UFC 297 już dziś w nocy. Obejrzymy nieźle obstawioną kartę, z kilkoma nazwiskami, które przez lata spędzone w amerykańskiej federacji zdążyły sobie wyrobić pewną reputację. Jednak w main evencie zobaczymy akurat starcie Seana Stricklanda z Dricusem du Plessisem. Wyznaczenie ich na walkę wieczoru nie stanowi obecnie żadnej kontrowersji. Ale gdybyście zasugerowali taki ciąg wydarzeń jeszcze rok temu, zostalibyście pewnie zabici śmiechem.
A jednak to faktycznie się zdarzyło. Postać kontrowersyjna, swobodnie naruszająca granicę dobrego smaku, kontra niemal sportowy ideał wojownika z klatki, w niczym nie przypominającego swojego oponenta. Starcie pełne iskier, gdzie przed walką padały deklaracje w takim stylu:
Sean Strickland and Dricus Du Plessis made an agreement 🤝#UFC297 pic.twitter.com/jJjT5eyzKr
— Chron MMA (@ChronMMA) January 18, 2024
“Ja i Dricus – będziemy chcieli się kur**a pozabijać nawzajem. Dricus, czy możemy zawrzeć umowę? Do śmierci ku**a, do śmierci!” – wykrzykiwał Strickland na konferencji prasowej, w swoim stylu podbijając napięcie wokół walki, do najwyższych wartości.
UFC 297 ma w planach napisać przed nami hollywoodzką historię, tego możemy być pewni. Ale jej dwóch aktorów nie mogłoby się zwyczajnie bardziej od siebie różnić. Ich odmienności da się znaleźć już na najwcześniejszych etapach ich żyć.
Pukając do nieba bram
Dricus du Plessis to grzeczny chłopak. Urodził się w średniozamożnej rodzinie, więc w domu nikt specjalnie się nie gimnastykował, by włożyć coś do garnka. Sporty walki? Najprawdziwsza pasja. Znaleziona co prawda późno, ale z miejsca stała się miłością. Dla niej Afrykaner porzucił swoje studia na Uniwersytecie Pretorii, jednym z lepszych na kontynencie. Zrezygnował z codziennych wykładów na rzecz małych rękawic, gdy tylko stało się jasne, że nie da się tej dwójki połączyć. Gotowy był poświęcić wszystko, co tylko sam zbudował, by zrobić karierę w MMA.
Sean Strickland to z kolei funkcjonujący socjopata. Od najmłodszych lat musiał oglądać, jak jego ojciec znęca się nad swoją żoną. Później z kolei, jak znajdujący się w szale alkoholowym rodzic idzie po niego. Już jako czynny zawodnik UFC zresztą powie, że “nie wie co to życie ten, kto nie musiał kłaść swojego pijanego ojca spać”, śmiejąc się od ucha do ucha i akceptując wpływ swojego dzieciństwa na jego dzisiejsze życie – a przynajmniej zachowując się tak przed kamerami. Dla niego walka nie była pasją ani przykrym sposobem na przetrwanie. Dla niego przemoc fizyczna po prostu “była”, odkąd tylko pamiętał. Nie miał prawa wiedzieć, że da się żyć inaczej. O rzetelnej edukacji czy spokojnym domu mógł pomarzyć. Trenował od 14 roku życia, bo tylko tak mógł się wyładować w kontrolowanych warunkach. W szkole bił się naprawdę regularnie. Wyrzucony został z każdej placówki, do której uczęszczał, a powodem zawsze były “problemy wychowawcze”. Potem zasiniczony wracał do domu, gdzie już czekało na niego źródło jego “problemów wychowawczych”.
