Przedwczoraj Roger Federer pojawił się na korcie głównym Wimbledonu. Nie po to, by zagrać mecz, w końcu w zeszłym roku przeszedł na sportową emeryturę. Zamiast tego Szwajcar usiadł na trybunach, ale wcześniej wszyscy zgromadzeni tam fani tenisa i tak zgotowali mu owację na stojąco. Dla Wimbledonu to ukochany mistrz i rekordzista, który właśnie tam zdobył pierwszy wielkoszlemowy tytuł. Dziś mija od tego momentu dokładnie 20 lat.
Zanim Roger wygrał jednak pierwszy Wimbledon, musiał poradzić sobie… z samym sobą. Jako nastolatek był na korcie nieznośny. Rzucał rakietami i łamał je. Przeklinał, często samego siebie. Potrafił godzinami rozpamiętywać przegrane spotkania. Denerwował rodziców i trenerów, którzy za karę kazali mu choćby sprzątać toalety. A potem wszystko się zmieniło.
Jak z gniewnego, nerwowego dzieciaka, Szwajcar stał się jednym z największych mistrzów w historii nie tylko tenisa, ale i całego sportu?
Spis treści
Po raz pierwszy
6 lipca 2003 roku. Na Kort Centralny Wimbledonu wchodzą dwaj główni aktorzy zbliżającego się widowiska. Niespełna 22-letni Roger Federer – na dzisiejsze standardy wciąż młody, wtedy już w wieku, w którym powinien wygrywać najważniejsze turnieje – i Mark Philippoussis, Australijczyk po przejściach. Obaj mają walczyć o pierwszy w karierze tytuł wielkoszlemowy.
Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to niemożliwe, jednak nieznacznym faworytem był wtedy starszy z nich.
– Gdy wchodziłem na kort, czułem, że jestem faworytem. Graliśmy na trawie, a tam nie zwracałem uwagi na to, kim jest rywal i które zajmuje miejsce w rankingu – mówił Philippoussis po latach. Zresztą pokazał to już we wcześniejszych rundach. Jako nierozstawiony tenisista dotarł przecież do wielkoszlemowego finału.
A dlaczego był nierozstawiony? Cóż, nie oszczędzało go zdrowie. Przez kilka lat z rzędu doznawał poważnych urazów, gdy jednak mógł w spokoju trenować, potrafił grać wielkie mecze. W 1998 roku dotarł do finału US Open (przegrał z rodakiem, Patrickiem Rafterem, w czterech setach). Przez trzy lata z rzędu (1998-2000) dochodził też do ćwierćfinału Wimbledonu. W drugim z nich prowadził z ówczesnym królem tego turnieju, Pete’em Samprasem, 1:0 w setach, ale doznał kontuzji i musiał się wycofać. Do tego dwukrotnie wygrywał z Australią Puchar Davisa, w obu przypadkach rozstrzygając o losach rywalizacji w finałowym starciu.
Innymi słowy – choć dziś wydaje się tenisistą nieco anonimowym, w 2003 roku nikt tak o nim nie myślał. Zwłaszcza że dalej nie był zawodnikiem przesadnie wiekowym, wychodząc na mecz przeciwko Federerowi miał 27 lat i w końcu był zdrowy. Doskonale serwował, świetnie grał przy siatce. Przez turniej przeszedł w świetnym stylu. Miał też już doświadczenie z finału imprezy tej rangi. Wydawało się, że wygra, bo na Wimbledonie często decydowała wtedy siła – serwisu i zagrań następujących po nim.
Zamiast wielkoszlemowego triumfu Australijczyka, fani obejrzeli jednak pierwszy z dwudziestu takich Rogera Federera.
To był doskonały mecz Szwajcara. Był w pełni skoncentrowany, nie dawał po sobie zupełnie poznać, że nigdy wcześniej nie grał takiego spotkania. Tuż przed wyjściem na kort uśmiechał się, rozmawiał ze stojącymi obok osobami, był radosny. A już na wimbledońskiej trawie zamienił się w zimnokrwistego zabójcę, który wykorzystał każdą okazję, by skraść rywalowi punkty. Pierwszego seta wygrał po tie-braku, choć początkowo miał problem, by przy serwisie rywala załapać się na grę. Ale z gema na gem się do tego zbliżał i odgrywał lepiej. Philippoussis to widział, nie wytrzymał presji, w kluczowym momencie popełnił podwójny błąd. Chwilę później Roger prowadził 1:0.
