Stara lekarska zasada brzmi: po pierwsze nie szkodzić. Jacek Magiera postanowił ją nieco zmodyfikować i od początku meczu nakazał grać piłkarzom Śląska według reguły: po pierwsze nie stracić. To podejście się nie sprawdziło: w pierwszej połowie wrocławski zespół był w starciu z Rakowem zupełnie bezradny. W drugiej szkoleniowiec gospodarzy zdjął swoim piłkarzom taktyczny, defensywny kaganiec. Starczyło do tego, żeby zdobyć punkt, ale po grze, która raczej nie zachwyciła 40 tysięcy zgromadzonych na stadionie widzów.
Lider Ekstraklasy kontra mistrz Polski. Drużyna, która nie przegrała trzynastu kolejnych spotkań, versus zespół, który właśnie wygrał pierwszy w historii mecz w Lidze Europy. W dwóch poprzednich ligowych starciach tych zespołów padło łącznie 10 bramek. Jak widać, wiele wskazywało na to, że w niedzielne popołudnie we Wrocławiu, mimo braku na boisku Piotra Ćwielonga, zobaczymy spektakularne widowisko, na europejskim poziomie. A jednak! Ekstraklasa znowu przypomniała nam, że jest jak zbuntowany nastolatek – żyje według własnych reguł.
Śląsk Wrocław – Raków Częstochowa 1:1. Show Tudora, Exposito przeszedł obok meczu
Pierwsza połowa tego spotkania była po prostu nudna. Gospodarze skupili się na tym, żeby nie stracić gola, a że Śląsk to jednak nie jest Inter z czasów Helenio Herrery, to wrocławskie catenaccio przestało przynosić efekty już w 24. minucie. Właśnie wtedy dośrodkowania Frana Tudora nie przeciął Aleks Petkow, który przyjął wyzwanie Adriana Lisa z Warty Poznań i po prostu nie trafił w piłkę. Tym samym podarował ją Sonny’emu Kittelowi. Niemiec nie jest w tym sezonie w formie życia, nie brakuje takich, którzy uważają, że powinien odejść z Rakowa, no ale umówmy się, piłkarzowi na tym poziomie pewnych sytuacji nie wypada marnować. Zawodnik gości strzelił więc swoją drugą najważniejszą bramkę dla klubu, od czasu gdy trafił na 3:2 z Karabachem.
Kibice z Wrocławia mogli liczyć, że w tym momencie do boju poprowadzi Śląsk ich kapitan, Erik Exposito. Cóż, tak się nie stało. Gospodarze nie potrafili zrobić w pierwszej połowie nic, najlepszym podsumowaniem ich bezradności była sytuacja, w której Petr Schwarz zagrał piłkę piętką do Mateusza Żukowskiego, a ten… się do niej nie ruszył. Bo zapewne kompletnie nie spodziewał się tego podania.
W przerwie zastanawialiśmy się skąd ta zachowawczość Magiery? Pamiętał dwie porażki 1:4 z Rakowem z zeszłego sezonu i to go trochę sparaliżowało? Uznał, że ewentualny remis będzie dobrym wynikiem, bo pozwoli Śląskowi utrzymać ośmiopunktową przewagę nad mistrzem Polski? Co by nie było powodem defensywnej postawy Śląska, trzeba stwierdzić, że jego trener konsekwentnie działał według opinii przedstawionej w C+: że zimą to u nas generalnie nie da się grać ładnie w piłkę. Albo inaczej: byle do wiosny!
Lider odważniejszy po przerwie
Na szczęście aż tyle Magiera nie czekał z rozkręceniem gry wrocławian. W drugiej połowie na boisku pojawiła się drużyna, która postanowiła zrobić coś więcej niż przypatrywać się z vipowskich miejsc jak Raków rozgrywa piłkę. Jej najjaśniejszą postacią był Piotr Samiec-Talar. Chłopak wygląda trochę jak grzeczny student ekonomii, ale pozory mylą. Na boisku potrafi walczyć o swoje, o czym przekonał się dobitnie kolega Svarnas. Grek przegrał pojedynek z napastnikiem Śląska, a ta Stratos (tak, możecie popić ten żart) kosztowała Raków utratę dwóch punktów. Albo inaczej – może błąd Svarnasa dałoby się jeszcze uratować, gdyby nie Vladan Kovacević. Bośniacki bramkarz ustawiony był jeszcze gorzej niż Jerzy Engel do legendarnego zdjęcia z Pelem, co skutkowało brakiem szans na jakąkolwiek skuteczną obronę uderzenia Samca-Talara.
1:1 i zaczynamy zabawę od nowa!
W kolejnych fragmentach to Raków nadal przewyższał rywali pod względem mitycznej kultury gry, ale cóż z tego, skoro zespół Dawida Szwargi ostatecznie nie nadrobił choćby punktu do lidera Ekstraklasy? Ba, częstochowianie mogli nawet wyjechać z Dolnego Śląska na goło i (nie)wesoło. Przed stratą trzech punktów uratował ich Kovacević, który cudownie obronił uderzenie Exposito. Inna sprawa, że najlepszy strzelec ligi miał dziś więcej wspólnego z… amerykańską armią niż z piłką nożną. Przez zdecydowaną większość meczu był bowiem równie trudny do wykrycia dla radarów, co niewidoczne samoloty wojskowe, korzystające z technologii stealth.
Fot. Newspix.pl