Reklama

Historię piszą zwycięzcy. Odwaga Wisły lepsza od zimnej krwi Pogoni

Michał Trela

Autor:Michał Trela

02 maja 2024, 22:42 • 9 min czytania 23 komentarzy

Nie mając nic do stracenia, Wisła Kraków w finale wybrała odwagę. To nie jest zespół, który umie bronić się głęboko we własnym polu karnym, konsekwentnie przesuwać się bez piłki, czy czyhać na kontry i stałe fragmenty gry. Wiara, z jaką I-ligowcy wchodzili w pojedynki i poświęcenie, z jakim wzajemnie się asekurowali, sprawiły, że ich wygraną można określić jako szczęśliwą tylko przez pryzmat okoliczności, ale nie przebiegu meczu.

Historię piszą zwycięzcy. Odwaga Wisły lepsza od zimnej krwi Pogoni

Piękno i zarazem okrucieństwo finałów polega na bezwzględnym upraszczaniu futbolu. Zwycięzca bierze wszystko, przegrany zostaje z niczym. Zwycięzca pisze historię. A że analiza wsteczna, zawsze jest skuteczna, przegrany nigdy nie ma racji. W rozgrywkach ligowych tydzień po tygodniu może udowadniać, że ta jedna porażka to jedynie epizod, wypadek przy pracy. Po przegranym finale już niczego nie udowodni. Jens Gustafsson był bardzo bliski takiej wymarzonej dla siebie narracji po meczu z Wisłą Kraków na Stadionie Narodowym. Ale w futbolu drobne zdarzenia mają moc wyrzucania narracji do kosza.

Jedno z najbardziej zaskakujących zdań, jakie kiedykolwiek usłyszałem o futbolu, wygłosił kiedyś podczas wizyty w Polsce Collin Chambers, wieloletni skaut klubów Premier League. Stwierdził, że piłkarz grający w Ekstraklasie potrafi wszystko to, co zawodnik z ligi angielskiej. To znaczy też ma w repertuarze strzał w okienko z trzydziestu metrów, podkręcone uderzenie z ostrego kąta, wykończenie sytuacji podcinką, ruletę Zidane’a, czy dośrodkowanie zewnętrzną częścią stopy. Różnica polega na częstotliwości powtórzeń i umiejętności wykorzystywania zasobów w różnych okolicznościach. Genialny piłkarz potrafi te rzeczy wykonać dziesięć razy na dziesięć prób. Przy silnym wietrze, w upale i deszczu. Gdy ma dobry dzień i kiepski. Gdy żona go zostawia i rodzi się mu dziecko. Każdy, kto doszedł na poziom najwyższej ligi i żyje z futbolu, teoretycznie potrafi zrobić z piłką różne rzeczy. Ale tylko wybitni potrafią je robić zawsze.

W podobnym tonie wypowiedział się zresztą kiedyś Wojciech Szczęsny. Pytany o rywalizację z Łukaszem Fabiańskim i to, że w kadrze grali zwykle na zbliżonym poziomie, a jednak występowali w klubach z innej półki, stwierdził, że różnica pomiędzy bramkarzem z klubu ścisłej czołówki a środka tabeli silnej ligi tkwi w jakichś ledwo dostrzegalnych detalach. A już na pewno nie ma między nimi przepaści.

CIERPLIWOŚĆ KLUCZEM

Dlatego właśnie nie należało się spodziewać, że finał Pucharu Polski będzie jakimś przemarszem Pogoni Szczecin przez leżącą na murawie Wisłę Kraków, tylko dlatego, że jedni są w czołówce Ekstraklasy, a drudzy w czołówce I ligi. Różnica między tymi poziomami jest oczywista, ale zwykle dostrzegalna na dystansie dłuższym niż 90 minut. Widać to zresztą choćby po tegorocznych beniaminkach Ekstraklasy, którym rzadko zdarza się w pojedynczych meczach wyglądać naprawdę beznadziejnie nawet na tle najsilniejszych rywali. Ale regularnie, tydzień w tydzień, czegoś im jednak brakuje, co niezaprzeczalnie widać w tabeli.

Reklama

Nie było wątpliwości, że Pogoń, nawet mając świadomość przewagi w umiejętnościach, może przegrać ten finał już w głowach, jeszcze w szatni. Narzucając sobie zbyt dużą presję związaną z nieudaną przeszłością, z ratowaniem trwającego sezonu, czy z koniecznością udowodnienia wyższości nad rywalem z niższej ligi. Kibice ze Szczecina mogli się obawiać, że zobaczą w Warszawie Pogoń przeładowaną emocjami, przypominającą Brazylię z półfinału domowego mundialu w 2014 roku, której brakowało tylko podmuchu, by się przewrócić. Udany początek mógłby taką drużynę natchnąć do wybitnego występu, ale jakieś wczesne niepowodzenie okazałoby się dla niej zabójcze.

