W czasach, gdy coraz młodsi i coraz lepsi piłkarze, przedkładają saudyjskie pieniądze nad sportowe ambicje, dwaj niedawni reprezentanci Niemiec z własnej nieprzymuszonej woli zamienili tego lata swoje duże kluby o międzynarodowych aspiracjach na II-ligowych średniaków, w których się wychowali. Marcel Halstenberg i Lars Stindl zostali bohaterami najbardziej zaskakujących transferów lata w Niemczech.
Pierwszego gola na otwarcie nowego stadionu Karlsruhera S.C. strzelił Darwin Nunez z Liverpoolu. Ale przecież wiadomo, że bramka dla przeciwników nie może być prawdziwym otwarciem stadionu. To następuje, dopiero gdy z radości rykną tysiące miejscowych gardeł. Dlatego prawdziwym otwarciem Wildparkstadionu był piękny wolej Larsa Stindla, po którym piłka odbiła się od poprzeczki, a Juergen Klopp powiedział „wow”. Tylko co tak właściwie czołowa postać Borussii Moenchengladbach z poprzedniego sezonu robiła w koszulce II-ligowego średniaka?
Z LIGI MISTRZÓW DO II LIGI
Mniej więcej to, co Marcel Halstenberg robi w koszulce Hannoveru 96 w meczu 2. Bundesligi z SV Elversberg. Dwa miesiące temu podnosił Puchar Niemiec po rozegraniu dziewięćdziesięciu minut w finale z Eintrachtem Frankfurt. Pół roku temu zaliczał asystę w fazie pucharowej Ligi Mistrzów z Manchesterem City. Dwa lata temu grał na mistrzostwach Europy w reprezentacji Niemiec. A teraz mówi, że chce pomóc klubowi z Dolnej Saksonii powalczyć o awans do Bundesligi.
Jedno lato, dwa ruchy transferowe z udziałem całkiem renomowanych piłkarzy, które można uznać za antycykliczne. Mniej więcej wtedy, gdy cały świat obserwuje coraz młodszych i coraz bardziej znanych piłkarzy wybierających grę za saudyjskie pieniądze kosztem rozwijania kariery sportowej, gdy wszyscy wyzbyli się już jakichkolwiek złudzeń co do sentymentów zawodowych piłkarzy, dwaj reprezentanci Niemiec, z dużych klubów Bundesligi, idą grać na jej zapleczu, bo chcieli być bliżej domu. Lars Stindl i Marcel Halstenberg to nie trendsetterzy. Świat pójdzie swoją drogą, nie ich. Jednak także dlatego, że ich przypadki są tak nieoczywiste, warto im się przyjrzeć.
LOGICZNE POWROTY
Wracanie do klubów, którym kiedyś kibicowali i do miejsc, z których pochodzą, nie jest oczywiście dla piłkarzy niczym nowym. Zwykle odbywa się to jednak we w miarę logicznym porządku. Najpierw idą robić karierę, a gdy już czują, że co mieli osiągnąć, osiągnęli, co zarobić, zarobili i znajdują się raczej na równi pochyłej, klub, któremu kiedyś obiecali, że na koniec wrócą, stara się o sobie przypomnieć. Takich przykładów w światowej i polskiej piłce są setki i tysiące. Każdy przypomni sobie taki z dowolnego podwórka.
Po naszym biegają takie nawet dwa. Kamil Grosicki był w Legii, Sionie, Jagiellonii, Sivassporze, Stade Rennes, Hull City i West Bromie, ale gdy przestał się tam już łapać, Pogoń wyczuła dobry moment. Lukas Podolski w Górniku wcześniej nigdy nie grał, lecz obiecał, że to zrobi. Z naprawdę wielkiej piłki wycofał się już, odchodząc z Galatasaray do Kobe. Jeszcze pokopał w Antalyii i dopiero przyszedł do Zabrza. To, że obaj nie przyszli do Zabrza i Szczecina w szczycie kariery, lecz gdy przyszedł odpowiedni moment, niczego im oczywiście nie umniejsza. Ale to samo w sobie nie byłoby jeszcze takie wyjątkowe.
NIEWYMUSZONE DEGRADACJE
Przypadki Stindla i zwłaszcza Halstenberga są jednak inne. Obrońca miał obowiązujący jeszcze przez rok kontrakt w RB Lipsk. Nikt go z klubu nie wyganiał. Ba, gdy okazało się, że David Raum, który przyszedł za duże pieniądze na jego miejsce, kompletnie nie zdołał się zaaklimatyzować w drużynie, rola Halstenberga w ostatnich miesiącach jeszcze wzrosła. 31-latek był wiosną podstawowym piłkarzem w ekipie Marco Rosego. Grał w finale Pucharu Niemiec, Lidze Mistrzów, we wszystkich rozgrywkach skompletował czterdzieści spotkań. Łącznie miał ich w Lipsku 240, co plasuje go w ścisłej czołówce rekordzistów w krótkiej historii klubu. Spędził w nim osiem lat. Awansował do Bundesligi. Tam został piłkarzem przez duże P i rekordzistą Niemiec. Niespodziewanie poprosił jednak dyrektora sportowego Maksa Eberla o zgodę na transfer. Sprecyzował nawet jasno kierunek: Hannover 96.
POŚCIEL HANNOVERU 96
„U mnie ten wyświechtany frazes jest prawdziwy: faktycznie jako młody chłopak spałem w pościeli z herbem 96. W tym klubie spędziłem prawie wszystkie lata juniorskie, a moja rodzina i przyjaciele są tu zakorzenieni. Zawsze moim wielkim życzeniem było zagrać jeszcze kiedyś dla mojego rodzinnego klubu. Cieszy mnie, że dostałem taką możliwość” – podkreślał bohater jednego z najbardziej nieoczywistych transferów lata w Niemczech.
W Hannoverze 96 dotarł wcześniej tylko do drużyny rezerw. Przeskok z juniora do seniora zaliczył w Borussii Dortmund, a później FC St. Pauli. Debiut w barwach H96 zaliczył dopiero przed tygodniem.
TRZYKROTNA OBNIŻKA ZAROBKÓW
Władze Lipska puściły go niechętnie. Dyrektor sportowy próbował odwodzić go od decyzji, choć nie było mu łatwo, bo on sam przecież podobnymi powodami tłumaczył niespodziewaną chęć odejścia z Borussii Moenchengladbach półtora roku wcześniej. Gdy już zobaczył, że niczego nie wskóra, a decyzja jest ostateczna, długo trwały negocjacje między klubami. Hannover 96, jako niezbyt zamożny II-ligowiec, nie mógł płacić kwot, jakie Lipsk mógłby żądać za swojego podstawowego piłkarza. A „Czerwone Byki” nie chciały go puścić całkowicie bez rekompensaty. Ostatecznie stanęło na 500 tysiącach euro. W nowym klubie Halstenberg ma zarabiać trzykrotnie mniej, niż gwarantowała mu obowiązująca jeszcze przez rok umowa w Lipsku.
Jako powód najczęściej podawano względy rodzinne. Podkreślano, że do Hanoweru już rok temu przeprowadziła się jego żona. Ale samo to jeszcze nie brzmi jak wytłumaczenie tak gigantycznego kroku w karierze, biorąc pod uwagę, że oba miasta dzieli ledwie 260 kilometrów, a podróż między nimi zajmuje jakieś dwie i pół godziny. Jest oczywiście ryzyko zostania posądzonym o naiwność, ale chyba faktycznie chodziło bardziej o granie w Hannoverze 96, niż o odległość do Hanoweru, która nie powinna stanowić przeszkody w częstszych kontaktach z rodziną i przyjaciółmi.
LIDER GLADBACH W KARLSRUHE
Halstenberg z miejsca został jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci 2. Bundesligi, obok ekscentrycznego Maksa Krusego, próbującego odbudować się w S.C. Paderborn oraz Larsa Stindla, który tego lata przeszedł dość podobną drogę. Jego przypadek szokuje mniej, bo mowa o zawodniku starszym (34 lata) i takim, któremu wygasał kontrakt. I tak jednak dokonał dość nietypowego wyboru, bo z Borussii Moenchengladbach nikt go nie wyganiał. Był kapitanem zespołu i miał za sobą całkiem przyzwoity sezon na boiskach Bundesligi. W wewnątrzzespołowej klasyfikacji kanadyjskiej zajął trzecie miejsce, za Marcusem Thuramem i Jonasem Hofmannem, którzy zaliczyli sportowe awanse, przechodząc do Interu Mediolan i Bayeru Leverkusen. Stindl z własnej niewymuszonej woli wybrał sportową degradację. Jeśli z racji wieku nie mógłby już liczyć na występy w silniejszym klubie, wciąż byłby mile widziany jako lider Gladbach. Przy ośmiu golach i siedmiu asystach w sezonie trudno mówić o wyraźnych oznakach starzenia się.
Wybrał jednak występy na nowym stadionie KSC, który sam otworzył. Wybrał grę w klubie, w którym nie było go 13 lat. I w okolicach, z których startował do meczów z Barceloną i Realem w Lidze Mistrzów oraz występów w reprezentacji Niemiec. Podobnie jak Halstenbergowi, także i jemu dziękowano w Karlsruhe, że dostosował się do ograniczeń płacowych, których trzyma się klub niewidziany w Bundeslidze od czternastu lat. I niemający większych widoków na awans. W ostatnich latach spędził trzy sezony w trzeciej lidze, a w drugiej, poza sezonem sprzed ośmiu lat, w którym przegrał baraże z HSV, zwykle nie odgrywał większej roli. Nijak nie da się transferu Stindla do Karlsruhe przedstawić jako startu nowego, bardzo obiecującego projektu.
KOLOŃSKA LEGENDA NA WŁASNYCH ZASADACH
Oba przykłady biją po oczach, bo są jaskrawe i świeże, ale względnie podobnych dałoby się w niemieckiej piłce ostatnich lat znaleźć więcej. Karierę właśnie w wieku 33 lat zakończył Jonas Hector, inny były reprezentant Niemiec, który wszystkie zawodowe lata spędził w FC Koeln. Rozegrał w jego barwach 347 meczów i zasłynął tym, że po spadku, mając status aktualnego reprezentanta Niemiec, nigdzie się nie ruszał, tylko grał dalej.
Teraz nie miał żadnych zewnętrznych motywacji do tak wczesnego kończenia kariery – był okazem zdrowia, w minionym sezonie spędził na boiskach ponad trzy tysiące minut, trzymając solidny poziom. Jego zawsze interesowało jednak robienie kariery na własnych zasadach, czyli granie w klubie, który lubi, za bardzo dobre pieniądze, ale bez gonienia za trochę lepszym kontraktem w klubie, który daje trochę większe szanse na zdobycie trofeów. A gdy uznał, że już mu wystarczy, po prostu zakończył karierę.
WE FRYBURGU NAJLEPIEJ
A Matthias Ginter? W przypadku mistrza świata z perspektywy roku wygląda, jakby zaliczył sportowy awans, ale to pozory. Mowa o liderze defensywy Gladbach, który jeszcze niedawno grał z tym klubem w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. Gdy poinformował, że nie przedłuży kontraktu z Borussią, ustawiła się po niego kolejka chętnych, wśród których przewijały się w mediach takie marki jak Inter, Barcelona czy Bayern Monachium. Nawet jeśli uznać, że to gra agentów i w rzeczywistości nigdy nie miał szans na grę w tak dużych klubach, to, że w wieku 28 lat zdecydował się na powrót do S.C. Freiburg, w którym zaczynał karierę, uznano w Niemczech za gigantyczną sensację. 51-krotny reprezentant Niemiec przyczynił się do tego, że jego klub rozegrał świetny sezon, rywalizował z Juventusem w Lidze Europy i bił się do ostatniej kolejki o awans do Ligi Mistrzów, radząc sobie lepiej niż Gladbach, z którego odszedł. Pod względem możliwości klubu był to jednak bardzo nieoczywisty ruch w karierze. I na pewno nie najgłośniejszy, na jaki mógł się zdecydować. Uznał jednak, że trochę już pograł w dużych klubach, a nigdzie nie było mu tak dobrze, jak w rodzinnym Fryburgu.
W Polsce może nie robić to wszystko aż tak wielkiego wrażenia, bo mamy swój imponujący przykład Łukasza Piszczka, schodzącego z pułapu Borussii Dortmund do LKS-u Goczałkowice. Ale to, że jego przypadek mamy pod ręką, nie znaczy, że jest on powszechny. Tego typu ruchy wciąż należą do absolutnych rzadkości. Przywracają jednak wiarę, że gdzieś po boiskach faktycznie biegają jeszcze piłkarze, którym nie jest obojętne, dla kogo kopią. I którzy mówią, że jako dzieci spali w pościeli jakiegoś klubu, nie tylko wtedy, gdy słono im się zapłaci za takie miłosne wyzwanie.
CZYTAJ WIĘCEJ O NIEMIECKIEJ PIŁCE:
- Trela: Bessa Borussii Moenchengladbach. Zarządzanie klubem jak handel akcjami
- Felix Nmecha w BVB. Gdzie przebiega granica między religijnością a łamaniem wartości?
- Nie sikać na jego pomnik. Frank Schmidt, nowa trenerska gwiazda Bundesligi
Fot. Newspix