Reklama

Disneyowski start Lecha, teraz czas na pucharowe egzorcyzmy

redakcja

Autor:redakcja

11 lipca 2015, 10:47 • 4 min czytania 0 komentarzy

Prezes publicznie ogłaszający, że drużyny nie da się oglądać na trzeźwo i on właśnie musi iść dać ostro w palnik. Wpędzający prezesa w alkoholizm norweski specjalista od rotacji, który niedługo wystawi na lewym skrzydle magazyniera Mieczysława, a na prawym skrzynkę na listy. Transfer za osiemset tysięcy euro, który doskonale odnajduje się wyłącznie na pozycji prawego bidonowego, kadra tak dopięta jak dopięty jest płaszcz obsesyjnego ekshibicjonisty. Cyrk na Łazienkowskiej jest oczywiście rajem dla dziennikarzy w myśl zasady „dobra wiadomość to żadna wiadomość” i ja też wiem, że powyższe kwestie są efektowne i poczytne, ale upieram się: skala zwycięstwa Lecha jest większa niż porażki Legii. To jak Lech wygrał jest donośniejsze i ważniejsze od tego jak przegrała Legia.

Disneyowski start Lecha, teraz czas na pucharowe egzorcyzmy

Wczorajszy wieczór miał dla kibiców Kolejorza nawet nie hollywoodzki, ale disneyowski wymiar. Wszystko zgrało się i zazębiło jakby to nie był mecz, ale calineczka czy inny Dumbo. Wyliczanka dobrych nowin może okazać się dla osób spoza Poznania tak przesłodzona, że konieczna będzie wizyta u dentysty, czytacie więc na własną odpowiedzialność.

Czterdzieści tysięcy osób na stadionie, demonstracja siły trybun. Największy rywal nie tyle pokonany, co zdemolowany, rozjechany jak żaba na ulicy. Patrzyłem jak Lech na małej przestrzeni klepie podaniami na jeden kontakt, jak bawi się kombinacyjną grą i wreszcie widziałem polski zespół, który nie traktuje piłki jak gorącego kartofla. Polski zespół, który nie wygląda fizycznie jak reprezentacja zlotu miłośników radomskich bez filtra, który zakłada wysoki pressing jaki oglądam tylko przy zagranicznych transmisjach, a który przy stanie 2:0 nie zamierza wcielać się w ekipę podchmielonych specjalistów od średnio szczelnego murarstwa, ale ma werwę na dalsze ataki, ciągle walczy i chce dobić przeciwnika. Po meczu Linetty powiedział „jest drużyna jak rodzina” i tę dobrą atmosferę widać gołym okiem, również w boiskowych poczynaniach, podczas gdy – miało nie być o Legii, ale to konieczne dla złapanie perspektywy – wicemistrzowie prezentują się w najlepszym wypadku jak znajomi z pracy, w dodatku z bardzo oddalonych od siebie biurek. Lech ma taki komfort kadrowy, że może sobie pozwolić na wpuszczanie z ławki Jevticia, czyli wreszcie jest mistrz Polski bez dziurawych spodni i krótkiej kołdry, bo jest jakość również u piętnastego, szesnastego i siedemnastego zawodnika, co daje Skorży luksus elastyczności.  Nawet fakt, że trzech wychowanków strzeliło gole dodaje zwycięstwu blasku i przy tej litanii wzlotów sama taca Superpucharu, wisienka na torcie, jest najmniej w gruncie rzeczy znacząca.

To dobra wiadomość dla polskiej piłki, że mistrz kraju przed eliminacjami Ligi Mistrzów ma się czym pochwalić. Nie przypomina składu węgla i papy, nie wybito mu zębów, nie toczy go od środka konflikt z kibicami, nie musi kłaść wielkiej odpowiedzialności na wielkie niewiadome, nie musi się zasłaniać nieśmiertelnymi „jesteśmy po ciężkim okresie przygotowawczym”, „szlifujemy formę”, „dopiero się zgrywamy„, „boli nas brzuszek”. Nie, wszystko jest na swoim miejscu, tak jak powinno być.

No dobrze, widzę jedną potencjalną minę, a konkretnie obsadę klatki. Poznańskim golkiperom się nie ufa – oni owszem, są zdolni do świetnej interwencji, ale też do tego, by Żyro strzelił im gola dupą. Nie da się ani o Gostomskim ani o Buriciu powiedzieć, że są mocnymi punktami tej drużyny, a posiadanie najsłabszego ogniwa na pozycji bramkarza to bardzo niebezpieczna gra. Żebyśmy potem znowu nie wspominali, jak to chwalebnie mistrz Polski przerżnął, choć był znacznie lepszy, ale bramkarz nadawał się do tak zwanego manewru mikronezyjskiego – czyli mógłby go z powodzeniem zmienić nawet pomocnik.

Reklama

Powodów do optymizmu jest może i cała garść, jednak to przecież nie oznacza, że w Sarajewie czy gdziekolwiek indziej Lech dostanie od arbitra uznaniowe 2:0 przed pierwszym gwizdkiem. Każdy mecz tutaj będzie osobną ciężką pracą do wykonania, kamienistym polem do zaorania. Trzeba wreszcie wykonać skuteczne egzorcyzmy nad pucharowymi demonami ostatnich lat, bo sukcesy Kolejorza w Europie to coraz odleglejsza przeszłość i niech najdobitniej świadczy o tym fakt, że na dziś w kontekście przyszłorocznych rozstawień Śląsk ma wyższy współczynnik UEFA niż Lech, który wlecze się w ogonie drugiej setki przez katastrofy z Żalgirisem i Stjarnan. Jest więc nóż na gardle, zerowy margines błędu, brak poduszki bezpieczeństwa. Dla przyszłości klubu jest konieczne, by tu wreszcie zagrał na miarę swojego potencjału, przy okazji tłukąc solidną ilość punktów. Przygotowano się jak trzeba, czas przekuć atuty w wyniki. Tylko i aż nie zaryć o glebę wbrew wszelkiemu rozsądkowi.

Leszek Milewski

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...