W drugiej partii nie pozostawił Australijczykowi żadnych wątpliwości. Wygrał 6:2 i było już 2:0 w setach. Trzecią rozstrzygnął po drugim w tym meczu tie-breaku, ale łatwiej, oddał rywalowi tylko trzy punkty. Gdy Philippoussis wpakował ostatnią piłkę w siatkę, Federer upadł na kolana. Dopiero później z oczu popłynęły mu łzy, a przy mowie zwycięzcy nie do końca był w stanie poskładać zdania, które chciał wypowiedzieć. Ale jedno warto przytoczyć:
– Jako dziecko zawsze żartowałem, że kiedyś wygram ten tytuł.
Latające rakiety i głowa w śniegu
Żarty Rogera stały się rzeczywistością, ale długo wydawać się mogło, że będzie inaczej. Nie to, że brakowało mu talentu – o, tego miał mnóstwo. Gdy jeździł na młodzieżowe turnieje, w wieku 13, 14 czy 15 lat, ludzie ze środowiska szeptali do siebie, że warto pójść na jego mecz, bo to przyszły mistrz wielkoszlemowy. Grał fantastycznie, już wtedy widać było technikę, którą później tak imponował na zawodowych kortach.
Problem tkwił w jego psychice i zachowaniu.
– Gdy przegrywał mecz, był bardzo zdenerwowany. Rzucał rakietą, płakał. Czasem przez pół godziny czy godzinę po meczu. Nigdy nie byliśmy zdenerwowani, gdy przegrywał mecz, ale często na jego zachowanie po spotkaniu – wspominała Lynette, matka Rogera. Z kolei Robert, jego ojciec, dodawał: – Czasem był nieznośny. Rzucał rakietami, przeklinał na korcie. Momentami czuliśmy się nawet nieco zawstydzeni.
Federer senior wybryki syna często oglądał z bliska jako jego sparingpartner. Bywało że miał ich dość. Kilka razy zresztą nie wytrzymał. Raz, gdy kilka godzin po porażce, młodszy Federer dalej rozpamiętywał ją w aucie, głośno na wszystko narzekając, Robert zatrzymał samochód, wyciągnął syna na zewnątrz i… wpakował jego twarz w śnieg, by „ostudzić gorącą głowę” Rogera. Ale druga z takich historii jest może nawet ciekawsza.
– Pamiętam, jak raz mój ojciec zszedł z kortu, gdy graliśmy razem. Powiedział mi: „Nie chcę z tobą dalej grać”. Położył monetę pięciofrankową obok mnie i pożegnał się, mówiąc: „Ja jadę, widzimy się w domu”. Nie wierzyłem, że zostawi mnie samego, miałem kilkanaście lat, a do domu jechało się 45 minut autobusem. Czekałem godzinę, aż wróci. Nie przyszedł. Kiedy poszedłem na parking, zobaczyłem, że nie ma tam naszego samochodu. Dopiero wtedy zrozumiałem, że naprawdę pojechał – wspominał sam Roger.
Mówił też, że czasem miał problemy z tym, by pozbierać się na korcie, choć dobrze wiedział, że jego zachowanie tylko sprzyja rywalowi. Powtarzała mu to też matka, próbując nacisnąć na odpowiednie struny. Roger jednak wciąż był jak nienastrojona gitara w rękach nowicjusza – zamiast dobrze brzmiącej melodii, wychodziła kakofonia dźwięków. Zresztą taka kakofonia często też miała miejsce w jego głowie. Dlatego rzucał rakietami i przeklinał. Czasem z interesującym skutkiem.
W szwajcarskim Biel do legendy przeszła historia o tym, jak w tamtejszej akademii, wściekły rzucił rakietą w grubą kurtynę oddzielającą korty. Dodajmy, że świeżo zakupioną i zamontowaną.
