Ubiegły sezon bez wątpienia należał do Katarzyny Zdziebło. Podczas mistrzostw świata w Eugene lekkoatletka pochodząca z Mielca wywalczyła dwa srebrne medale w chodzie sportowym. Miesiąc później Polka dołożyła kolejne srebro, tym razem mistrzostw Europy. Jednak pomimo sporych sukcesów, Zdziebło równie wielką wagę przywiązywała do wykształcenia. Równocześnie jest bowiem lekarką – ku uciesze rodziców, którzy także trudnią się w tej profesji. – Przyszłe miesiące zweryfikują, jak połączę to ze sportem. Na razie nie chcę się na tym skupiać, ale na pewno nie chcę tracić kontraktu z medycyną – mówi nam Katarzyna.
O przyczynach rozstania się z Robertem Korzeniowskim po zaledwie kilku miesiącach współpracy. O tegorocznych problemach w przygotowaniach, wynikających z kontuzji. Jakie zalety daje wiedza medyczna w sporcie? Czy uprawianie chodu sportowego zwróciło się jej pod względem finansowym? A także co trzeba zrobić, by ta dyscyplina zaczęła być w Polsce modna tak, jak biegi długodystansowe?
SZYMON SZCZEPANIK: Chód sportowy to nieco dziwaczna dyscyplina. W końcu jeśli chcesz szybko się przemieścić, to nie chodzisz, tylko biegniesz. Dlaczego postawiłaś właśnie na ten sport?
KATARZYNA ZDZIEBŁO: Na pierwszy rzut oka wydaje się dziwaczna. Ale tak naprawdę chód jest podstawową formą poruszania się. Wiem to po sobie – kiedy na studiach spieszyłam się na autobus, to nie biegłam, tylko szybko szłam. Lubiłam też chodzić jako dziecko. Wybrałam chód, bo moja wuefistka ze szkoły podstawowej prowadziła zajęcia z tej konkurencji i stwierdziła, że mam do tego talent. Początkowo trochę się obawiałam, słyszałam stereotypowe opinie, że wysiądą mi kolana. Ale po kilku treningach bardzo to polubiłam, a pierwsze sukcesy jeszcze wzmocniły tę pasję.
Zadbałaś także o swoją przyszłość poza sportem, bo z wykształcenia jesteś lekarzem. Rzeczywiście możemy spotkać cię w przychodni? Masz jakąś specjalizację?
Niedawno skończyłam staż podyplomowy po studiach lekarskich. Trzeba go odbyć zanim podejmie się specjalizację lub pójdzie się do pracy, ponieważ nie każdy lekarz musi robić specjalizację. Ja jej jeszcze nie zaczęłam, aczkolwiek już się na nią dostałam – dokładnie na radiologię. Przyszłe miesiące zweryfikują, jak połączę to ze sportem. Na razie nie chcę się na tym skupiać, ale na pewno nie chcę tracić kontraktu z medycyną. Zatem albo zdecyduję się na specjalizację, albo pójdę pracować do przychodni.
Po twojej ambicji zakładam, że musiałaś być wzorową uczennicą, u której paski na świadectwie to norma.
Tak, były paski, byłam nawet najlepszą gimnazjalistką miasta Mielec, za co otrzymałam laptopa, a wcześniej najlepszą uczennicą w podstawówce. W liceum trochę bardziej poszłam w sport, bo wcześniej chód traktowałam jak odskocznię od nauki, jednak ta pasja eskalowała. Przygotowując się do matury ze świadomością, że muszę ją dobrze napisać, równie intensywnie trenowałam. To był trudny czas, ale dałam radę.
W którym momencie jako zawodniczka chodu weszłaś na taki pułap finansowy, że ten sport zaczął się zwracać? Ogólnie, to chyba nie jest dyscyplina, na której zaledwie dobry zawodnik może się obłowić.
