Osiem lat dojenia miejskiego budżetu. Wyciągania kasy, dzięki której Śląsk zamienił III-ligowe boiska na udział w europejskich pucharach. W przyszłym tygodniu w kwestiach właścicielskich powinno dojść do kolejnego przetasowania. Po długim okresie przyszedł czas, by odciąć pępowinę i sprawdzić, czy Śląsk poradzi sobie bez Wrocławia. Miasto zaprasza do negocjacji celem sprzedaży swoich akcji w klubie, który już chyba na dobre został wyciągnięty z czeluści polskiego futbolu.
18 kwietnia 2007 roku, Cardiff. Michel Platini ogłasza rewolucyjną dla polskiej piłki informację o przyznaniu nam organizacji EURO 2012. Jednym z gospodarzy turnieju ma zostać Wrocław. Miasto, które w tamtych czasach Ekstraklasie nie kojarzyło się ze Śląskiem, tylko z licznymi wypadami piłkarzy i trenerów do prokuratury. Decyzja UEFA zmieniła jednak krajobraz wrocławskiego futbolu i przywróciła miastu drużynę, która od pięciu lat dryfowała między II a III ligą. Drużynę, która rywalizację w Słubicach i Dobrzeniu Wielkim zamieniła na walkę z Sevillą czy Brugią.
Piłkarski Śląsk stał się potrzebny miastu, a miasto od lat było niezbędne Śląskowi. Ta wspólna zależność miała nieść obydwu stronom same korzyści. Rywalizujący o najwyższe cele piłkarze mieli zapełniać stadion, a o Wrocławiu znów było głośniej w Europie. Od Cardiff minęło już osiem lat. Pytanie, czy faktycznie wszystko ułożyło się po myśli prezydenta Rafała Dutkiewicza i ludzi zarządzających klubem?
Nadzieja w legendzie
Sześć lat na piłkarskiej prowincji. Zacięte rywalizacje z Walką Makoszowy czy Górnikiem Jastrzębie Zdrój. W końcu Śląsk musiał zostać skomunalizowany, by z miejskich pieniędzy zapewnić zespół zdolny do powrotu na ekstraklasowe boiska. Wówczas w gabinecie prezydenta Dutkiewicza rozpętała się burza mózgów. Kto udźwignie ciężar gry o awans? Ryszard Tarasiewicz czy Tadeusz Pawłowski? Postawiono na tego pierwszego. Główny powód? Lepiej znał krajowe realia, a w dodatku już podczas pierwszej kadencji w klubie awansował do II ligi. „Taraś” otoczył się ciekawymi piłkarzami. Brylowali albo goście, którzy za Śląsk daliby się pokroić, jak Dariusz Sztylka, no albo młodzi z aspiracjami na grę nawet w reprezentacji – Janusz Gancarczyk.
Wrocławianie awansowali do Ekstraklasy z drugiego miejsca, a Tarasiewicz znów wyłapywał ludzi, z którymi chciał osiągnąć lepszy wynik niż tylko gra o utrzymanie. W 2008 roku uznano go za wariata, gdy po sprowadzeniu Sebastiana Mili, powiedział drużynie, że w roku polsko-ukraińskich mistrzostw Europy Śląsk będzie najlepszy w kraju. Deklarację trenera podgrzał jeszcze Mila: „W tym zespole widzę kilku przyszłych reprezentantów Polski”. Nawet w opinii kibiców Śląska obydwaj porwali się z motyką na słońce, ale mieli rację. W kadrze sprawdzeni zostali Mariusz Pawelec, Piotr Celeban, Antoni Łukasiewicz, a o przypadku dzisiejszego lidera Lechii Gdańsk nie trzeba w ogóle przypominać. Sprowadzenie Mili kosztowało miasto ogromne pieniądze, ale Tarasiewicz uparł się, że z tym człowiekiem poprowadzi Śląsk po upragniony tytuł. Budżet został mocno nadszarpnięty, jednak transfer Mili zwrócił się z nawiązką.
