Jest pewnie jedynym mieszkańcem Zielonej Góry, który dorastał na Alasce. Doświadczał dni oraz nocy polarnych. Brał udział w polowaniach, jeździł na skuterach śnieżnych, obserwował niedźwiedzie spacerujące po plaży. Sport nie pozwolił mu jednak na dłużej zostać w liczącym pięć tysięcy mieszkańców Utqiaġvik. Grał już w kosza w Teksasie czy na Hawajach. A teraz Kamaka Hepa trafił do Polski, gdzie, jak nam powiedział, zaskoczyły go… niskie ceny i ładna pogoda.
23-latek to bez wątpienia wyjątkowy sportowiec, który w naszym kraju – jako zawodnik Enea Zastalu BC Zielona Góra – rozpoczyna swoją profesjonalną karierę. Wcześniej grał w rozgrywkach uniwersyteckich. I nie ma co ukrywać, szczególnie jak na swój wiek ma już naprawdę bogate i ciekawe doświadczenia. W rozmowie z Weszło sporo o nich opowiedział. Zapraszamy do lektury.
KACPER MARCINIAK: Już parę lat temu mówiłeś, że twoja “koszykarska podróż” jest nieprawdopodobna. Jakiego słowa użyłbyś teraz, kiedy wylądowałeś w Polsce?
KAMAKA HEPA: Nie wiem, czy znajdę lepsze słowo. Jest…. więcej niż nieprawdopodobna. Jeszcze nieco ponad miesiąc temu nie miałem pojęcia, że będę w Zielonej Górze. Nie wiedziałem kompletnie nic o Polsce. A od paru tygodni tu mieszkam. W ciągu swojego życia dużo się przeprowadzałem, ale bez wątpienia teraz przeżywam swój największy kulturowy szok.
Wychowałeś się na Alasce, w mieście, które przez lata było znane jako Barrow.
Kiedy dorastałem, tak je właśnie nazywaliśmy. Niedawno jednak powrócono do rdzennej nazwy, czyli Utqiaġvik. Tak, wiem, że trudno ją wymówić (śmiech). Pochodzi ona z języka inupiak.
Poprzednia nazwa podobno wciąż jest jednak używana?
Tak, oryginalnej nazwy miasta używają w dużej mierze starsi ludzie, ale co ciekawe, w moim otoczeniu zawsze się mówiło “Barrow”.
Jeśli ktoś miałby wskazać najważniejsze miejsce w Barrow, to pewnie postawiłby na lotnisko. Zgadzasz się?
Poniekąd tak. Barrow jest mocno odizolowane, jako najbardziej wysunięte na północ miasto na Alasce oraz w całych Stanach Zjednoczonych. Nie ma połączeń drogowych, które pozwalałby ci wjeżdżać i wyjeżdżać z niego samochodem. Z tego powodu jedynym sposobem, aby opuścić Barrow, jest podróż lotnicza. I co za tym idzie: cały import produktów też przechodzi przez lotnisko. Wszystko, co zamawiasz, wszystko, czego potrzebujesz, do ciebie przylatuje.
Ty na tych realiach poznałeś się w bardzo młodym wieku. Już w drugiej klasie podstawówki latałeś do innych miast, żeby grać w koszykówkę.
Tak, mieliśmy ligę, która nazywa się “Little Dribblers”. To praktycznie cała młodzieżowa koszykówka, jaka istnieje w Barrow. Razem z moimi przyjaciółmi i kuzynami rozpocząłem grę w basket w wieku przedszkolnym. A potem, w drugiej klasie, zaczął trenować mnie mój ojciec. I faktycznie zdarzało się, że lataliśmy całym zespołem na przykład do Anchorage, największego miasta na Alasce. Dzieli je ponad godzina lotu z Barrow. Więc można powiedzieć, że dzięki koszykówce podróżuję już naprawdę długi czas.
Wróćmy do tego, co powiedziałeś wcześniej. Każdy produkt w Barrow musi być przetransportowany lotniczo. To wpływa na ceny.
I z tego powodu za każdym razem, kiedy podróżowaliśmy do Anchorage, zatrzymywaliśmy się w Costco. To taki olbrzymi supermarket. Braliśmy z dwadzieścia pudełek z jedzeniem, papierem toaletowym, chemią. Wszystkie najbardziej potrzebne produkty. Każdy z zawodników miał do dyspozycji trzy sztuki bagażu, więc braliśmy jak najwięcej się dało, żeby potem zaoszczędzić pieniądze. Wszystko przez to, że ceny w Barrow są kosmiczne.