Ciężko byłoby podliczyć wydatki, które poniosłam na ten sport i zestawić je z dochodami. Nie wiem, czy mi się zwrócił, ale nie uprawiam chodu dla pieniędzy. Zawsze robiłam to z pasji, bo wiem, że mój zawód pozwoliłby mi żyć na lepszym poziomie finansowym. Na początku te wydatki na pewno były większe niż przychód. Wyjazdy, sprzęt, kontuzje i związane z nimi rehabilitacje – a wiadomo, że opieka medyczna nie jest tania. Gdyby nie moi rodzice i ich wkład finansowy, to nie byłoby mnie w tym sporcie. Pomogło też to, że obydwoje są lekarzami, mieli kontakty medyczne.
Nie musimy nikogo przekonywać, że połączenie zawodu lekarza i zawodowego sportowca jest trudnym wyzwaniem. Ale zapytam odwrotnie – czy są korzyści z tego, że jako sportowiec posiadasz takie wykształcenie?
Tak, to bardzo duży plus. Planując treningi w sporcie, opieramy się na naszej biologii. Musimy umieć czytać sygnały płynące z organizmu. Na przykład czy jest odpowiednio zregenerowany. Trening opiera się też na znajomości funkcjonowania naszego ciała. Musimy często stawiać pytania, na które nie mamy odpowiedzi – dlaczego coś nie działa, albo coś wpływa źle. Znajomość fizjologii, biologii czy anatomii w tym wszystkim pomaga.
Masz w głowie zarysowany długofalowy plan do kiedy będziesz lekarzem i sportowcem, a później poświęcisz się medycynie?
To wszystko wychodzi w praniu. Jeszcze nie tak dawno myślałam, że będę mogła uprawiać chód, do kiedy tylko będę chciała. Teraz myślę, że będę trenować dopóki będę miała zdrowie i satysfakcję z tego co robię. Zawsze powtarzam, że na sport w życiu jest określony czas, lekarzem można być do śmierci. W sporcie zdarzają się gorsze okresy, ale nie chciałabym podejmować pochopnych decyzji i kończyć zbyt szybko.
To przez to połączenie sportu i zawodu lekarza współpraca z Robertem Korzeniowskim dobiegła końca tak szybko? Wydawało się, że wasz duet zaskoczy, bo mieliście ze sobą wiele wspólnego jeszcze przed rozpoczęciem codziennej pracy.
Złożyło się na to wiele aspektów. Ja także z roku na rok poznaję lepiej siebie i swoje potrzeby. Nasze poglądy nie zgrywały się na różnych polach. To o czym powiedziałeś, było jedną z przyczyn, aczkolwiek nie wiodącą. Po prostu się nie dopasowaliśmy i stwierdziliśmy, że każde z nas pójdzie swoją drogą.
Ale wasze rozstanie nie przebiegło bardzo burzliwie.
Nie – przynajmniej z mojej perspektywy.
Teraz twoim szkoleniowcem jest Krzysztof Kisiel, który wcześniej z tobą współpracował. Jak idą przygotowania?
Tak, miałam z nim do czynienia na wcześniejszych obozach – pomagał mi jeszcze przed mistrzostwami świata w Eugene, gdyż wtedy Grzegorz Tomala, mój ówczesny trener, pojechał do Sankt Moritz. Bardzo dobrze nam się pracowało, trener Kisiel wprowadza luźną atmosferę i słucha zawodnika. Na tym polega prawdziwa współpraca, że ja mogę powiedzieć coś od siebie, wspólnie dyskutujemy, nie ma tematów tabu.
Zatem jesteś typem zawodniczki, z którą współpracuje się na zasadzie dialogu? Wielu sportowców lubi mieć przysłowiowy bat nad głową, wolą mieć wszystko zaplanowane przez drugą osobę i się temu podporządkować.
U mnie to nie przechodzi, ponieważ będąc na studiach przez długi czas trenowałam na własnych zasadach. Dostosowywałam treningi do zajęć na uczelni czy też własnego samopoczucia. I to zdawało egzamin. Uważam, że czasami trzeba słuchać swojego organizmu i jestem właśnie tego typu zawodniczką.
W takim razie jak przebiegają tegoroczne przygotowania do startów?