Docelowym planem ludzi zarządzających Śląskiem była redukcja finansów wyciąganych z miejskiego budżetu. Klub miał wrócić do Ekstraklasy, pokazać się z dobrej strony i przyciągnąć inwestora, który wyłoży na zespół jeszcze więcej kasy. Zamysł Dutkiewicza sprawdził się w stu procentach, bo beniaminek na dzień dobry zdobył Puchar Ekstraklasy i zajął wysokie szóste miejsce w lidze. Większościowy pakiet akcji Śląska wykupiła spółka Zygmunta Solorza, no i rozpoczął się krótkotrwały i burzliwy mariaż miasta z biznesmenem, w którym za oczko w głowie miał uchodzić zespół piłkarski. Miał, bo przecież tajemnicą nie było, że dla Solorza futbol to kompletna abstrakcja. Prędzej interesowało go, w jaki sposób zagospodarować teren wokół nowego stadionu. Zaplanował nowoczesną galerię handlową, której zyski miały być przekazywane na budowę najsilniejszego klubu w Polsce, co roku walczącego o Ligę Mistrzów. To miała być samo napędzająca się maszyna.
Póki Solorz – z pomocą miasta – opróżniał portfel, by budować silny Śląsk, ściągano kolejne głośne jak na nasze warunki nazwiska. Marian Kelemen otrzymał we Wrocławiu pensję sięgającą 35 tysięcy euro miesięcznie. Informację o zarobkach Słowaka stara gwardia odebrała jako pobudkę do renegocjacji umów. I tak na konta piłkarzy przychodziły coraz większe przelewy, mieszkańcy z zaciekawieniem czekali na upragniony 2012 rok, a urzędnicy mieli pełny spokój i nie musieli obawiać się komentarzy ze strony wrocławian, którzy swoimi podatkami opłacali przecież część pensji piłkarzy.
Mistrz z komornikiem
Gdy formuła współpracy z Tarasiewiczem była już na wyczerpaniu, drużynę powierzono Orestowi Lenczykowi. I znów w klubie znalazły się kolosalne pieniądze, dzięki którym można było utrzymywać dwóch trenerów, bo przecież „Taraś” pozostawał zawieszony w swoich obowiązkach. Rozpusta trwała w najlepsze. Niby po taniości do Wrocławia trafił Cristian Diaz, a po latach okazało się, że Śląsk wciąż spłacał prowizję za transfer Argentyńczyka. Mila nie ma zastępcy? To wyciągamy pół miliona euro na Cetnarskiego. Jeszcze mało tych ofensywnych pomocników? A to niech będzie Stevanović z potężnym wynagrodzeniem. Nikt nie miał zamiaru podliczać, ile pieniędzy kosztuje utrzymanie zespołu, bo cel sportowy był jeden: mistrzostwo Polski w 2012 roku. A pozasportowy? Na długie lata zeswatać Śląsk z Solorzem.
Tylko, że o ile biznesmena można spotkać na galach sportów walki, tak za piłką nigdy nie przepadał. Nie interesował go nawet wynik meczu zespołu ulepionego także i z jego pieniędzy. W końcu prezydentowi Wrocławia udało się namówić Solorza na odwiedziny Oporowskiej przy okazji meczu z Dundee United. Dutkiewicz wręczył milionerowi szalik Śląska i zaprosił na trybuny, a znudzony współwłaściciel omal na nich nie usnął. Więcej już stadionu nie odwiedzał. Co się stało z planem budowy galerii handlowej, wszyscy doskonale wiedzą. Mimo to kasa miasta i biznesmena pozwoliła Lenczykowi stworzyć mistrzowski zespół. Śląsk na miesiąc przed EURO 2012 został najlepszą drużyną w kraju. Tylko, że o tytuł walczył wówczas, gdy klub był nad przepaścią. Spółka utraciła płynność finansową, a miasto zadecydowało o pożyczeniu sekcji piłkarskiej 12 milionów złotych. Sześć za siebie, sześć za Solorza. Biznesmen miał oddać pieniądze pod warunkiem, że odzyska część nakładów poniesionych za niezagospodarowaną działkę wokół nowego stadionu. Kwestia nieruchomości do dziś jest zagmatwana, stąd wobec klubu wszczęto egzekucję komorniczą. Śląsk zadeklarował, że do 2017 roku zwróci miastu dwanaście baniek. Mało? Działacze zapożyczyli się na kolejne cztery miliony w miejskich wodociągach. Innego rozwiązania nie było, bo jakoś w końcu trzeba opłacić kolosalne pensje piłkarzy.