Du Plessis okazał się w świecie sportów walki całkiem niezłym talentem. Zaczynając na pomniejszych lokalnych galach, szybko przykuwał oko kolejnych amatorskich organizacji. Po serii trzech wygranych walk 20-latkiem zainteresowała się EFC, największa południowoafrykańska federacja. Okazało się, że lata sumiennej pracy na treningach zaczną się spłacać, a CIT Performance Institute, ośrodek, w którym Dricus trenuje, mógł się cieszyć. Na ich deskach wyraźnie zaczynał kształtować się kolejny wybitny ambasador południowoafrykańskiego sportu
Sean Strickland z kolei nie wybierał dla siebie kariery. Katując na siłowni worek treningowy, wcale nie myślał o wielkim kontrakcie i występach przed tysiącami fanów. Pewnie po prostu chciał na chwilę się odłączyć od świata. A że musiał robić to często – przeszedł na zawodowstwo w wieku 17 lat. Podpisany przez federację King of the Cage, wziął ją absolutnym szturmem. Spędził w niej cztery lata i nie przegrał ani jednego pojedynku. UFC musiało go wziąć.
Tu akurat mamy podobieństwo, bo Dricus także okazał się fenomenem. Po swoim debiucie w EFC zanotował passę czterech zwycięstw z rzędu. I tak jak Strickland, stał się pewnym pretendentem do pasa mistrzowskiego. W Południowej Afryce był wtedy jeden król kategorii średniej – Gareth McLellan. To on miał lata później pojawić się na moment w UFC, przecierając szlak dla zawodników z RPA w tej federacji. Miał także być pierwszym, który przerwie serię du Plessisa. “Soldier Boy” zdołał poddać dzisiejszego pretendenta w trzeciej rundzie, gdy skutecznie złapał go w duszenie gilotynowe. Na debiut na deskach teatru Dany White’a musiał jednak jeszcze poczekać.
Strickland z kolei faktycznie zameldował się w największej światowej federacji MMA. I stanął w miejscu. W zasadzie nie przegrywał swoich pojedynków, ale matchmakerzy Dany White’a nie chcieli mu dawać najważniejszych walk. Na swój pierwszy naprawdę gwiazdorski test w oktagonie musiał poczekać niemal 7 lat. Dopiero wtedy otrzymał szansę starcia z Uriahem Hallem. Po tej wygranej jednak nadeszły dwie porażki, które na nowo wpędziły go w pewien dołek. Niby dostawał swoje walki, ale ciężko jakąkolwiek z nich po nokaucie z rąk Alexa Pereiry uznać za starcie o zostanie pretendentem do tytułu mistrzowskiego. Stricklanda można porównać do bramy, przez którą każdy w kategorii średniej musiał w jakimś momencie przejść i która sama z siebie nie miała prawa drgnąć.
Du Plessis spędził w EFC pięć długich lat. W przeciwieństwie do Amerykanina nie przykuł od razu zainteresowania największych graczy. Spokojnie czyścił swoją nawet nie tyle kategorię wagową, co całą federację. Zdobył pasy zarówno wagi średniej jak i półśredniej, a wspomniana wcześniej porażka z McLellanem była jego ostatnią w tej federacji. Gdy w ojczyźnie skończyły mu się wyzwania, ruszył w poszukiwaniu nowych – i trafił nad Wisłę. KSW okazało się jednak marnym wyzwaniem dla ambitnego 24-latka, bo tytuł mistrzowski zdobył już w swojej pierwszej walce z doświadczonym w Polsce Roberto Soldiciem. Jednak przegrał rewanż – może nikt nie miał wątpliwości co do jego sportowej klasy, ale w tamtym momencie poziom mistrzostwa KSW wydawał się jego sufitem.
Dricus stał się gwiazdą w federacjach na poziomie EFC czy KSW, nikt nie miał jednak prawa posądzać go o poziom zarezerwowany dla największych światowych gigantów mieszanych sztuk walki. Tyle że on ciągle się rozwijał.
W międzyczasie dla Amerykanina wreszcie przyszedł moment chwały. W rezultacie dziwnych zbiegów okoliczności Israel Adesanya potracił większość potencjalnych przeciwników w swojej obronie pasa. Praktycznie jedynym zawodnikiem w kategorii średniej, który się ostał i był chętnym podjąć walkę praktycznie bez czasu na przygotowania, był właśnie Sean Strickland. Ten, który nie miał najmniejszego prawa wygrać tego pojedynku i któremu ostatniemu ten pojedynek w ogóle proponowano. A jednak zupełnie zasłużenie wygrał, dominując całkowicie nad Adesanyą. Świat MMA wówczas oszalał, bo tego człowieka kojarzono raczej z kontrowersyjnymi wypowiedziami, niż z widokiem towarzyszącego mu pasa mistrzowskiego.
Chwilę wcześniej du Plessis rozpoczął wreszcie pisanie swojej historii w UFC. Ani trochę tak bogatej, jak mający niemal 10 lat doświadczenia Strickland, ale za to dużo bardziej równej. Afrykaner jest posiadaczem nietkniętego jeszcze rekordu, bo od swojego debiutu zwyczajnie przemknął przez wszystkie walki. Nie miało znaczenia, czy trzeba było położyć byłego mistrza w postaci Darrena Tilla, czy mięso armatnie w typie Trevina Gilesa. Wszystkich nokautował z dokładnie taką samą lekkością. A jeszcze kilka lat temu zupełnie nikt by go o to nie podejrzewał.
Ich losy były zupełnie różne. Drastycznie odmienne początki karier, inny moment wejścia do UFC. Nawet przebiegi ich karier nie mają nic ze sobą wspólnego, bo jeden sumiennie od lat pracował nad swoim warsztatem, powoli wygrywając takie walki, w których nikt by się tego po nim nie spodziewał. Drugiemu tymczasem wystarczył jeden konkretny pojedynek, by błysnąć i niespodziewanie znaleźć się na szczycie – nawet jeżeli już wcześniej posiadał niezaprzeczalne umiejętności.
Starcie na kole fortuny
Największym szokiem jest to, jak bardzo ta walka dziś już… nie dziwi. Wszyscy zdążyliśmy okrzepnąć z myślą o Seanie Stricklandzie jako nie tylko mistrzu kategorii średniej, ale przede wszystkim – twarzy całej federacji, zwłaszcza dla aktualnych fanów sportu. Gdzieś po drodze bowiem okazało się, że ma on w sobie niemal nieprzebrany potencjał marketingowy. Dziś choćby najbardziej “letni” fan amerykańskiego MMA jako pierwszym pomyśli pewnie właśnie o Stricklandzie.
Gdyby ktoś spytał, co w tej walce jest tak naprawdę ciekawego, to powiedziałbym, że to jak różne światy staną naprzeciw siebie. Dricus całą swoją karierę prowadził harmonijnie, regularnie zaliczając coraz to większe szczyty. Stopniowo przechodził od znajdowania się na kartach wstępnych mniejszych federacji, do absolutnej w nich dominacji, a na koniec otrzymał szansę zdobycia najważniejszego tytułu dyscypliny. I przy okazji mówimy o kolesiu niemal do bólu poprawnym, który zachował w sobie wszystkie cechy potrzebne dla znalezienia sympatii w jak najszerszym gronie odbiorców. Jasne, przy jego nazwisku są jakieś drobne minusy czy gwiazdki – na przykład wypowiedzi o zostaniu “pierwszym afrykańskim mistrzem w historii UFC”. To jednak jedynie krople w morzu. W gruncie rzeczy Dricus to dalej ten sam miły dzieciak, który rzucał studia na rzecz kariery sportowej.
A naprzeciw kariera w stylu Stricklanda, który od razu rzucił się na największy dostępny kontrakt, bo musiał utrzymać siebie i mamę. Człowiek, który przechodził i wzloty (częściej), i upadki (rzadziej), ale także bywał w stagnacji (najczęściej). Przez praktycznie całą swoją karierę związany z jedną federacją, kojarzony w tym czasie przez maksymalnie garstkę fanów. Niemal przez cały ten czas traktowany jako underdog.