To dla mnie trudny rok, nie sądziłam że wszystko aż tak się potoczy. Nastąpiło u mnie dużo zmian, ale też dużo problemów zdrowotnych. Nawrót kontuzji żebra, polegający na bólu w okolicy jego złamania, później COVID, historia z boreliozą i leczenie antybiotykami… więc ten rok pod wieloma względami mnie nie oszczędzał. Ale myślę, że już odzyskałam stabilizację i jestem na dobrej drodze.
Z pewnością rozmawiasz z Dawidem Tomalą, który otwarcie mówi o tym, jak wielkie spustoszenie w jego organizmie wywołał koronawirus.
Skutki są bardzo dalekosiężne. Kilka tygodni bez treningu i żadnej siłowni niesie taki efekt, że spada siła mięśniowa i wydolność. Czasu do startów zostaje coraz mniej, więc człowiek próbuje go nadgonić, nie wiadomo za co się zabrać. W moim przypadku nałożyło się kilka kontuzji, po których nie jest łatwo wrócić do takiego treningu, jaki miałam w ubiegłym roku.
Misja Budapeszt jest niezagrożona?
Na Węgrzech dam z siebie wszystko, ale nie wiem na ile to wystarczy, bo każdy rok jest inny. Czasami w ciągu kilku dni wszystko może ulec zmianie. W tamtym roku też nie miałam presji, że muszę zdobyć medal, tylko chciałam pójść jak najlepiej. Wiedziałam, że jestem dobrze przygotowana, więc chciałam to pokazać. Teraz jest trochę trudniej, ale to nie znaczy, że się poddaję.
Co do twoich medali, to w Paryżu będzie ciekawie. Jako medalistka mistrzostw świata i Europy, za rok wystartujesz będąc w zupełnie innej sytuacji, niż Dawid Tomala w Tokio, bo w twojej osobie ludzie będą upatrywać kandydatki do podium. Czujesz związaną z tym presję?
Tak, presja pojawia się zawsze razem z oczekiwaniami ludzi. Ważne jest żeby jej nie ulec. Jeżeli nałożymy na siebie zbyt duże oczekiwania, to czasami nasze ambicje mogą przerosnąć możliwości. Ja wychodzę z założenia, że trzeba robić swoje. Mówię sobie, że zrobię wszystko, co tylko będę mogła, przygotuję się jak najlepiej. Nie wiem, czy to da medal, ale przecież nie pójdę już szybciej, niż w danym momencie będę potrafiła.
Zastanawiam się, czy już myślisz o Paryżu, czy to jeszcze nie jest w twoich przygotowaniach, bo wolisz skupiać się tylko na bieżącym sezonie.
Na pewno forma wypracowana w każdym roku procentuje już na przyszły sezon. Po mistrzostwach świata chciałabym odpocząć, bo po poprzednim bardzo intensywnym roku takiego odpoczynku nie miałam. Jeżeli zregeneruję się psychicznie i fizycznie, to będę mogła wejść w nowy sezon. Mam nadzieję, że wtedy już bez problemów zdrowotnych spokojnie rozpocznę przygotowania.
Jak wygląda odżywianie na trasie i opieka nad zawodnikiem? Angażujesz się w ten proces przed startem? I co takiego podaje ci twój obóz?
Każdy zawodnik posiada swoje ulubione suplementy które przyjmuje podczas startu, gdyż nie wszystkim służy ten sam rodzaj żelu bądź izotonika. Przy maksymalnym wysiłku przewód pokarmowy musi to wszystko strawić i wchłonąć. To musi być wcześniej sprawdzone na treningach, najlepiej przy podobnej prędkości i obciążeniach. Więc to nie tak, że kupię sobie najlepszy żel i w ciemno pojadę z nim na zawody. Podczas przygotowań sprawdzamy produkty i dostosowujemy odpowiednie okresy pomiędzy kolejnymi „zastrzykami” energii.
Co tobie najbardziej pomaga podczas startów? Popraw mnie jeżeli się mylę, w Eugene na ostatnich kilometrach otrzymałaś żele kofeinowe?
Otrzymałam, ale właśnie ich nie lubię (śmiech). Mam problemy z tolerancją kofeiny na ostatnich kilometrach. Przewód pokarmowy nie radzi sobie z wchłonięciem podanej substancji, co często kończy się wymiotami, żołądek tego nie przyswaja. Ja i kofeina to nie jest dobre połączenie. Ale kiedy rano przed treningiem wypiję kawę, wtedy jest okej. Jednak na trasie preferuję zwykłe żele oraz izotonik.