Mógłbyś dać jakiś przykład?
Galon [niespełna cztery litry – przyp. red.] mleka kosztuje około piętnastu dolarów. To wychodzi jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt złotych. Jajka są w podobnej cenie. Nie wiem, czy macie w Polsce Gatorade, ale w Barrow za dwunastopak zapłacisz siedemdziesiąt dolarów. Płatki też są bardzo drogie. No i paliwo, z nim również jest problem. Jazda samochodem sporo cię kosztuje.
A w Stanach Zjednoczonych, ze względu na spore odległości, samochód jest uznawany za konieczność.
W Barrow głównie jeździmy samochodami terenowymi. Nie mamy takich dróg, jak w innych częściach Stanów Zjednoczonych. Jest sporo kurzu, piasku. Inna sprawa, że Barrow to małe miasto. Więc jak zatankujesz do pełna, to starczy ci na miesiąc. Nie musisz też używać auta, aby się gdzieś przemieścić, bo dystans zazwyczaj nie jest zbyt duży.
Znalazłem taką poradę: “jeśli planujesz wybrać się do Barrow, wypełnij swoją walizkę jedzeniem. Kiedy będziesz na miejscu, to albo je zjesz, albo sprzedasz i kupisz sobie dom”.
(śmiech) Dokładnie tak. Myślimy w taki sposób. Warto kupować jedzenie w większych miastach, a potem przylatywać z nim do Barrow.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Inna historia, na którą trafiłem: policja pewnego razu musiała odstraszać polarne niedźwiedzie, które wtargnęły na boisko do futbolu amerykańskiego.
Tak, to kolejna rzecz charakterystyczna dla Alaski. To jak blisko natury się znajdujemy. W okolicach miasta jest pełno niedźwiedzi, lisów, reniferów.
Takie sytuacje, o których mówisz, zdarzają się często. Moja mama jest akurat dyrektorem wydziału dzikiej przyrody w Barrow. Za każdym razem, kiedy niedźwiedź polarny podchodzi bliżej miasta, trzeba przypilnować, żeby poszedł w innym kierunku, odstraszyć go. Bez wątpienia zatem mamy kontakt z wieloma zwierzętami, których nie spotkasz w Polsce.
Czyli, jak trafisz w Barrow na niedźwiedzia polarnego, to wcale nie jesteś specjalnie zaskoczony?
Wiadomo, że nie widzisz ich cały czas. Ale kiedy na plaży leży martwe zwierzę, to jest bardzo prawdopodobne, że za jakiś czas obok niego pojawi się niedźwiedź szukający pożywienia. Ja na pewno w swoim życiu widziałem ich sporo.
Fot. Youtube (Kamaka Hepa | Whatever It Takes)A w jaki sposób zazwyczaj zabiłeś czas w Barrow? Nie mieliście kin, centrum handlowych. To inne życie niż przeciętnego amerykańskiego nastolatka.
Pomagało mi to, że dorastałem w grupie bliskich przyjaciół i rodziny. Moją ulubioną porą roku było lato, bo słońce nie zachodziło przez około trzy miesiące. Jeździliśmy i robiliśmy różne triki na rowerach. Siedzieliśmy u mojego kuzyna na mieszkaniu. On miał też kosza zamontowanego obok domu, więc graliśmy w “dwadzieścia jeden”. I tak czasami nam potrafiło zlecieć kilka godzin. Nie mieliśmy pod stopami wybrukowanej drogi, wokół było pełno błota, ale nam to nie przeszkadzało.
Jako dziecko po prostu spędzaliśmy czas na świeżym powietrzu. Kiedy byłem trochę starszy, rodzina kupiła mi motocykl, więc jeździłem nim na plażę – bo Barrow znajduje się tuż przy oceanie. Tak jak mówiłem, w lato było cały czas jasno, więc z tego korzystaliśmy. Kiedy przychodziła zima, wszystko się zmieniało. W listopadzie słońce zachodziło i nie pojawiało się do stycznia. Nie byliśmy przez to na zewnątrz aż tak często, ale zamiast rowerów, jeździliśmy na skuterach śnieżnych. No i też miałem cały czas lekcje i treningi, więc krążyłem z klasy do hali gimnastycznej.
Właśnie kwestia zimy oraz nieustannej ciemności z perspektywy Europejczyka budzi największą ciekawość.
Można powiedzieć, że zima w Barrow była czasem dla rodziny oraz koszykówki. Od ósmej rano do piętnastej jesteś w szkole, potem przez dwie godziny na siłowni, aż wreszcie wieczorem masz trening. I kiedy wracasz do domu, to szykujesz się do spania. Kiedy byłem trochę starszy, to lataliśmy też na turnieje, do Anchorage czy na Hawaje. Więc generalnie: w trakcie zimy liczy się przede wszystkim “grinding”. Na dworze jest tak zimno, że nie masz innej opcji (śmiech).
Polowanie na wieloryby na Alasce jest nie tylko legalne, ale ma spore znaczenie kulturowe. Mógłbyś o tym więcej opowiedzieć?
Tak, na Alasce mówi się o czymś takim jak “polowaniu na własne potrzeby” [z angielskiego: “subsistence hunting”]. Chodzi o życie z tego, co daje ci natura. Pozyskiwanie zasobów, żeby przetrwać. Tak jak wcześniej rozmawialiśmy: żywność jest na tyle droga, że nie jest łatwo się utrzymać. Niektóre rodziny mają swoje chatki w dziczy. Polują na karibu [renifery tundrowe – przyp. red.] oraz różne rodzaje ptaków, a także łowią ryby.
Moja babcia ze strony mamy jest rodowitym mieszkańcem Alaski, więc również polowałem z rodziną na wieloryby czy karibu. To ważna część mojego dorastania: czerpanie wiedzy oraz uczenie się historii od moich dziadków. Poznawanie tego, jak trzeba było żyć, żeby przetrwać. Zanim wszędzie pojawiły się sklepy.
W pewnym momencie zdecydowałeś wyprowadzić się z Alaski.
Tak, w szkole średniej w Barrow spędziłem dwa lata. W tamtym czasie zacząłem wzbudzać zainteresowania uczelni, ale trenerom czy skautom trudno było zobaczyć mnie w akcji, bo po prostu mieszkałem kawał drogi od nich. Razem z rodziną podjęliśmy więc decyzję, że najlepiej dla mnie będzie przeprowadzić się do Portland, miasta w stanie Oregon.
Tam skończyłem szkołę średnią. Miałem na tyle szczęścia, że zagrałem w rozgrywkach Nike EYBL, co bardzo pomogło mi w procesie rekrutacji. Zacząłem dostawać oferty z czołowych uczelni w Stanach. Więc tak, to wszystko było niezwykle ważne dla mojej kariery. Zaczynałem na Alasce, ale kiedy zorientowaliśmy się, że prawdopodobnie będę mógł za darmo dostać się na uniwersytet i grać tam w koszykówkę, staraliśmy się do tego dążyć.
Ostatecznie trafiłeś na uczelnię w Teksasie, gdzie, jak to się mówi, wszystko jest większe.
Tak, to był spory szok. Moi rodzice wychowywali mnie bardzo rygorystycznie, więc kiedy trafiłem na uczelnię, cieszyłem się wolnością. Nie wiem, ile w Polsce wiecie o Austin, ale to świetne miasto, pełne młodych ludzi. Idealne miejsce na studia. Wielu moich obecnych bliskich przyjaciół poznałem właśnie tam.
Łącznie w Teksasie spędziłem trzy lata. Udało mi się uzyskać dyplom, a potem z racji, że jeszcze przysługiwały mi dwa sezony jako student-sportowiec, przeniosłem się na Hawaje.
W Teksasie miałeś też okazję grać z wieloma zawodnikami, którzy potem trafili do NBA. Jaxson Hayes, Kai Jones, Jericho Sims, Greg Brown III.
Oj tak, treningi były szalone. Co drugi zawodnik “lądował na plakacie”. Gra była bardzo fizyczna, pełno wsadów. No i dobrze się też przy tym bawiliśmy. Do dzisiaj mam wielu znajomych z tamtych czasów. Z Jaxsonem Hayesem [obecnie gracz Lakers – przyp. red.] mieszkaliśmy w tym samym akademiku, drzwi w drzwi. To jeden z moich najlepszych przyjaciół. Przed przylotem do Zielonej Góry nocowałem u niego w Los Angeles. Pomógł mi wyprawić się do Polski, co było świetne z jego strony.