– Była niesamowicie gruba, wydawało się, że nie da się jej zniszczyć. Jednak po ledwie dziesięciu minutach rzuciłem rakietą, która obróciła się w powietrzu jak śmigło helikoptera, a przez kurtynę przeszła jak nóż przez masło. Wszyscy przerwali grę i spojrzeli na mnie. Pomyślałem sobie: „To niemożliwe!” – wspominał Federer. Zaraz po tym zdarzeniu zebrał swoje rzeczy i wyszedł z budynku. Był pewien, że zostanie wyrzucony.
Nie został. Ale miał czyścić biura i toalety przez tydzień, w dodatku pomiędzy szóstą a siódmą rano. Wymiar kary może nie był duży, ale Roger to jeden z tych ludzi, którzy lubią sobie pospać. Wstawanie tak wcześnie było dla niego koszmarem. Inna sprawa, że kara wiele nie zmieniła – jego zachowanie wciąż było takie samo. Na każdym turnieju latały rakiety, na każdym z jego ust wychodziły przekleństwa. Przez temperament często ponosił porażki, a gdy przegrywał, to rodzice musieli znosić jego narzekania i płacz.
W końcu zagrozili mu nawet, że przestaną przychodzić na trybuny. I to jednak niewiele wniosło. Roger nadal marnował swój talent – bo tak trzeba było to nazwać. Wszyscy widzieli, że może być wielkim tenisistą. W tym on sam. Ale przez to, jak się zachowywał i podchodził do tenisa, nie był w stanie tego pokazać wynikami.
Za dużo energii
Po latach Roger mówił, że potrzebował „znaleźć balans pomiędzy ogniem – pragnieniem zwycięstwa – a lodem”, czyli spokojem, jaki miał zachować na korcie. Jako nastolatek nie był jednak w stanie tego zrobić. Dennis Law, który przez lata zajmował wysokie stanowiska w ATP, wspominał, że Szwajcar miał po prostu zbyt dużo energii.
– W szatni czy pod prysznicami potrafił krzyczeć na cały głos, udając głosy innych zawodników czy postaci, które mógł znać choćby z WWF [poprzednik WWE, federacji wrestlingowej – przyp. red.] – tego typu rzeczy. Miał mnóstwo energii, nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem kogoś, kto miałby jej aż tyle. Bardzo lubił też muzykę czy głupie gry komputerowe. Co z muzyki? Cokolwiek głośnego. Pamiętam, że gdy jeździł samochodem po Miami z Peterem Lundgrenem, jego trenerem, włączali AC/DC i śpiewał na cały głos – mówił Law.
Tak wiele energii trzeba było umieć spożytkować w dobry sposób. A Roger nie umiał. Dlatego często obracało się to przeciwko niemu. Doszło do tego, że w pewnym momencie jego rodzice powiedzieli, że tego wszystkiego wystarczy. I wysłali syna do psychologa. Federer miał wtedy 17 lat, z Christianem Marcollim, zresztą uznaną postacią w świecie sportu, pracował przez dwa lata. I był to jedyny raz w jego karierze, gdy zdecydował się (nieco przymuszony) na taką współpracę.
Paradoksalnie Marcolli szybko zauważył, że Roger… ma w pewnym sensie naturalny talent również pod względem mentalnym. Bo zawsze dążył do zwycięstwa i potrafił w najważniejszych momentach wspinać się na wyżyny umiejętności. Chodziło więc nie o to, by Federera zmienić, ale o to, by dobrze ukierunkować jego energię i podejście do tenisa. – Miałem nauczyć się dobrze postępować z tym rodzajem agresji, który miałem – mówił po latach Roger, wspominając ten okres.
Zresztą jego podejście zmienić trzeba było na wielu płaszczyznach. Inną były treningi. Federer grał bowiem genialnie i uwielbiał tenis, ale w trakcie meczów. Na treningach szybko się nudził. Marc Rosset, jego rodak i mistrz olimpijski z Barcelony, wspominał:
– Gdy pierwszy raz z nim trenowałem, widziałem, że jest niezwykle utalentowany. Normalnie, gdy trenujesz z młodym, nowym zawodnikiem, widać po nim że się stresuje. Roger wszedł na kort, jakby na nic nie zważał. Pomyślałem sobie: „Wow!” Ale przy tym był niezwykle leniwy.
CZYTAJ TEŻ: MARC ROSSET I JEGO OLIMPIJSKIE ZŁOTO
Rosset niczego tu nie przekłamuje. Sam Federer wielokrotnie mówił, że treningi i podejście do nich nie były w tamtym okresie jego mocną stroną.
– Nie chciałem na nie chodzić. Grałem tam przez 45 minut i czułem, że się tym nie cieszę. Pytałem siebie, po co to robię? I czy będę w stanie to zrobić znowu jutro? Teraz, po latach, cieszy mnie, że taki okres przeżyłem dość wcześnie w swojej karierze. Miałem jednak wiele takich sesji treningowych. Nie byłem w stanie faktycznie na nich pracować. Dziś jest inaczej, teraz kocham treningi. Najbardziej te, których nikt nie ogląda i mogę się nimi bawić, zachowywać się nieco jak klaun – wspominał.
Co więc stało się po drodze, że Federer kompletnie zmienił swoje zachowanie?
Na drodze do mistrzostwa
Jego pierwszy mecz w ATP to rok 1998. Pierwszy wygrany – też. Z kolei pierwszy wygrany mecz w turnieju wielkoszlemowym to Australian Open 2000 i triumf nad schodzącym ze sceny byłym mistrzem, Michaelem Changiem. Zresztą świetne spotkanie Rogera, wygrane 3:0 w setach. Potem poprawił to jeszcze jednym triumfem, a przegrał dopiero w III rundzie z Arnaudem Clementem.
W rankingu wspinał się szybko. Na koniec 1998 roku był 301. Rok później – 63. A do sezonu 2001 przystępował jako 29. rakieta świata, wciąż będąc nastolatkiem. Jeszcze przed Wimbledonem zaliczył awans do TOP 20. A Wimbledon, jak wiadomo, wspominamy tu nieprzypadkowo. To wtedy wygrał bowiem z Pete’em Samprasem.
To była IV runda. Roger był w formie, kilka tygodni wcześniej doszedł do ćwierćfinału Roland Garros (przegrał w nim z Alexem Corretją, który ograł go też tam w 2000 roku, ale w IV rundzie). Wcześniej w tamtym sezonie zdobył z kolei pierwszy zawodowy tytuł rangi ATP, w Mediolanie. Jednak to mecz z Samprasem pokazał ludziom, że Szwajcar faktycznie może zostać wielkim tenisistą. Bo i owszem, Pete chylił się wtedy ku końcowi kariery, ale na Wimbledonie nadal był wybitnym zawodnikiem. Wygrywał tam w końcu poprzednie cztery edycje.
Ale w 2001 roku nie wygrał.
I odpowiadał za to Roger. Pokonał swego wielkiego poprzednika po znakomitym, pięciosetowym starciu. Zrobił tym meczem wrażenie na wszystkich, w tym samym Samprasie. – Jestem rozczarowany, to oczywiste, ale przegrałem z bardzo, bardzo dobrym graczem. W najważniejszych momentach Roger grał świetnie. To jeden z młodych zawodników, którzy wchodzą na najwyższy poziom. Myślę zresztą, że ma w sobie coś bardziej specjalnego niż reszta z nich – mówił „Pistol Pete” na konferencji po meczu.
Federer nie wykorzystał jednak tej wygranej. Przegrał w ćwierćfinale Timem Henmanem, reprezentantem gospodarzy, po kolejnym świetnym spotkaniu. Jednak mecz z Samprasem pokazał mu, że może osiągnąć naprawdę wiele. Zresztą wspominał potem, że już przed nim sporo jego znajomych mówiło mu: „Stary, możesz pokonać Pete’a”. I zrobił to, ale potem… nie poszedł za ciosem. I nie chodzi tylko o Wimbledon, nawet w innych turniejach ATP brakowało mu wielkich wyników.
Niby wciąż był młody, ale to były inne czasy, Roger kończył w tamtym sezonie 20 lat, a wielu zawodników już osiągało w takim wieku spore sukcesy. Na Szwajcara z czasem zaczęto patrzyć jak na kogoś, kto nie potrafi urzeczywistnić swojego potencjału. Jego ciągłe wahania formy – rok po wygranej z Samprasem przegrał na Wimbledonie w pierwszej rundzie – i temperament powodowały, że wielu ekspertów zaczęło powtarzać, że ten chłopak wiele nie wygra.
On jednak zaczynał się zmieniać.
Wpływ miało na to kilka czynników. Wielkie zasługi należy tu ponoć oddać Mirce, jego przyszłej żonie. Oboje poznali się w czasie igrzysk w Sydney, ale Mirka widziała Rogera już wcześniej. – Mówiono jej, żeby zerknęła na moje mecze w Szwajcarii. Przyszła i pierwsze, co zobaczyła, to mnie rzucającego rakietą i krzyczącego. Była jak: „Taaaa, świetny gracz, wygląda naprawdę dobrze” (śmiech) – wspominał Roger.
Z czasem, gdy nawiązali bliższą znajomość, Mirka stała się jednak niezwykle ważna dla Rogera. Jak wspominali bliscy Szwajcara, jego przyszła żona roztoczyła wokół niego bańkę, w której ten mógł skupić się tylko na tenisie. Ale też od Mirki nauczył się wiele jeśli chodzi o podejście do sportu – ta bowiem na treningach zawsze dawała z siebie wszystko. Do tego dochodziła umowa Rogera z Nike. Szefowie firmy wymagali, by Szwajcar na korcie zachowywał się nieco inaczej.
Najważniejsze było jednak to, że on sam doszedł do istotnych wniosków.
– Musiałem się uspokoić, ale zajęło mi to sporo czasu. […] Myślę, że kluczowy moment przyszedł w Hamburgu, w 2001 roku. Przegrałem mecz, który powinienem był wygrać, a moje zachowanie było tak złe, że sam się na siebie zdenerwowałem. Postanowiłem, że muszę być spokojniejszy, zachowywać chłodną głowę. Zrobiłem to – wspominał.
Jego bliscy przytaczają jeszcze inne momenty. Choćby turniej w Rzymie, z tego samego sezonu, gdy grał z Maratem Safinem, a Rosjanin zawsze był tenisistą zwariowanym. Znakomicie grającym, ale też regularnie niszczącym rakiety. Mecz między nimi był wówczas pokazem braku kontroli. Tak wielkim, że gdy w trakcie jednej z przerw Roger uniósł wzrok na telebim, zobaczył tam nie najlepsze akcje spotkania, a największe wybuchy swoje i rywala.
– Widziałem, jak wściekły był on, a potem jak wściekły byłem ja. On, ja, on, ja, on, ja i tak w kółko. Byłem zawstydzony. Pomyślałem sobie: „To naprawdę tak nie musi wyglądać” – mówił sam Szwajcar. I zaczął się uspokajać. Nie udało się jednak od razu, to był cały proces, w którym rolę odegrała też… wielka tragedia.
Dla Petera
Jeśli jest w życiu Rogera Federera trener, który miał wielki wpływ na jego grę, to zdecydowanie jest nim Peter Carter. – To on jest odpowiedzialny za moją technikę. Miał na mnie największy wpływ. Wszystko to, co mówi się o moim stylu i technice, to jego zasługa. Oczywiście, dopracowałem to później, ale Peter postawił fundamenty, na których budowałem swój styl gry – wspominał Szwajcar.
Peter Carter został jego trenerem, gdy Roger był nastolatkiem. Współpracowali razem przez lata, widzieli się właściwie każdego dnia. Dla Federera trener stał się wręcz kolejnym członkiem rodziny. Dogadywali się znakomicie, Peter był w stanie dotrzeć do młodego tenisisty, nawet jeśli nie potrafił zmienić jego temperamentu. Jednak Roger go słuchał i faktycznie grał tak, jak Peter sobie to wyobrażał.
To pod jego skrzydłami wyszedł z juniorskich rozgrywek do seniorskich i prowadzony przez niego dotarł do czołowych miejsc w rankingu ATP.
– Peter trzymał Rogera krótko i to za jego sprawą Federer nie pakował się w żadne kłopoty – wspominał Dennis Law. A sam Roger mówił: – Peter nie był moim pierwszym trenerem, ale był moim prawdziwym trenerem. Znał mnie i moją grę. Zawsze wiedział, co jest dla mnie dobre.
Traf chciał, że Carter – Australijczyk – znał się dobrze z Darrenem Cahillem, swoim rodakiem i innym trenerem. Cahill prowadził wtedy równie utalentowanego zawodnika z tego samego rocznika. Chłopak zwał się Lleyton Hewitt i często grał z Rogerem na różnych szczeblach rozgrywkowych.
– Obaj często do siebie dzwonili i opowiadali sobie o nas. Peter mówił: „Mam pod skrzydłami tego naprawdę wyjątkowego chłopaka”, a Darren powtarzał to samo. Kto by pomyślał, że i ja, i Lleyton zostaniemy mistrzami wielkoszlemowymi i liderami rankingu ATP – mówił po latach Roger. Peter Carter tytułów wielkoszlemowych Federera jednak nie doczekał.
W 2002 roku został kapitanem reprezentacji Szwajcarii w Pucharze Davisa i zrezygnował z funkcji trenera Rogera. Na jego miejsce do sztabu Federera przyszedł Peter Lundgren, Szwed, który już wcześniej pracował w Szwajcarii. Przez jakiś czas wszystko w tej nowej rzeczywistości funkcjonowało właściwie. Aż nagle z Republiki Południowej Afryki – gdzie Carter wybrał się na podróż poślubną, zresztą z polecenia Rogera (jego matka pochodzi z tego kraju) – dobiegła tragiczna wiadomość.
Peter Carter zginął w wypadku samochodowym.
Roger był wtedy w Toronto, grał tam turniej. Podobno gdy przekazano mu tę wiadomość, wybiegł z hotelowego pokoju na ulicę. Bez celu, to była po prostu potrzeba chwili. Nie wiedział, jak poradzić sobie z tą sytuacją. To nie powinno dziwić. – Roger nigdy wcześniej nie zmagał się ze śmiercią bliskiej osoby. To zostawiło go w ciężkim szoku – wspominała jego matka.
Kilka dobrych miesięcy zajęło mu poradzenie sobie z całą sytuacją. Na pogrzebie Cartera cierpiał wręcz fizycznie, przyznawali to wszyscy, którzy go wtedy widzieli. Wayne Ferreira, z którym Federer grał w Toronto w debla, mówił po latach, że „nie sądzi, by Roger kiedykolwiek pogodził się ze śmiercią Petera”. I faktycznie, coś w tym jest. Gdy w 2019 roku Szwajcar udzielał wywiadu CNN, dziennikarka zapytała go, jak sądzi, co Carter myślałby o jego karierze.
Roger się rozpłakał. I dopiero po chwili był w stanie odpowiedzieć.
– Mam nadzieję, że byłby dumny. Myślę, że nie chciał, bym stał się zmarnowanym talentem. Jego śmierć w pewnym sensie stała się dla mnie dzwonkiem na pobudkę. Zacząłem trenować jeszcze ciężej – wspominał Federer. Jego słowa zgadzają się z relacjami wielu osób, które powtarzają, że przez śmierć Cartera Roger został zmuszony do tego, by szybciej dorosnąć. Jak pisaliśmy – proces zaczął się wcześniej, Federer od ponad roku pracował nad sobą i na korcie już był spokojniejszy.
Ale przez śmierć Cartera zyskał dodatkową motywację. Gdy wygrywał turnieje w Hamburgu (pierwszy w karierze rangi ATP 1000) i Wiedniu, oba dedykował właśnie Peterowi. – To dla niego. Bardzo za nim tęsknię – mówił przy drugiej z tych okazji. A potem przyszedł Wimbledon 2003. Pierwsza poważna szansa na tytuł wielkoszlemowy.
Przez kolejne rundy przechodził jak burza. Seta stracił jedynie w drugiej, przeciwko Mardy’emu Fishowi. Amerykanin wspominał, że przed tym spotkaniem powiedział koledze: „Ten gość wcale nie jest tak dobry, jak mówią”. A potem Roger się po nim przejechał. Najlepszy mecz Szwajcara na tamtym turnieju? Pewnie półfinał, przeciwko innemu zawodnikowi, który miał stać się wielką gwiazdą – Andy’emu Roddickowi. Serwis Amerykanina miał mu dać przewagę na trawie, ale zupełnie tego nie zrobił. Roger wygrał 3:0. Świat w końcu dostał potwierdzenie talentu Federera.
A potem otrzymał kolejne, już w finale. Z Markiem Philippoussisem zagrał tam inny Roger Federer, niż pojawiał się na Wimbledonie rok, dwa czy trzy lata wcześniej. Dojrzały, pewny siebie, skoncentrowany. Jego przemianę porównywano do tej, jaką lata wcześniej przeszedł Bjorn Borg. Szwed też za młodu potrafił rzucić rakietą, a już jako wielki mistrz w trakcie meczów wyłączał wszelkie emocje. Federer też się taki stał. Swój stan mentalny zaczął ukrywać tak dobrze, że niektórzy szybko zaczęli mu zarzucać… brak ognia, sugerując, że czasem na korcie jest zbyt spokojny.
Wyniki Federera mówią jednak co innego, począwszy właśnie od 2003 roku. Wywalczony wtedy na Wimbledonie tytuł zadedykował, oczywiście, Peterowi Carterowi. Człowiekowi, który w dużej mierze stworzył wielkiego mistrza, ale nie mógł zobaczyć, jak jego „dzieło” wchodzi na szczyt. Choć pewnie spełniłyby się nadzieje Rogera i gdyby Peter to wszystko widział, to faktycznie byłby dumny.
One Slam Wonder wygrywa seryjnie
Po triumfie na Wimbledonie… w Federera nadal nie wszyscy wierzyli. W czasie turnieju pokazano wówczas grafikę podpisaną jako „One Slam Wonders”. Na liście obok postaci takich jak Juan Carlos Ferrero, Thomas Johannson czy Albert Costa znalazł się właśnie Roger Federer (swoją drogą był tam również Marat Safin, który potem wygrał jeszcze drugi tytuł wielkoszlemowy). Historia pokazała, jak bardzo pomylił się jej twórca.
Niemniej to wszystko dobrze obrazuje fakt, że w Rogera nadal nie do końca wierzono.
Może ludzie mieli w pamięci fakt, że forma Federera potrafiła być nierówna. A może nie wierzyli, że na dłuższy czas pozbędzie się przeszkadzającego mu temperamentu. Możliwe też, że uważali, że szybko zejdzie ze sceny, co w tamtym okresie nie byłoby czymś zaskakującym. Nic z tego się jednak nie wydarzyło. Roger kolejnego szlema zgarnął ledwie kilka miesięcy później – na Australian Open 2004. A potem w tym samym sezonie wygrał też Wimbledon i US Open.
Został też, co naturalne, liderem rankingu ATP. Na każdym kroku pokazywał, że jest innym tenisistą. Dojrzalszym, pewnym siebie i swoich umiejętności. Eksperci do dziś podkreślają, że pojawił się w momencie, gdy męski tenis potrzebował takiej postaci – bo powoli odchodzili ci wielcy. Pete Sampras zakończył już karierę, Andre Agassi zrobił to kilka lat później. Na ich miejsce wszedł Roger, choć i on… myślał o tym, by z tenisem się pożegnać. W 2004 roku uznał, że wypełnił wszystkie swoje cele. Ogień w jego tenisowej duszy na moment przygasł. Ale potem rozpalił się na nowo, już inny.
Federer poczuł bowiem, że już niczego nikomu nie musi udowodnić. I to go w pewnym sensie uwolniło, jak sam mówił. Grał już wyłącznie dla siebie i swoich bliskich. Z miłości do tenisa, nie pod presją tego, że ktoś jeszcze przyklei mu łatkę „zmarnowanego talentu”.
Tę bowiem zerwał z siebie na Wimbledonie, w 2003 roku. Dokładnie 20 lat temu.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej: