Po dwóch latach dominacji Legii, po dwóch wicemistrzostwach, po wielu zmarnowanych szansach, ale i po kilku naprawdę doskonałych meczach – mamy nowego mistrza Polski. Do trzech razy sztuka – mogliby dzisiaj powiedzieć poznaniacy, którzy wyrwali mistrzostwo z rąk bogatszej i zdecydowanie pewniejszej siebie drużyny ze stolicy. Nie udało się wprawdzie zakończyć tego sezonu z przytupem, nie udało się pokonać Wisły, by feta była bardziej okazała, ale kto będzie właściwie pamiętał o tym dzisiejszym meczu?
– Od miasta do miasta po mistrzostwo i basta – głosiła oprawa kibiców Lecha w Gdańsku i tak właśnie się stało. “Kolejorz” finiszował w sposób naprawdę brawurowy, gasząc kolejnych rywali i wygrywając wszystko, co było do wygrania. To, że triumf w lidze został przypieczętowany komfortowym zwycięstwem nad Górnikiem i dość minimalistycznym remisem z Wisłą to nagroda za cały sezon trudu oraz – przede wszystkim – za zwycięstwa z Legią, wliczając to najważniejsze, na początku rundy finałowej.
Lech uwierzył, że hasło “mistrz powróci” z ostatniego meczu ubiegłego sezonu to nie jest żadne pobożne życzenie. Że Legia – ten gigant, który pewnie maszerował po Ligę Mistrzów, a potem zaskakująco dobrze radził sobie w Lidze Europy – jest do ogrania. A skoro jest do ogrania – jest też do wyprzedzenia w tabeli. Upór. Konsekwencja. Mistrzostwo.
Dziś?
Pierwsze kilkanaście minut meczu to był ten Lech, którego oglądaliśmy w ostatnich miesiącach. Tempo. Doskonałe decyzje. Odwaga. Dokładność. Przez moment wydawało nam się, że skończy się tak jak z Górnikiem – pogromem, sześcioma golami i apelem Berga o kary finansowe. Ale minuty mijały, a gol nie chciał wpaść. Lech z kolei z każdą minutą tracił impet, tracił skrzydła i wyhamowywał. W pewnym momencie – na kilka chwil przed przerwą – kompletnie stanął. Oprawa “mistrz Polski 2015” zaczęła stanowić zły omen, a cała Wielkopolska zaczęła się bardzo intensywnie pocić.
Najpierw Boguski wychodzący sam na sam i potykający się o własne nogi. Chwilę później Brożek, który przymierzał się do strzału trzy i pół godziny. Wisła wracała do gry, a mistrzostwo dla Legii w trybie “last-minute” stawało się coraz bardziej prawdopodobne. Tym bardziej, że drugą połowę też rozpoczęły ataki wiślaków i… kontuzja Arajuuriego. Tuż po wejściu Kadara – kilka jego kolejnych błędów, do tego trochę niedokładności. A kontry Lecha tylko pogarszały sytuację. No bo jak mieli się czuć kibice na trybunach rozpoczynający powoli fetę, gdy Kownacki zamiast zapakować z najbliższej odległości piłkę do siatki i uciąć wszelkie spekulacje skazuje ich na kolejne 30 minut męki? Pachniało golem. A przebić się przez zapach dymu z rac nie jest przecież łatwo.
Na szczęście dla poznaniaków – udało się to wszystko dowieźć do końca, ba, w pewnym momencie “Kolejorz” znów odzyskał przewagę i zneutralizował wszystkie atuty wiślaków. Gdyby to był zwykły mecz – orzeklibyśmy remis ze wskazaniem na Lecha. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie okoliczności – to wielkie zwycięstwo Macieja Skorży i całego Poznania, który wykonał plan minimum – nie przegrał.
Pachniało tutaj “typowym Skorżą”, albo raczej “typowym Rumakiem”, czy może nawet: “typowym Lechem”. Ostatnia prosta, zostaje dołożyć nogę, a zamiast tego mamy nerwy i emocje do ostatnich sekund. Tym razem jednak nie było żadnego Jopa, nie było żadnego rozluźnienia. Profesor Trałka. Wyjątkowo spokojny, uporządkowany i elegancki Sadajew. Maratończyk Kędziora. Lech się napocił, jeszcze bardziej spocili się jego kibice, ale nie można tu mówić o jakimkolwiek szczęściu czy sprzyjającej gospodarzom Wiśle.
Lech tego mistrzostwa nie dostał od Górnika, ani od Brożka, który zmarnował setkę w doliczonym czasie pierwszej połowy. Ktoś tego Górnika puknął 6:1, ktoś tego Brożka dogonił i zablokował (fantastyczny powrót Kędziory).
Lech na to mistrzostwo zwyczajnie zasłużył. Teraz pozostaje życzyć mu powodzenia w walce o fazę grupową Ligi Mistrzów.
Fot. FotoPyK