Gdy trafiał do Zabrza, opowiadał, że znów jeździ po tych samych drogach, po których robił to 20 lat temu. Mówił, że wraca do siebie, że jest w tym obustronny sentyment – jego do klubu i kibiców do niego. Minęło półtora roku i nagle ci sami kibice mają na ten temat już nieco inną opinię. Wczoraj krzyczeli z trybun: „Warzycha – nic tu po tobie”. Dziś do tych wniosków doszli działacze.
Kiedy umówiliśmy się na wywiad zaraz po tym jak przejął Górnika, na wstępie zapytał zaczepnie: „czemu teraz? Czemu przez pięć ostatnich lat nikt do mnie nie dzwonił? Przecież też byłem trenerem”. Dziś pytania są inne: „czy skoro przestał być trenerem Górnika, to czy znów nie odejdzie w niepamięć? Czy ktoś odezwie się z propozycją nowej roboty?” Bo niewątpliwie to było głównym celem Warzychy – zaistnieć na rynku, na którym nikt, jako że od dawna żył w USA, nie traktował go jako realnego wyboru.
Czy wypromował się na tyle, że jeszcze zadzwonią? „O słabych się nie pamięta”, jak mówił jego podopieczny, Madej, w innym wywiadzie. Warzycha był w Zabrzu od marca 2014. Jeszcze chwila i stałby się jednym z najdłużej pracujących z jednym zespołem. Już teraz wyprzedzali go tylko Berg, Szatałow, Pawłowski i Mandrysz, który dopiero do Ekstraklasy dołączył. To idealny moment, by zastanowić się, co właściwie w tym okresie osiągnął.
Przejął drużynę będącą na piątym miejscu, po 25. kolejce sezonu 2013/14. Do końca wygrał trzy mecze z dwunastu i zostawił ją na szóstej pozycji, w grupie mistrzowskiej. W kolejnym, już pełnym sezonie, ten wynik niemal idealnie powtórzył – siódme miejsce w tabeli. Po fazie zasadniczej – szóste. Z Pucharu Polski odpadał: z Zawiszą (1/4 finału, tuż po przejęciu posady), z Podbeskidziem rok później (1/8 finału), wczoraj w jeszcze wcześniejszej fazie z Zagłębiem Sosnowiec. No i ligę tym razem też zaczął fatalnie.
Najgorzej.
Mówiąc o wymiernym efekcie jego pracy, chcąc nie chcąc należałoby wymienić to siódme miejsce z poprzedniego sezonu. Tyle że mówimy o klubie, który w bieżącej dekadzie był już:
– szósty w sezonie 2010/11
– ósmy w sezonie 2011/12
– piąty w sezonie 2012/13
– szósty w sezonie 2013/14.
Tak to wygląda w liczbach. Od kiedy Warzycha został trenerem Górnika, lepiej punktowały Piast, Podbeskidzie, Cracovia, Ruch albo Korona. Jasne, Górnik 14 z tych 53 meczów zagrał w grupie mistrzowskiej, więc nie da się porównywać jeden do jednego, niemniej puenta i tak nie może być inna: Warzycha potrafił sprawić jedynie, że zespół jako tako się trzymał, trwał w roli średniaka.
Nie zainspirował go do niczego ponad to.
Jedną rzecz, osobiście, osiągnął. Kiedy już otworzono mu furtkę pozwalającą zostać trenerem w Polsce, na najwyższym poziomie, trwał w tym mimo że ciągle coś wokół niego się działo. Przeprowadził się na tyle czasu ze Stanów, zostawił dom i rodzinę, udawał dyrektora w klubie, którym śmierdziało prowizorką od wejścia – inaczej niż w MLS, gdzie przynajmniej wydatki na pensje są gwarantowane przez ligę. Wszystko to, żeby w końcu oficjalnie i pełnoprawnie mógł zostać w Europie trenerem. W tym sensie coś zyskał. Jeszcze chwila, jeden kurs UEFA i będzie miał wszystkie niezbędne papiery.
W sumie… To nawet zabawne, że zanim został nim, jak bozia przykazała, z kompletem uprawnień, a nie wciąż warunkowo, zdążyli go zwolnić.
Teraz pozostaje kwestia – dokąd się z tego Zabrza odbije? Na kim (w Polsce? W USA? Wątpliwe…) to, co osiągnął w Górniku, zrobiło wystarczająco dobre wrażenie?
„Zespół potrzebuje wzmocnień” – Warzycha apelował o to coraz bardziej nerwowo. Trochę przypominając w tym Stanislava Levego, chwilę przed tym jak go z Wrocławia wywieźli na taczce. I oczywiście, że wzmocnień potrzeba, Górnik z roku na rok jest słabszy kadrowo. Ale zamiast narzekać, może lepiej odpowiedzieć, skąd brali się w nim ci, którzy dotąd go najbardziej ciągnęli do góry.
Milik – wychował się w Zabrzu, do którego trafił z Rozwoju Katowice.
Skorupski – też swój, w międzyczasie zbierał szlify w Ruchu Radzionków.
Mączyński – wówczas niechciany w Wiśle, piłkarz w sam raz na ŁKS.
Zachara – jako młody chłopak trafił na Śląsk z Rakowa.
Olkowski – kolejny wyciągnięty z Katowic.
Nakoulma – wypożyczony, a później wykupiony z Łęcznej.
To nigdy nie byli piłkarze z kosmosu, sprowadzani za wielkie pieniądze. Za wielkie to kupował Allianz – Szczota, Pitrego albo Bonina. Różnica pomiędzy okresem pracy Warzychy i np. Nawałki jest taka, że wówczas ci zawodnicy płynnie wchodzili do składu, zyskiwali renomę, ciągnęli zespół i zbierali zachwyty kibiców, a ostatnio jak ktoś wchodził to głównie po to, żeby nad nim ręce załamać.
To też, chcąc nie chcąc, idzie na konto trenera.