Dawniej traktowany z rezerwą, dziś absolutnie uwielbiany. Widzicie, nazywając go na początku artykułu “funkcjonalnym socjopatą”, nie myślałem absolutnie w kategoriach ironii, sarkazmu czy hiperboli. Jego ciężkie dzieciństwo odcisnęło na nim swoje piętno – swobodnie dziś mówi, że jego jedynym celem w życiu jest walka w UFC, a największym honorem dla niego byłoby “zabić kogoś w oktagonie”. Jeżeli kogoś burzą homofobiczne wypowiedzi, którymi swobodnie szafował na konferencjach prasowych przed dzisiejszym starciem, niech lepiej nie sprawdza kim Strickland był na początku swojej kariery z MMA. Odpowiedź brzmi bowiem: neonazistą. Zupełnie niesprowokowany uderzył też w Iana Garry’ego, nie tyle krytykując jego relację, co po prostu obrażając jego żonę.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Ta różnica charakterów absolutnie obrazuje kształt nowego, nieco bardziej gorzkiego UFC. Był bowiem czas, gdy federacja próbowała ustawić swój świat wokół raczej sportowej atmosfery. Korporacja Dany White’a chciała czynnie regulować, co mówią jej zawodnicy, by wykreować możliwie atrakcyjny reklamodawcom świat, oraz zmienić opinię na temat MMA jako “brudnego” sportu walki, nie mającego w sobie tradycji boksu i decorum karate. Z tego powodu w 2013 roku zawieszony został Nate Diaz za udostępnianie tweetów o homofobicznej treści, a dwa lata wcześniej z federacji wyrzucono Miguela Torresa, który ośmielił się zażartować z gwałtów.
Spokojny du Plessis to ambasador właśnie tych czasów: wyważonych i wycofanych, nie kojarzonych bezpośrednio z amerykańską sceną polityczną. A unikalny, niepodrabialny Strickland to z kolei dziecko nowego UFC, które przede wszystkim chce być show, a dopiero później dziedziną sportu.
Pierwotnie ta część tekstu miała odpowiadać na pytanie “co musisz zrobić, by odmienić swoją karierę?”. Odpowiedź jednak już leży nie tylko w gestii samych zawodników, którzy wierzą, że samą ciężką pracą mogą osiągnąć sukces. To stara droga, której przedstawicielem dziś jest Dricus du Plessis (paradoksalnie zresztą młodszy). W erze przejścia sportu w stronę show, zawodnicy w równie dużej mierze muszą liczyć na sprzyjający im krajobraz medialny, który dopuści ich do głosu. Sean Strickland bowiem nie przeżyłby na świeczniku choćby dnia za dawnych, bardziej rygorystycznych czasów. W nich zaczynał karierę w federacji, to prawda, ale nie był wtedy najbardziej rozpoznawalną twarzą wśród zagorzałych fanów. By nią zostać, potrzebował jedynie nieco bardziej korzystnych warunków, które pozwoliły mu zaprezentować swoją medialną personę – i zebrać za to owacje.
Tę walkę obaj panowie wywalczyli sobie sportowo, nie ma co do tego przecież wątpliwości. “Tarzan”, żeby się w niej znaleźć, musiał wygrać z Adesanyą, a du Plessis pokonać faworyzowanego przecież Whittakera. Ale żeby zyskać status zarezerwowany tylko dla najważniejszych osób sportu? Pozycja jednego z najbardziej wyczekiwanych pojedynków świata sztuk walki to już wypadkowa zupełnie nieprzewidywalnych czynników – chyba że Strickland dysponował danymi zwiastującymi światopoglądową woltę w podejściu do mediów w federacji należącej dziś do Endeavor.
Okazuje się więc, że odpowiedź na pytanie z tytułu jest bardzo prosta – nie są ani trochę. Można tylko liczyć, że w końcu pojawi się promyk szansy, która nagle może zmienić wszystko.
WIĘCEJ O UFC:
- Dwumetrowy hype train, czyli Robelis Despaigne w UFC. Czyj los podzieli?
- Paddy Pimblett. Ulubiony fighter twojej matki
- Gala złamanych serc i obrońców tytułów. Edwards nie dał sobie wydrzeć pasa!
Fot. Twitter/@UFC