Klucz do tego meczu trener Pogoni ukazał nam w wywiadzie przeprowadzonym przez Jakuba Radomskiego dla Weszło. Stwierdził wówczas, opowiadając o Rafale Kurzawie, że większość polskich piłkarzy gra bardzo emocjonalnie. Chwytanie się stereotypów narodowościowych bywa drogą donikąd, ale długimi fragmentami finału można było zrozumieć, dlaczego Pogoń do misji zapewnienia spragnionemu miastu pierwszego w historii trofeum wynajęła akurat Skandynawa. Portowcy grali tak, jakby cały czas mieli w głowie, że na udowodnienie wyższości mają półtorej godziny i nie muszą tego załatwić w pierwszym kwadransie. A do przejścia do historii wystarczy im jeden gol, nie trzeba strzelić pięciu.

JEDYNA DROGA WISŁY

Oczywiście, że taka taktyka bywa ryzykowna, bo po boisku biega też rywal, piłka jest okrągła, a bramki są dwie. Wisła, przeciwnie niż Pogoń, nie mając do stracenia kompletnie nic, miała tylko jedną drogę: zagrać odważnie. Ta drużyna nie potrafi się bronić głęboko we własnym polu karnym. Rzadko ma okazję ćwiczyć w meczach ligowych grę z kontry. Nie jest przyzwyczajona do biegania za piłką. Mogła jedynie przeć do przodu. A jej wielką siłą okazały się dwie rzeczy: wiara we własne umiejętności, która skutkowała przekonaniem, w jakie wiślacy wchodzili w pojedynki oraz przygotowanie biegowe. Skrzydłowi zawsze dawali wsparcie bocznym obrońcom, nigdy nie obijając się gdzieś z przodu. Gdzie tylko się dało, krakowianie podwajali graczy Pogoni. Nie dopuszczali do sytuacji jeden na jednego. A gdy widzieli przestrzeń, starali się ją zdobywać.

Mogło to już przed przerwą przynieść prowadzenie I-ligowcom. Trudno powiedzieć, by stwarzali sytuację za sytuacją, ale mieli więcej momentów, w których w polu karnym Valentina Cojocaru trochę się kotłowało. Zasadniczo jednak z perspektywy trenera Pogoni nie działo się jeszcze nic dramatycznego. Owszem, Mariusz Malec trochę musiał się pościgać z szarżującym na bramkę rywalem, ale po to Portowcy mają szybkiego stopera, by w takich sytuacjach sobie radził. Jasne, bramkarz musiał po strzale głową Szymona Sobczaka zbić piłkę na słupek, lecz po to właśnie dobre kluby mają klasowych bramkarzy. By w groźnych sytuacjach też czasem je wybronił. Bramkarze Realu Madryt też bywają bohaterami.

Wyczekująca Pogoń w drugiej połowie pozwalała na mniej. Do momentu strzelenia gola, częściej utrzymywała się przy piłce. Częściej sama wykorzystywała przestrzenie. Trener Albert Rude wiedział, że musi wymienić prawą flankę, poświęcającą bardzo wiele energii na powstrzymywanie ofensywnych zapędów Kamila Grosickiego i Leonardo Koutrisa. Ale każde przemeblowanie w dobrze funkcjonującej defensywie to zawsze ryzyko. Nowa prawa strona z Dawidem Szotem, przeniesionym z lewej strony i Mikim Villarem, wytrzymała sześć minut.

MOMENT ZIMNEJ KRWI

Wystarczył moment dekoncentracji po wrzucie z autu, złamanie linii spalonego, zostawienie odrobiny przestrzeni dobrze krytemu Efthymiosowi Koulourisowi i bezwzględne wykorzystanie sytuacji. Tak to się robi. Tak właśnie wygrywa się finały. Niekoniecznie z orkiestrą. Cierpliwie unikając ryzyka, ratując się w tej jednej niebezpiecznej sytuacji, samemu wykorzystując własną. Aż można było się dziwić, że Pogoń, przy tej presji, przy tej historii przegrywanych finałów, potrafiła to zrobić z tak zimną krwią. Bardzo mało było w tym meczu ze strony Portowców szarż, zrywów, ofensywnego polotu, ale też machania rękami, oznak frustracji. Nie wyglądali na sparaliżowanych stawką, ale nie wyglądali też na takich, na których otoczka meczu zrobiła jakikolwiek wrażenie. Sprawiali wrażenie ludzi, którzy z dozą szczęścia, jednak trzymają nerwy na wodzy.

Reklama

Kwadrans po strzelonym golu ukradli. Skasowali. Nie byli w nim naiwną Pogonią, która prze po kolejne gole i nadziewa się na kontry. Leżeli, gdy była okazja się położyć. Przeprowadzali zmiany. Celebrowali wznowienia gry. Udowodnili, że mają opanowany pełen repertuar drużyn, których może i się nie lubi, ale które zwykle wygrywają. Gdyby sędzia Tomasz Kwiatkowski gwizdnął wtedy po raz ostatni, można byłoby po tym meczu odtrąbić, że Pogoń zdobyła pierwsze trofeum, dopiero gdy udowodniła, że naprawdę już do tego dojrzała jako drużyna.

Ale bogowie futbolu nie lubią, gdy sprawy dzieją się tak prosto.

Trenerowi Albertowi Rude trzeba przyznać, że na swój – inny niż Gustafssona – sposób też ani na moment nie stracił głowy. Po straconym golu nie okazał frustracji, nerwowego spoglądania na zegarek czy telebim. Nadal, jak przez cały mecz, nagradzał udane zagrania swoich zawodników. Nadal mobilizował ich po słabszych. Wyglądał na człowieka, który cały czas w nich wierzy, który nie ma im niczego za złe, który wie, że z Pogonią Szczecin może się zdarzyć strata gola. Symptomatyczny był obrazek z drugiej minuty doliczonego czasu gry, gdy kapitan Alan Uryga, sfrustrowany chyba symulowaniem Koulourisa, wdał się z Grekiem w utarczkę prowadzącą do masowej konfrontacji. Jak by powiedział Gustafsson, obrońca Wisły zagrał w tym momencie emocjami. Rude gwałtownie pokazał mu, że to nie ma żadnego sensu, trwoni cenny czas i odwodzi energię Wisły od tego, co najważniejsze. Zachęcił gestem Urygę, by jak najszybciej pokazał się sędziemu do otrzymania żółtej kartki i wrócił do gry. Rude wyglądał na człowieka, który cały czas chciał powiedzieć drużynie, jak Bogdan Wenta, że ma dużo czasu. I że na pewno zaraz jej się uda.

MOMENT, W KTÓRYM POGONI ŚWIAT ZAWALIŁ SIĘ NA GŁOWĘ

Wisła nie rozgrywała końcówki dobrze. Pogoń wiele zrobiła właściwie. Ale w futbolu przy wyniku 1:0 nie ma czegoś takiego jak kontrola wyniku. Wystarczy przypadek. Długie kopnięcie bramkarza w pole karne. Chaos, po którym piłka trafia do rezerwowego obrońcy niemal nigdy niestrzelającego goli. Z przebiegu całego meczu Wisła zasłużyła, by zdobyć przynajmniej jedną bramkę. Ale zdobyła ją akurat w typowy dla futbolu sposób, czyli bardziej wepchnęła siłą woli, niż wypracowała. Z przedmeczową presją Pogoń zdawała sobie radzić przynajmniej przyzwoicie. Lecz z tym, co ją spotkało w ostatniej akcji, już nie. Dało się odczuć, że cały świat zawalił się jej wtedy na głowę.

Scenariusz meczu do złudzenia przypominał finał mistrzostw Europy z 2000 roku, gdy Włosi do ostatniej akcji spotkania trzymali prowadzenie z Francją, ale kiedy w ostatniej akcji meczu piłkę do ich bramki wepchnął Sylvain Wiltord i zamiast świętować trofeum, zostali zmuszeni do walki w dogrywce, nie byli już w stanie zebrać się do lotu. Wówczas też cios nastąpił błyskawicznie po rozpoczęciu dogrywki. Tyle że wtedy obowiązywała zasada złotej bramki i po woleju Davida Trezegueta Włochom pozostała tylko czarna rozpacz. Gracze Pogoni po fatalnej pomyłce Leo Borgesa mieli jeszcze pół godziny na reakcję. Wtedy jednak ujawniło się, że wszystko, na co ich było stać tego popołudnia, to czyhanie na jeden błąd Wisły i pilnowanie korzystnego wyniku. Pierwsza połowa dogrywki została w kontekście odrabiania strat zmarnowana. Dopiero w drugiej Pogoń jeszcze zdobyła się na ostatni zryw. Ale jej tego łutu szczęścia, który wcześniej był z Wisłą, zabrakło.

Rację mają po meczu Gustafsson czy Kamil Grosicki, mówiąc, że ich drużyna nie zagrała przed przerwą na swoim poziomie. Że miała problem z operowaniem piłką. Dodać za nich można, że kompletnie nie potrafiła korzystać z momentów zaskoczenia kreowanych długimi podaniami Valentina Cojocaru czy Borgesa. Nawet gdy piłka idealnie docierała do adresata, współpraca na skrzydłach nie funkcjonowała, jak należy. Koniec końców bardzo niewiele zabrakło jednak, by nie miało to absolutnie żadnego znaczenia. Pogoń nie grała dobrze, ale mówi się o tym tylko dlatego, że Eneko Satrusteguiemu w ostatniej akcji meczu nie zadrżała noga. Portowcy, zamiast rozjechać Wisłę, jak od nich oczekiwano, w doliczonym czasie gry wpadli pod koło fortuny. Historia futbolu naszpikowana jest finałami, w których jedno kopnięcie wywróciło całą narrację. Puchar Polski 2024 był kolejnym z nich.

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Hiszpania

Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Patryk Stec
3
Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Komentarze

23 komentarzy

Loading...