Ogromny sukces z 2012 roku okazał się przykładem, jak szybko można rozmontować niestabilny finansowo klub. Na bycie Śląska zależało tylko miastu, bo gdy Solorz zrozumiał, że na polskiej piłce jednak się nie dorobi, przelewy z jego spółki coraz rzadziej wpływały do klubu. Zresztą, nawet gdy drużynie nie szło, za sznurki pociągali ludzie z ratusza. Na słynnych taśmach prawdy słyszeliśmy, jak Lenczyk tłumaczy się samorządowcom, a kilka miesięcy później w tym samym miejscu postawiono mu weto – zabierzesz Diaza do Hannoveru, albo sobie podziękujemy. Trener posłuchał działaczy, Argentyńczyk znalazł się w kadrze, a po powrocie z Niemiec mógł już pakować walizki.
Konflikt między współwłaścicielami narastał, stąd we wrześniu 2013 roku w klubie ogłoszono upadłość. Nieoficjalne źródła mówiły o ponad 50-milionowym długu Śląska wobec właścicieli i piłkarzy. Solorz wypowiedział jawną wojnę, której głównym argumentem miał być zwrot biznesmenowi blisko 30 milionów nakładu za prace wykonane pod budowę galerii handlowej. Proces upadłościowy miał być odpowiedzią Solorza na próbę zlicytowania klubu przez Rafała Dutkiewicza. Na szczęście dla piłkarskiego Wrocławia, strony doszły do porozumienia i miasto odkupiło udziały biznesmena w Śląsku. Jak wyglądałby dziś klub, gdyby znów nie został w pełni skomunalizowany? Podzieliłby los Polonii Warszawa, Widzewa, ŁKS-u czy Dyskobolii. A zatem mozolne budowanie nowej spółki, zaczynając od IV ligi.
Krajobraz po burzy
Niecałe dwa lata po ogłoszeniu upadłości Śląsk wychodzi na prostą. Po długim okresie narastających długów, 2014 rok udało się zakończyć na finansowym plusie. W klubie poczyniono ogromne oszczędności, zaczynając od pensji piłkarzy, a kończąc na takich drobnostkach, jak umowy z firmami przewożącymi drużynę. Kompletna reorganizacja, ograniczenie administracji i poszukiwanie oszczędności dosłownie wszędzie. Po medialnych wojnach między poprzednimi współwłaścicielami, udało się znaleźć kolejnych inwestorów. Trzy wrocławskie spółki założyły konsorcjum, które posiada większościowy pakiet akcji w klubie. Tydzień temu miasto ogłosiło, że zaprasza do negocjacji w sprawie zbycia swoich akcji w Śląsku. Wszystko wskazuje na to, że znów wygra Wrocławskie Konsorcjum Sportowe i zostanie posiadaczem ponad 94 procent akcji w klubie. Ludzie zarządzający tymi spółkami deklarują walkę ze Śląskiem o Ligę Mistrzów i długą dominację na arenie krajowej. Słyszeliśmy już to wielokrotnie, a ci co najgłośniej mówili z reguły dziś na dobre odpuścili sobie polską piłkę. Nad klubem wciąż wisi widmo spłaty dwunastomilionowej pożyczki z 2012 roku, jednak krok po kroku kolejne kwoty wpływają do budżetu miasta. Przykładowo: niemal cała kasa ze sprzedaży Sebastiana Mili powędrowała na spłatę długu. Śląsk odbił się już od dna, a jego zarząd ma pomysł na zapewnienie długiej płynności finansowej. Pytanie tylko, czy nowi właściciele będą skłonni do prawdziwej pomocy klubowi i twardo stąpając po ziemi zaplanują takie kroki, by klub z dużego miasta znów się nie wywrócił.
W każdym razie, ponad osiem lat po wystąpieniu Platiniego można się zastanowić, gdzie dziś byłby Śląsk. Na lata jednak – dzięki decyzji UEFA – klub ma zabezpieczenie w postaci ogromnego stadionu, na którym musi występować ekstraklasowy zespół. Pewnie gdyby nie organizacja EURO 2012, wrocławianie wciąż chodziliby na mecze przeciętnej drużyny rywalizującej gdzieś między dołem tabeli Ekstraklasy a I ligą. Jeśli nie niżej…
Dziś władze Wrocławia zakładają, że Śląsk w końcu będzie samodzielny i co pół roku nie będzie musiał drżeć o swój byt. Wkład miejskich pieniędzy był nieoceniony, ale w końcu ma nadejść moment, w którym spółka znów zostanie sprywatyzowana. Po 14. lipca za sukcesy powinni odpowiadać nowi biznesmeni, a samorząd – z pięcioprocentowym zabezpieczeniem akcji – wszystkiemu będzie przyglądał się z tylnego siedzenia. Czy tym razem faktycznie się uda?
MICHAŁ WYRWA
Fot. FotoPyK