba zwrócić uwagę? Liderem defensywy jest reprezentant Węgier Adam Lang (22 l.). Wysoki, świetnie zbudowany, bardzo dobrze dyrygujący linią defensywy. Tyle tylko, że… nie ma za bardzo kim dyrygować. Bramkarz Branislav Danilović (27 l.) zawalił pierwszego gola, a drugiego – linia pomocy, która pozwoliła na prostopadłe podanie, dzięki któremu napastnik Vasasu wyszedł na sam na sam z bramkarzem. To może być sposób na Videoton. Mistrz Węgier gra słabo. W lidze z pięciu meczów wygrał tylko jeden. Czyli zupełnie jak… „Kolejorz”.

Zapoluję jak jastrząb – zapowiada z kolei Patryk Tuszyński. Krótka rozmowa.

Turcy mają to do siebie, że wiele obiecują, a potem zapominają płacić.
– Jestem optymistą. Konsultowałem się z bramkarzem Śląska Mariuszem Pawełkiem, który występował w Rizesporze. Jego opinia była pozytywna. Klub jest wypłacalny, dobrze zorganizowany. Już na miejscu rozmawiałem na ten temat z nowymi kolegami i nie usłyszałem niczego złego.

Liga turecka to dobre miejsce na promocję?
– Znakomite. Proszę spojrzeć, jakie gwiazdy tego lata trafiły do Turcji. Chcę się tu pokazać i zrobić kolejny krok. Rizesport stwarza mi taką możliwość. A teraz już tylko ode mnie zależy, czy to wykorzystam. Zespół ma przydomek „Jastrzębie”. Liczę, że też zdołam coś upolować. Będę zadowolony, jeśli osiągnę dwucyfrówkę.

I na koniec Piast przeskoczył Legię.

Image and video hosting by TinyPic

Po raz pierwszy od 2,5 roku Legia przegrała w lidze mecz, który zaczęła od prowadzenia 1:0. Tym większe brawa należą się piłkarzom Piasta. Gliwiczanie mimo kiepskiego początku nie poddali się. Pokonali faworytów ze stolicy 2:1, zrzucając ich z fotela lidera. Starcie na szczycie Ekstraklasy rozpoczęło się dla Legii idealnie. Już w 7. minucie prowadziła po golu Nemanji Nikolicia, który wykorzystał sytuację sam na sam. Zapachniało łatwym zwycięstwem gości, którzy zazwyczaj po takim otwarciu spokojnie kontrolowali spotkanie, punktując rywali. Ostatni raz legioniści przegrali ligowy mecz, w którym jako pierwsi strzelili bramkę, 23 lutego 2013 roku (2:3 z Koroną).

Obok Leszek Ojrzyński, nowy trener Górnika, opowiada jeszcze, że to był najgorszy mecz zabrzan w sezonie, że piłkarze byli ospali i jeszcze nie wie, co w środku drużyny nie gra.

PRZEGLĄD SPORTOWY

Na okładce wielki mistrz – Krzysztof Głowacki.

Image and video hosting by TinyPic

Co ciekawego w piłce? Pasji starczyło na pięć minut – mówi Leszek Ojrzyński.

Przed wyjazdem do Mielca powiedział pan, że piłkarze to ludzie charakteru, którzy dadzą się pokroić za Górnika. Na razie tego nie widać.
– To był najsłabszy mecz zespołu od początku sezonu. Przyszedł nowy trener, wszyscy piłkarze powinni pokazać, że im zależy, a w Mielcu kompletnie nie było tego widać. To bardzo dziwne i zaskakujące. Być może dało im w kość granie co trzy dni, część z nich wystąpiła w meczu PP z Zagłębiem Sosnowiec (1:3). Poza tym zawodnicy zbyt szybko załamują się po stracie gola. Pasji starczyło im na 5 minut. Gol numer jeden padł po katastrofalnym błędzie, potem rywale wykorzystali karnego, którego nie powinno być. Znam doskonale Tomasza Foszmańczyka, pracowałem z nim w dwóch klubach i wiem, w jak cwany sposób potrafi upaść. Nawet na powtórkach wygląda, jakby naprawdę był faulowany. Nie było kontaktu między nim a Kosznikiem, a mimo to podwinął nogę, ugiął biodro i wykonał perfekcyjny pad. Gdy prowadziłem Raków Częstochowa, załatwił sześć takich karnych. Zwracałem mu uwagę, że nie można tak oszukiwać. Foszmańczyk ma ode mnie pstryczka w ucho.

Jeszcze nigdy nie prowadził pan tak utytułowanego klubu. Wygląda na to, że wskoczył pan na wyższą półkę trenerską.
– Mało kto miał okazje pracować w Zabrzu, w klubie, który zdobył 14 tytułów mistrza Polski i grał w finale europejskich pucharów. Historię trzeba znać, ale nie należy nią żyć. Dla mnie liczy się to, co jest obecnie, a jesteśmy na ostatnim miejscu, dlatego nie uważam, że w hierarchii trenerskiej awansowałem.

Image and video hosting by TinyPic

Liga spadających głów – pisze Antoni Bugajski.

Tym razem na pierwszy ogień poszedł trenerski duet Robert Warzycha – Józef Dankowski. O pracę wciąż musi się martwić Jerzy Brzęczek, a wpływ na jego sytuację maja już wyniki pojedynczych spotkań. Paradoks polega na tym, że jeszcze wiosną w związkowej szkole uchodził za prymusa, zdobył najwyższe trenerskie uprawnienia UEFA-Pro, lecz mniej więcej od tego momentu zaczęły się jego kłopoty w Lechii. Z Warzychą jest podobnie – eksternistycznie zdał maturę, zaliczył niezbędne trenerskie egzaminy i… stracił pracę.

Do tekstu dołączony jest ranking najdłużej pracujących trenerów:
1. Jurij Szatałow – 779 dni
2. Henning Berg – 606 dni
3. Piotr Mandrysz – 588 dni
4. Tadeusz Pawłowski – 539 dni
5. Michał Probierz – 497 dni

Image and video hosting by TinyPic

Trenerska klątwa mistrzostwa. Wracamy do tekstu, który cytowaliśmy już w Fakcie.

Przed Bergiem aż pięciu trenerów było zwalnianych w kolejnych rozgrywkach po mistrzostwie. Oprócz Skorży także Robert Maaskant, Orest Lenczyk, Jan Urban i Jacek Zieliński, który triumfował w 2010 roku w lidze z Kolejorzem. – Dobrze radził sobie w pucharach, ale miał gorsze wyniki w ekstraklasie. My teraz też mamy problemy z pogodzeniem gry na kilku frontach – przyznaje Skorża. – Trzeba być optymistą i wierzyć, że będziemy potrafili się pozbierać, bo teraz aż strach pomyśleć, co będzie, jeśli awansujemy do grupy Ligi Europy – dodaje szkoleniowiec. Przed poznaniakami dwumecz z Videotonem Szekesfehervar i w razie zwycięstwa trzeba doliczyć jesienią sześć kolejnych spotkań. Drużyna wciąż grałaby wtedy w rytmie co trzy dni. To przy obecnej kadrze mistrzów Polski byłoby zadaniem niezwykle trudnym. – Jeżeli tak wyglądałoby to dalej w lidze, to byłby to koszmarny disaster (katastrofa – przyp. red.) – mówi opiekun lechitów. Jego zdaniem, jest kilka powodów słabszej gry. Jeden z nich to kontuzje czołowych piłkarzy. Dość powiedzieć, że w Lubinie w wyjściowym składzie było tylko pięciu piłkarzy, którzy rozpoczęli w jedenastce mistrzowski mecz z Wisłą (0:0) w czerwcu. Odszedł niby tylko Zaur Sadajew, ale kontuzje nękają Kaspera Hämäläinena, Szymona Pawłowskiego, Darko Jevticia, Barry’ego Douglasa czy Paulusa Arajuuriego. Zmiennicy nie dają rady. Nowi także nie dają na razie odpowiedniej jakości. – Już w poprzednim sezonie było widać, że mamy 12-13 piłkarzy, których trudno zastąpić. Czymś innym jest bycie elementem sprawnie działającej maszyny, a czymś innym bycie kimś, na kim ma się opierać gra zespołu. Na razie nie wszyscy dorośli do tej roli – opowiada Skorża i dodaje: – Problemem nie jest liczebność kadry, ale jej odpowiednia jakość.

Image and video hosting by TinyPic

Wracamy też do wywiadu z Wilczkiem.

Panuje powszechna opinia, że napastnicy mają najtrudniej we Włoszech. Prawda czy fałsz?
– A kto powiedział, że obrońcy w Polsce łatwo dopuszczali mnie do strzałów? W ekstraklasie także musiałem ciężko zapracować na regularne występy i na gole. Nigdy nie miałem z górki, więc nie robi mi to różnicy. Na treningach w Carpi nie jest jednak łatwo. Obrońcy dają nieźle popalić, nie ma przebacz.

(…)

Wiele osób uważa, że Carpi będzie chłopcem do bicia w Serie A. Co pan na to?
– To nie jest duży klub, może mamy mniej kibiców niż inne ekipy, ale są tak samo fantastyczni. W lidze na pewno nikt nas nie będzie lekceważył. Graliśmy sparing z Interem Mediolan i oni byli niezwykle skoncentrowani. Naszą siłą jest kolektyw, na pewno będziemy chcieli zaskoczyć. Dobre przygotowanie ma być kluczem. Stanowimy dla wszystkich drużyn zagadkę i to może być nasz atut.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...