To miała być fajna, niesamowita wręcz historia. Zawisza tragicznie wyglądał jesienią, ale zaczął podnosić się z kolan – z trenerem, który tak wyśmiewany był za porażki z Lechem, i z zespołem, który przy sporych nakładach finansowych został kompletnie odmieniony. Dziś wydaje się, że jeśli coś z Bydgoszczy pozostanie w Ekstraklasie, to jedynie pojedynczy piłkarze.
Radosław Osuch skłonny był zakładać się, jak sam mówił, o bardzo duże pieniądze, że jego klub z Ekstraklasy nie spadnie. Zawisza w tym roku naprawdę nam się podobał, naprawdę niektórymi meczami imponował. Chwaliliśmy i cały zespół, i indywidualnie niektórych zawodników, bo przecież przez pewien czas był to numer 1 w Polsce w tym roku.
Rzecz jednak w tym, że drużyna Mariusza Rumaka nie potrafiła postawić kropki nad „i”. Przegrywała i na zakończenie sezonu zasadniczego 0:3 u siebie z Cracovią, i zaraz potem w Krakowie. Na ostatniej prostej ugrała tylko remis u siebie z Górnikiem Łęczna i tylko remis, kilka dni temu, z Piastem. Teraz ma poważny problem.
Do utrzymania Zawiszy nie wystarczy tylko wyjazdowe zwycięstwo z Ruchem, który gra o nic. Potrzeba jeszcze potknięć albo Łęcznej, która podejmuje GKS Bełchatów, albo Korony, do której przyjeżdża Podbeskidzie. Bydgoszczanie mogą w Chorzowie zremisować, ale wtedy Górnik musiałby przegrać. W skrócie: piłkarze Rumaka jako jedyni z tej trójki nie są zależni już tylko od siebie.
Najłatwiej ma dziś mieć Górnik Łęczna. To na teren beniaminka przyjeżdża inny z beniaminków, GKS Bełchatów, który zdążył już spaść z Ekstraklasy. Dlatego plan jest prosty – usiąść na przeciwniku i go zaatakować. Najlepiej, jak mówi Jurij Szatałow, dwoma napastnikami. On sam dobrze wie, że piłkarze Kamila Kieresia nie radzą sobie najlepiej, gdy stracą pierwsi gola. Z jedenastu meczów, które przegrywali do przerwy, jedenaście przegrali. Dopiero w tym dwunastym, we wtorek z Koroną, zdołali się podnieść, choć i tak do zwycięstwa trochę zabrakło.
– Kiedy rywal pierwszy zdobywa bramkę, zaczynamy pałować i lagować. My już musimy za wszelką cenę strzelić gola i wyrównać, więc w tym momencie my dostajemy drugą. Zamiast poczekać, stworzyć coś na spokojnie, bo zostaje 80 minut do końca meczu, my wariujemy. „Jezu, co to teraz będzie?”. Panika. Nie potrafiliśmy sobie poradzić z tym, że przegrywamy, ale do jesieni ciężko akurat to odnieść – wtedy tych bramek traciliśmy bardzo niewiele. My po stracie gola już nie gramy, tylko kopiemy piłkę, a przeciwnik to widzi. Stajemy się łatwą ofiarą – mówi nam Adrian Basta.
Ciasto u Szatałowa i ulotki w Stróżach. Historia Adriana Basty – tutaj
A Korona? Trenera Tarasiewicza mijaliśmy tuż po końcowym gwizdku w Bełchatowie – chyba jeszcze pełnego emocji, z papierosem. Dziś w Fakcie i Przeglądzie Sportowym narzeka na reformę, w której punkty dzielone są przez dwa: – Dzielenie punktów i ciągnące się w nieskończoność rozgrywki to jakiś absurd. Po sezonie zasadniczym byliśmy na dziewiątym miejscu, ale przed ostatnią kolejką rundy dodatkowej wciąż grozi nam spadek. (…) Przez cały sezon uciekamy od strefy spadkowej. No jak długo można? Chwała chłopakom, że wciąż tak orzą. Ktoś powie, za to im płacą, żeby orali. Prawda, tylko ile meczów można grać z lufą przy skroni? A my tak gramy cały czas.
Do Kielc wpada z wizytą Podbeskidzie, które zdążyło się utrzymać w przedostatniej kolejce, strzelając w ostatniej minucie gola Łęcznej. Wyobraźcie sobie, że oni tego meczu jednak nie wygrywają i mają 25 punktów – tyle, co Korona, o jeden więcej niż Górnik i Zawisza. Ale przecież w meczu kończącym sezon czekałby ich wyjazd do Kielc. Tak niewiele brakowało, by grali dziś o życie i byli największą nadzieją w Bydgoszczy.
Fot.FotoPyk