W jakich warunkach chodzi ci się najciężej?
Nie lubię startować rano, bo muszę mieć czas na to, żeby się dobudzić, by mój układ ruchu zmobilizował się do pracy.
A odwrotnie, kiedy chodzi ci się najprzyjemniej?
Nie mam określonej godziny, zresztą tak jak i temperatury, w której chodzi mi się najlepiej. Nie powiem że nienawidzę upałów, bo myślę, że moja tolerancja na gorąco w porównaniu do innych zawodniczek jest na wysokim poziomie. Bardziej już nie lubię, kiedy jest za zimno.
Sama siebie określiłabyś bardziej jako szybkościowca czy wytrzymałościowca?
To zależy od treningu, który wykonam w danym roku oraz oczywiście od stopnia przygotowań. Czy zrobiło się duży kilometraż, a może bardziej postawiło na tempo – różnie w moim przypadku to bywało. Ale zazwyczaj sama o sobie mówiłam, że jestem wytrzymałościowcem.
Korzystasz z hipoksji – tej sztucznej, która dostępna jest także w Spale, jak i wyjazdów na obozy w wysokie góry?
Jeździłam na obozy wysokogórskie, w tym roku byłam w RPA. Zmiana klimatu nie wpłynęła dobrze na mój organizm, dlatego bardziej postawiłam na sztuczną hipoksję, ponieważ sprawdziła się w tamtym roku. Współpracuję z panem Arturem Stankiem z firmy Hypoxico. Korzystamy z nauki, wymieniamy poglądy i bawimy się zmianami wysokości, bo ja bardzo lubię próbować nowych rzeczy. To jest bodziec do dalszego rozwoju.
Ile kilometrów potrafisz przejść podczas jednego obozu przygotowawczego?
Zazwyczaj nie przekraczam 120-130 tygodniowo. Nie jestem zwolenniczką robienia wielkich objętości na treningach. Bardziej wolę postawić na różne sporty, by nie czuć monotonii. W ubiegłym roku też nie zrobiłam nie wiadomo jak dużego kilometrażu. Wcześniej, ze względu na kontuzje, także musiałam szukać treningu zastępczego. Ale to zdało egzamin.
Mimo wszystko, 120 kilometrów w tydzień robi wrażenie. Zapewne masz rekordowe spalanie kalorii.
Dokładnie tego nie liczyłam, ale za to wiem, że nie mam problemu z uzupełnianiem straconego paliwa! (śmiech)
To właśnie ciekawa kwestia. Nikt nie mógł uwierzyć Pawłowi Fajdkowi, kiedy w Hejt Parku opowiadał, że Sofia Ennaoui, o wiele drobniejsza od niego, zjada zarazem znacznie większe porcje.
Nie wiem, ile oboje jedzą, musiałabym ich zaobserwować na stołówce. Ale sama nie mam produktów, z których całkowicie rezygnuję. Staram się ograniczać słodycze, bo chciałabym zachować rozsądny balans, ale nigdy nie liczyłam kalorii. Spożywam też dużo białka, kwasów Omega-3, a także suplementuję niektóre pierwiastki, takie jak żelazo. Lubię też warzywa, ale generalnie jestem wszystkożercą.
Co sądzisz o zmianach wprowadzanych w waszej dyscyplinie? Przypomnijmy – w Tokio był dystans 50 km i 20 km. W Eugene i teraz w Budapeszcie, ten dłuższy skrócono, i mamy 35 oraz 20 kilometrów. W Paryżu będzie już tylko 20 km oraz sztafeta.
To ciekawa zmiana, ale też dość niespodziewana, bo decyzja o niej nie zapadła na kilka lat przed igrzyskami tylko stosunkowo niedawno. Czy jest dobra? Tego dowiemy się dopiero po starcie, w trakcie igrzysk. Zostaje dwudziestka, ale drugi dystans jest skasowany, więc to mniejsza szansa dla zawodników. Sztafeta to będzie mikst, więc jesteśmy uzależnieni od naszego partnera.