Jericho [zawodnik New York Knicks – red.] był za to moim współlokatorem, podczas ostatniego roku, jaki spędziłem w Teksasie. Jest na pewno bardzo spokojnym gościem, ale to też jeden z najlepszych atletów, jakich kiedykolwiek widziałem. Pod względem siły i “windy” w nogach. Z Kaiem Jonesem grałem natomiast dwa lata, a z Gregiem rok [w NBA występują kolejno w Charlotte Hornets oraz Dallas Mavericks – red.]
To wspaniałe widzieć, jaką drogę przeszli i gdzie teraz są. Miałem szczęście, że mogłem z nimi grać. Nie możesz nie doceniać takich doświadczeń.
Mówimy o kapitalnych atletach. Z tego co pamiętam, Jericho Sims brał udział w ostatnim Konkursie Wsadów w NBA. No i wiadomo, z czego znany jest Jaxson Hayes.
Tak, ze wsadzania piłki nad rywalami i blokowania rzutów! Z perspektywy czasu nawet nie wiem, jak wylądowałem w Teksasie. Ta uczelnia zawsze była znana z podkoszowych, którzy latali nad obręczami. A ja jestem przeciwieństwem, bardziej technicznym graczem. Ale na pewno fajnie się z nimi rywalizowało i obserwowało ich w akcji.
W jednym z wywiadów opowiadałeś jednak, że największą gwiazdą, z jaką grałeś, jest Mo Bamba z Philadelphii 76ers. Jak do tego doszło, skoro trafiłeś na studia już po nim?
To właśnie bardzo ciekawe w tej uczelni, że jej byli gracze lubią do niej wracać. W trakcie lata przyjeżdżają na kampus, biorą udział w takich luźniejszych sparingach. Zdarzyło mi się więc zagrać z Mo Bambą i porozmawiać z nim na różne tematy.
W Polsce o Mo Bambie można było głównie usłyszeć za sprawą piosenki Sheck Wesa (o tytule “Mo Bamba”).
Słuchaliście jej tutaj? (śmiech) Kiedy stała się wielkim hitem, był jeszcze na studiach. Ale kiedy wracał do Teksasu, to mu ją cały czas puszczaliśmy.
Denerwowało go to?
Nie, myślę, że się cieszył. Lubił być w centrum uwagi (śmiech).
Jak już wspomniałeś: końcówkę swojej uczelnianej kariery spędziłeś na Hawajach, skąd pochodzi twój ojciec.
Tak, urodził się w Kauaʻi, czyli na wyspie należącej do archipelagu Hawajów. Jako dziecko często tam bywałem, w trakcie lata. Mogłem spędzić czas z moimi wujkami, ciociami oraz kuzynami, którzy do dzisiaj mieszkają na Hawajach. Potem oczywiście pochłonęła mnie koszykówka, przeprowadziłem się do Portland, następnie do Teksasu. Ale kiedy uniwersytet Hawajów się do mnie odezwał, pomyślałem, że to byłoby świetne doświadczenie: mieszkać na stałe tam, gdzie dorastał mój ojciec. I poznawać swoje dziedzictwo.
Po tym, jak jeszcze odezwał się do mnie mój dobry przyjaciel, który też grał wówczas na Hawajach w koszykówkę, byłem w stu procentach przekonany. I w końcu trafiłem do kolejnej części Stanów Zjednoczonych. To był kluczowy moment w mojej karierze. Miałem okazję sprawdzić się w większej roli, rozwinąć swój koszykarski warsztat.
Swego czasu rozmawiałem z Erikiem Shojim, siatkarzem pochodzącym z Hawajów, który od kilku lat gra w Polsce. Mówił, że szczególnie brakuje mu hawajskiego jedzenia.
Ja akurat bardzo lubiłem surfować, więc za tym tęsknię najbardziej. Ale na drugim miejscu postawiłbym właśnie jedzenie. Jest fantastyczne. Dużo ryżu, dużo słonych produktów. Wszystko naprawdę smaczne.
Ale przyznam, że jedzenie w Polsce też mi bardzo smakuje. Jest kompletnie inne od tego, do czego jestem przyzwyczajony, ale dobrze się po nim czuje. A kiedy zjesz coś hawajskiego, to masz ochotę pójść spać na cztery godziny. Jest aż tak ciężkie dla żołądka. Wy używacie sporo świeżych produktów. Znalazłem też już swoje ulubione miejsce na śniadania. Często piję tam kawę (śmiech).
Tu mnie zaskoczyłeś. Zazwyczaj mówi się, że polskie jedzenie bywa dość ciężkostrawne. Ale według ciebie: nie w porównaniu do hawajskiego.
Oj tak, jedzenie na Hawajach jest bardzo ciężkie! To nie przypadek, że wielu Polinezyjczyków jest potężnych. Jeśli jadłbyś tak jak oni, na pewno przybrałbyś na wadze.
Dlaczego zdecydowałeś się na grę w Europie? Wielu amerykańskich koszykarzy, którzy nie zostali wydraftowani, na start wybiera G-League, czyli zaplecze NBA.
Też tam mogłem grać. Uznałem jednak, że Europa będzie najlepszą opcją. Ważne jest dla mnie by grać dużo, pokonywać kolejne szczeble. W G-League masz natomiast zawodników z kontraktami “two-way” [uprawniającymi do “krążenia” między NBA a G-League – red.], którzy z góry są priorytetem dla trenera. Byłoby mi trudno się przebić. Razem z agentem uznaliśmy, że sprawdzenie się w europejskiej koszykówce będzie lepsze zarówno pod kątem finansowym, jak i dla mojej kariery.
Ale kiedy powiedział mi o Polsce, pomyślałem: człowieku, nie wiem, czego się spodziewać. Myślałem, że będzie tu zimno. Ale dotychczas jest mi tylko gorąco. Aż trudno się zasypia. Nie mogę się doczekać spadku temperatur.
Myślisz, że pod kątem stylu gry pasujesz do europejskiej koszykówki?
Zdecydowanie. Jedna rzecz, nad którą muszę pracować, to dostosowanie się do fizyczności. W polskiej lidze jest sporo silnych facetów. Z drugiej strony koszykówka jest tu oparta w dużej mierze na technice, co mi pasuje. Potrafię rzucać za trzy, znajdować kolegów na wolnych pozycjach. Myślę, że mogę się w Polsce naprawdę odnaleźć.
A jakie są twoje wrażenia z pierwszych sparingów?
Naprawdę dobrze się bawię. Bycie częścią profesjonalnej koszykówki to coś, na co czekałem. Nie mam już szkoły, mogę skupić się na rozwoju, polepszaniu swoich umiejętności. Mogę rywalizować z zawodnikami, którzy mają wieloletnie doświadczenie. To dla mnie wspaniały czas. Można powiedzieć, że spełniam marzenia z dzieciństwa.
Wróćmy jeszcze do szoku kulturowego, o którym mówiłeś. Co cię szczególnie zaskoczyło w Polsce?
Człowieku, ceny. Ceny tu są szalone. Mam wrażenie, że mogę jeść na mieście, kiedy tylko mam na to ochotę. Wszystko jest tanie. Jeśli miałbym zamówić śniadanie na Hawajach – jajka, bekon, tosty i trochę warzyw – to wyszłoby mi jakieś 16 czy 17 dolarów. W Polsce to samo dostaniesz, w przeliczeniu, za 6 albo 7 dolarów. To moja ulubiona rzecz w tym kraju.
Co mnie jeszcze zaskoczyło? Musiałbym się dłużej zastanowić, ale na pewno też pogoda. Jak mówiłem: myślałem, że będzie tu zimniej. (Zielona Góra) to też piękne miejsce. Oczywiście, Hawaje również mają swój urok, ale to trochę inny rodzaj piękna. Nie wiedziałem, że wszędzie będzie tyle zieleni.
Wiesz, co po angielsku oznacza Zielona Góra?
Tak, ale nie ma tu żadnych gór (śmiech). Jest za to właśnie bardzo zielono.
Alaska, Oregon, Teksas, Hawaje, a teraz Polska. Doświadczyłeś w swoim życiu naprawdę sporo jak na wiek, w którym jesteś.
Taa! 23 lata, a tyle się już działo.
Rozmawialiśmy o tym, jak małe i oddalone od świata jest moje rodzinne miasto. Niewielu ludzi wychowanych w Barrow z niego wyjeżdża. Fakt, że mam możliwość zobaczenia tylu różnych miejsc, bycia teraz w Polsce – jestem za to bardzo wdzięczny i szczęśliwy. Szczególnie że mogę przy tym grać w koszykówkę. Robić to, co kocham.
ROZMAWIAŁ KACPER MARCINIAK
Czytaj też:
Fot. 1. (archiwum Kamaki Hepy), 2. (Youtube), 3. i 4. (Ochsenfoto.de)