Mamy słabość do Henrika Larssona. Piłkarz z współczesnej, skomercjalizowanej piłkarsko epoki, ale zarazem do niej niepasujący filozofią. Siedział w Celtiku i siedział, nie chciał odchodzić, wolał zostać klubową ikoną. Miał lepsze oferty, ale wybrał Celtic na dobre i na złe – to trzeba szanować, tak jak liczby, które wykręcał w Szkocji. Najbardziej imponuje nam jednak, że gdy na stare lata ruszył w świat, udowodnił wszystkim, że był jedną z najlepszych dziewiątek swoich czasów. U kresu kariery stać się ulubieńcem Camp Nou – to zarezerwowane dla najwybitniejszych. A przecież jeszcze zdążył dostać się na Old Trafford i w barwach Czerwonych Diabłów w krótkim okresie narobić tyle dymu, by żegnano go owacją na stojąco. Czysta klasa.
Dziś ma 44 lata. O dwa lata mniej, niż Henning Berg. O rok mniej niż Michniewicz, ale też o rok więcej niż Probierz. A mimo to, Larsson wciąż strzela. To się nazywa legenda.
Oczywiście nie uprawia już piłki zawodowo, tak szalony nie jest i buty na kołku zawiesił dwa lata temu. Prowadzi dzisiaj Helsinborgs, ten sam, który w swoim czasie sprał Śląsk, a w którym Larsson stawiał pierwsze poważne piłkarskie kroki. Pod swoimi skrzydłami dziś ma między innymi swojego syna, siedemnastoletniego Jordana, który już regularnie gra w Allsvenskan i robi to na poziomie, bronią go liczby.
Ale ojca też bronią liczby. Gol co dokładnie 24 minuty. Fantastyczny wynik.
A że tylko tyle zagrał? Że z IFK Malmo w sparingu i że wpuścił sam siebie? Czepiacie się! Gościa takiego jak Larsson czepiać się nie wypada.
Śmieszków prosimy by nie śmiali się za głośno, szczególnie tych warszawskich, bo trzeba zupełnie poważnie założyć, że Larsson mógłby być alternatywą dla Saganowskiego.
Rywale zachwyceni, że raz pognębił ich ktoś znany