Nie po to wybrałaś chód zamiast piłki nożnej, do której też cię ciągnęło, by teraz nie mieć wyniku tylko w swoich nogach!
To dla mnie trochę dziwne, bo chód to sport wybitnie indywidualny, a tu nagle sztafeta. Z jednej strony, może być ciekawie, Ma to wyglądać tak, że idzie kobieta, później mężczyzna, w tym czasie kobieta odpoczywa. A później cykl się powtarza. Jak mówię, to ciekawa formuła, ale nie nastawiam się do niej w żaden sposób. Muszę się do tego dostosować.
Chód ma problem z przebiciem się do masowej świadomości kibiców. Odpowiedzią MKOl są zmiany w formacie rozegrania zawodów. A może powinien – nomen omen – pójść w inną stronę? Moim zdaniem, rywalizacja na dwukilometrowej pętli jest monotonna dla kibiców. Może warto ustalić wam trasy jak przy maratonach? Masz własne przemyślenia, co należałaby zmienić?
Trasy jak przy biegach długodystansowych byłyby problematyczne pod względem liczby sędziów rozstawionych na trasie. Na pętli jest ich potrzebnych tylko kilku. Na dużej pętli, albo nitce o długości 35 kilometrów, byłoby ich potrzebnych o wiele więcej. Nie wiem, czy organizatorzy w jakiś sposób byliby w stanie to obejść, ale tak, otwarte trasy byłyby bardziej atrakcyjne dla kibica. Chociaż jako chodziarka sama lubię oglądać chód. Ale też muszę przyznać, że startu na 50 kilometrów nie oglądało się z największą uwagą od deski do deski. Jednak maraton też jest długim biegiem, a ludzie oglądają go z zaciekawieniem. Myślę, że stereotypy w naszym społeczeństwie też dużo robią.
Wobec tego ostatnie pytanie. Jak zachęciłabyś ludzi do uprawiania chodu sportowego? Bo bieganie od wielu lat jest modne, przeżywa boom. Sławne maratony to wręcz rozrywki masowe. Jednak trudno spotkać na ulicy chodziarzy. Chyba, że w Spale.
Widzimy też wielu ludzi, którzy po prostu maszerują. A od marszu do chodu jest bardzo blisko. Ale na Podkarpaciu, czyli w moich rodzinnych stronach, jest wielu chodziarzy. To nie jest żadna nowość, ludzie się z tym zaznajomili. Jeżeli społeczeństwo miasta Mielec wie, co to chód sportowy, to myślę, że to jest możliwe do osiągnięcia w każdym innym mieście w Polsce. Uważam, że powinno łączyć się imprezy chodowe z biegowymi. Do biegu na 10 kilometrów można zorganizować też chód. Stworzenie chodu masowego, z nagrodami, byłoby atrakcyjnym rozwiązaniem. Tak by każdy amator mógł spróbować i zobaczyć, że to nie tylko sport dla profesjonalistów.
Żeby w oczach zwykłych ludzi nie wyglądał na dziwaczny sport.
Dokładnie. To się zaczyna od zwykłego marszu. Dokładamy tylko pracę rąk i prostujemy kolana, co wcale nie jest trudne do zrobienia. Z każdym pokonanym kilometrem i treningiem uzyskuje się docelową technikę i rytm. Na pewno nie jest to szkodliwe dla stawów, jak mogłoby się to wydawać. Nie ma też takiego obciążenia kolan, więc dla ludzi otyłych to nawet lepsza forma ruchu od biegania. Nie mamy takiej siły przy uderzeniu stopą o podłoże, ponieważ stopę stawiamy z pięty i przetaczamy ją po ziemi. Spalamy także dużo kalorii, co jest dobre dla pań które chciałyby uzyskać wymarzoną sylwetkę. Pracujemy także rękoma i angażujemy tułów. Poza tym mamy efekty kardiologiczne jak w każdym innym sporcie, czyli niższe ciśnienie. Jako lekarz mogę tylko polecić chód. Po prostu społeczeństwo musi przestać się go bać.
ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o innych sportach: